niedziela, 2 listopada 2014

Nightcrawler (Wolny strzelec) - recenzja


Gdybyśmy żyli na sprawiedliwym świecie, to ten film zyskałby dużo rozgłosu w nadchodzącym sezonie nagród filmowych, a Jake Gyllenhall zgarnąłby przynajmniej kilka nominacji aktorskich w kategoriach pierwszoplanowych. Niestety jest bardziej prawdopodobne, że "Wolny strzelec" zbierze bogatą kolekcję pozytywnych recenzji ale pozostanie raczej niezauważony przez różne nagradzające gremia. Tym ważniejsze jest więc nagłaśnianie tego intrygującego tytułu.

Jeżeli miałbym porwać się na (nieco wymuszone) porównanie filmowe, to powiedziałbym, że oto "Taksówkarz" tej dekady. Zakładając rzecz jasna, że w miejsce Travisa Bickle'a można by wsadzić wyrachowanego karierowicza o socjopatycznej osobowości, a ponury pejzaż metropolii nocą nakreślić tym razem z perspektywy dziennikarskich hien polujących na ludzkie tragedie i przyprawić go krytycznym spojrzeniem na świat programów informacyjnych.

Nikt tutaj na szczęście nie prawi nam morałów (aczkolwiek kwestia etyki zawodowej przelatuje przez linie dialogowe) pozostawiając odbiorcy decyzję w kwestii odbioru bohatera i ludzi dla których pracuje. Ciężko jednak nazwać to trudnym wyborem, skoro już od pierwszych minut daje się on nam poznać jako oślizgła persona, drobny złodziejaszek i bandyta pozbawiony moralnego kręgosłupa. Szybko jednak staje się jasne, że główny bohater jest kimś o wiele więcej, napędza go potężna ambicja, żądza sukcesu i ogromna wiara w siebie oraz mocy płynącej z samodoskonalenia. A do tego to socjopata. Jak sam przyznaje, on nie tyle nie rozumie ludzi, co ich nie lubi. Powiedziałbym jednak raczej, że on nie tyle darzy innych nienawiścią, co podchodzi do nich z obojętnością, z całkowitym brakiem empatii i brakiem zainteresowania ich losem. Wszystkich spotykanych nocą ludzi traktuje jako przedmiot pracy, obiekt obserwacji, którego tragedię należy udokumentować z bliska, bez okazywania przy tym współczucia i oglądania się na prywatność nagrywanych osób. Po zrobieniu materiału bez chwili zwłoki rusza dalej, bo to jedynie kolejny przystanek w drodze na szczyt zawodowej kariery.

Jest to rola, w którą Jake Gyllenhall wgryzł się głęboko, oddając jej tak ciało jak i duszę. Fizycznie przeszedł ogromną metamorfozę, w zauważalny sposób stracił dużo masy ciała, jest blady, wychudzony na twarzy i ma zapadnięte gałki oczne. A właśnie, oczy wywołują chyba największe wrażenie, bo ciągle na czymś skupione ale jednocześnie ożywione, tętniące energią, ale też niezbyt udanie skrywające obłęd. Obłęd, który wkrada się też do sposobu w jaki postać się wypowiada - żywy, elokwentny, pozornie bardzo uprzejmy, ale nienaturalny, na wysokiej tonacji, sprawiający wrażenie wymuszonego. Znakomita kreacja.

Do tego jest to film, który może i niezbyt często, ale potrafi podnieść poziom adrenaliny we krwi. Szczególnie podczas kapitalnie zrealizowanej sceny pogoni za pojazdem uciekającym przed radiowozem. Dan Gilroy, trudniący się dotąd pisaniem scenariuszy ("Dziedzictwo Bourne'a"), rozpoczął reżyserską karierę od mocnego uderzenia. Oby tak dalej.


2 komentarze:

  1. Jake już dostał nominację do Złotego Globu. Bez obaw, jest sprawiedliwość na tym padole łez. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się film kojarzył mniej z Taksówkarzem, a bardziej z "There will be blood" Paula Andersona. No jeszcze ma coś z "American psycho".

    OdpowiedzUsuń