niedziela, 10 stycznia 2016

Miami Vice - recenzja


W głowie się nie mieści, jak bardzo niedocenionym filmem jest "Miami Vice". Michael Mann nigdy nie był dobry w umizgiwaniu się do masowej publiczności. Z wyjątkiem "Zakładnika", jego największego sukcesu finansowego, o żadnym innym filmie powstałym od czasu "Ostatniego Mohikanina" nie można powiedzieć, że był lekkostrawnym daniem dla miłośników nieskomplikowanego kina rozrywkowego (no, może jeszcze "Wrogowie publiczni"). Mann od zawsze stawiał na niespieszne prowadzenie fabuły, sceny akcji traktując jako dodatek, a nie wartość samą w sobie. Co nie znaczy, że traktuje je po macoszemu, o nie, gdy już się w końcu za nie zabiera, to zawstydza większość kolegów po fachu. Dbałość o detale, realizm i przepiękne partytury układane z wystrzałów broni palnej (u żadnego innego twórcy strzelaniny nie brzmią tak ładnie) to jego specjalność. Ale na to trzeba sobie zasłużyć, najpierw cierpliwie wysłuchać tego, co Mann ma nam do powiedzenia o bohaterach, a dopiero później oglądać jak wymachują bronią palną.

"Miami Vice" jest kulminacją artystycznej drogi, jaką reżyser konsekwentnie podążał od lat. Jeżeli "Gorączka" to największe arcydzieło w jego karierze, które stanowi wyznacznik idealnie odmierzonych składowych i tego, jak takie kino należy opowiadać, a "Zakładnik" to próba sięgnięcia po gatunek filmu sensacyjnego w sposób przystępniejszy dla widza masowego, to "Miami Vice" jest jego awersem, doprowadzonym do ekstremy minimalizmem emocjonalnym, kunsztownie wykonanym dziełem dla wyrobionego miłośnika sensacji. Główni bohaterowie nie rozmawiają ze sobą, oni komunikują proste informacje, porozumienie między nimi jest na poziomie gestów, krótkich informacji oraz bezwarunkowego zaufania wyrobionego przez lata współpracy. Gdy dosłownie kilka razy dochodzi pomiędzy nimi do dłuższych konwersacji, takich na conajmniej cztery pełne zdania, to one zawsze są o czymś, prowadzą do jakiś istotnych decyzji zawodowych i życiowych, nigdy nie służą rozluźnieniu atmosfery, zawsze pchają wydarzenia do przodu. Bohaterowie cały czas pozostają więc skupieni na aktualnym celu, nie pozwalają sobie na to, żeby coś ich rozpraszało, ludzkie zachowania prezentują dopiero w towarzystwie swoich kobiet, wtedy zdarza im się zażartować, okazać lekką słabość, ale nigdy w obecności partnera.

Nie do tego przyzwyczaili widzów postacie z serialu. I w tym tkwi w sumie największy problem filmu, a konkretniej, to w jego niefortunnym tytule, który jest jednym z niewielu łączników z kultowym serialem z lat 80. Nie do końca rozumiem, dlaczego Mann się na to zdecydował, bo porównania z telewizyjnym tasiemcem, z różowymi flamingami, aligatorem czuwającym na pokładzie łodzi, elokwentnym duetem i słonecznym Miami okazały się zabójcze dla filmu, który był tego zupełnym przeciwieństwem. Wystarczyło podmienić tytuł i film nie spotkałby się z taką krytyką, a narzekali praktycznie wszyscy, od dziennikarzy, po miłośników serialu z Donem Johnsonem. I w sumie wciąż pokutuje przekonanie, że to nieudany eksperyment.

A przecież to jest prawdziwie rasowa sensacja, jakich już mało się dziś trafia w tym gatunku. Niezwykle klimatyczne kino, przepięknie sfilmowane specjalną kamerą cyfrową, wyciskającą ostatnie soki z licznych nocnych ujęć, oczarowujące kolorystyką i fantastycznym soundtrackiem, w którym kapitalny cover piosenki Phila Collinsa towarzyszy kawałkom post-rockowej kapeli Mogwai oraz tak lubianemu przez reżysera, Moby'emu. Jeżeli oglądaliście przed laty i się zraziliście, dajcie filmowi Manna drugą szansę, tym razem już bez oczekiwań, niepotrzebnych porównań z serialem i koniecznie w wersji reżyserskiej. Bo jeżeli już to oglądać, to tylko z otwierająca film sceną z motorówkami. Nie wiem co twórcy strzeliło do głowy, że usunął ją w wersji kinowej. Pewnie było to wynikiem tego samego zaćmienia umysłowego, które skłoniło go do tak niefortunnego zatytułowania filmu.


3 komentarze:

  1. No ja się zdecydowałem na drugi seans z rok temu i obniżyłem na FW z 5 na 3/10. Serio, nie widzę w tym filmie kompletnie żadnej wartości, ani rozrywkowej, ani jakiejś głębszej. Plus ta fatalna IMO kamera, która zresztą równie mocno zabiła Wrogów publicznych. Uwielbiałem Manna od czasu Manhuntera, ale od Miami Vice zaliczył tragiczny zjazd. Zresztą już w Zakładniku było czuć spadek formy.

    I serio lekko nie fair jest wrzucanie krytyków tego filmu (a jest ich większość jak sam piszesz) do wora miłośników nieskomplikowanego kina rozrywkowego liczącego na powtórkę Dona Johnsona. Wręcz sądzę, że właśnie fani Manna spodziewali się czegoś znacznie głębszego i mniej wydumanego jednocześnie, niż to co zaserwował Mann. Fajnie, że do Ciebie przemawia ta stylistyka, tempo i drewniane twarze Farrela i Foxa, ale niedoceniony to ten film nie jest :) On jest po prostu dla nikogo, bo ani emocji tu nie ma rodem z poprzednich jego filmów, ani scenariusza, ani pamiętnych scen, jak strzelanina z Gorączki. Tylko muza jest spox.

    OdpowiedzUsuń
  2. Akurat do większości fanów Manna, przynajmniej tych mi znanych, ten film trafia, czasem dopiero przy kolejnych seansach, ale znam dużo miłośników sensacji, którzy wysoko go oceniają. Więc może nie mówmy, że ten film jest dla nikogo, on po prostu nie jest dla ciebie. ;)

    Nie trafia do ciebie jego emocjonalny chłód, strona techniczna (przy pierwszym seansie, po premierze, też mi nieco wadziła cyfra w tym filmie, teraz nie wiem co mi wtedy nie pasowało, bo oglądany w Full hd na dużym ekranie prezentuje się pięknie, a i kolorystyka jest bardzo klimatyczna) oraz obrana stylistyka? No trudno, bywa i tak, nie urodził się jeszcze taki, co każdemu dopasuje, twoja strata... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety nie zgadzam się z opinią i oceną tej produkcji, którą zaprezentował autor wpisu. Jako fan serialu "Miami Vice", oraz produkcji Mann'a, takich jak "Gorączka", uważam że film ten to jakiś przypadkowy twór, próba zarobienia $ poprzez używanie wypracowanej przez całe lata 80-te marki. Miami Vice - jako serial, był nie tylko serialem, ale czymś znacznie więcej. Nieodzownym elementem kultury, stylu bycia i życia. Film Manna niestety to zaprzepaścił. Począwszy od fatalnej gry aktorskiej, muzyce. Film niestety nie jest już klimatyczny, fabuła ta marny dodatek. Szkoda, bo 2-krotnie zaliczyłem seans i była to raczej męczarnia niż przyjemność. Zresztą nie jestem jedyny, który tak się do tego odnosi. Wszyscy moi znajomi, którzy oglądali film Miami Vice, a wcześniej serial, uważają, że film Mann'a to "tragedia posejdona".

    Mimo wszystko szanuję stanowisko autora tekstu, mimo iż nie odnajduje w nim żadnego punktu zaczepienia, który skorygowałby moją i nie tylko, opinię o tym filmie.

    Pozdrawiam, Marcin.

    OdpowiedzUsuń