niedziela, 15 maja 2016

American Honey - recenzja


Brytyjska reżyserka, Andrea Arnold (autorka m.in. bardzo dobrego „Fish Tank” oraz „Wichrowych wzgórz”), po raz pierwszy opowiada o Stanach Zjednoczonych. Już od pierwszych minut, gdy główna bohaterka - nastolatka o imieniu Star - nurkuje w śmietniku pobliskiego marketu w poszukiwaniu niedawno przeterminowanego jedzenia, wiadomo, że może Arnold i przeniosła się z kamerą za ocean, ale wrażliwość na problemy społeczne i zainteresowanie przedstawicielami jego biedniejszych warstw nie zmieniło się.

Wracając do domu z owocnego polowania w śmietniku, Star (Sasha Lane) trafia na grupę hałaśliwych młodych ludzi, obwoźnych akwizytorów, którzy krążą po całym kraju sprzedając prenumeraty magazynów. Ich lider Jake (wyśmienity Shia LaBeouf), charyzmatyczny, energetyczny, pewny siebie facet, proponuje bohaterce żeby do nich dołączyła. Tak rozpoczyna się blisko trzygodzinna podróż po Stanach Zjednoczonych. Wieczna tułaczka po kolejnych tanich hostelach, napędzana alkoholem i marihuaną, przy których młodzi ludzie relaksują się po dniu spędzonym na chodzeniu od drzwi do drzwi w poszukiwaniu subskrybentów.

Szybko uczymy się reguł panujących w grupie. Odkrywamy, że cała buta i pewność siebie Jake’a natychmiast ulatują, gdy znajduje się w pobliżu Crystal (Riley Keough, najstarsza wnuczka Elvisa Presleya), która żelazną ręką dowodzi zespołem. Co nie znaczy, że szefowa nie pozostawia pracownikom żadnej swobody. Wręcz przeciwnie, młodych ludzi najczęściej popycha do działania przy pomocy sprytnych technik motywacyjnych, prowokuje do rywalizowania o jak najlepsze dzienne wyniki, wprowadza dość kontrowersyjne reguły z tym związane, ale nabuzowani hormonami i różnymi używkami młodzi ludzie, zdają się akceptować taki stan rzeczy bez mrugnięcia okiem. Wieczorami często dołącza też do wspólnej zabawy z pracownikami przy alkoholu i narkotykach. Crystal wie, że niesforną ekipę prędzej zmobilizuje rapowym kawałkiem, jak brutalnym wdeptaniem w ziemię, czy też nadmiernym stresowaniem o to, ile danego dnia sprzedali subskrypcji. Nie ma jednak cienia wątpliwości, jeżeli ktoś przez dłuższy czas nie sprawdza się w roli akwizytora to z całą pewnością szybko zostanie wykopany z grupy i porzucony gdzieś po drodze.

American Honey” to jeden z tych filmów, które wymagają od widza cierpliwości. Arnold stawia na niespieszne tempo, snując opowieść powoli i cierpliwie. Lubi się czasem zawiesić na jakimś detalu, kadr jest ściśnięty, a kamera rozedrgana, prowadzona z ręki, czasem nawet korygowana podczas ujęcia. Nadaje to surowego, realistycznego stylu, umieszczając nas w samym środku wydarzeń, ale oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to jednak klasyczny festiwalowy snuj. Odbiorcę do życia pobudza energetyczna muzyka, bohaterowie nie wałęsają się bezcelowo po ekranie, ciągle coś się dzieje, a do tego przyjemnie się na to patrzy, bo ładne zdjęcia skąpane są w ciepłych słonecznych barwach, albo rozświetlane blaskiem fajerwerków i ognisk. Nie jest to jednak kino nastawione na dramatyczne wydarzenia i szokujące twisty. Śledzimy życie wędrownej komuny, ich powtarzalne rytuały, wewnętrzne relacje, drobne przygody, beztroski styl życia, cieszenie się chwilą i niemyślenie o dniu jutrzejszym. Łatwo ich polubić, poczuć się członkiem ich komuny, niemym obserwatorem, który chętnie powałęsałby się w ich towarzystwie po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli ktoś jednak nie poczuje tej więzi, wtedy seans może mu się nieznośnie dłużyć, bo to kino nastroju, a nastrój albo się łapie, albo nie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz