niedziela, 31 grudnia 2017

The Greatest Showman (Król rozrywki) - recenzja


P.T. Barnum pokiwałby głową z uznaniem, gdyby usłyszał o okolicznościach, w jakich Michael Gracey poznał Hugh Jackmana. W roku 2010 australijski reżyser starał się dostać pracę przy reklamie mrożonej herbaty Liptona. Twarzą sprzedającą produkt miał być słynny australijski aktor, a główną konkurencją o stołek reżysera był jakiś Francuz. Zleceniodawcy zdecydowali się na Graceya, bo założyli z góry, że jest znajomym swojego rodaka. Oczywiście nie próbował tego prostować, ale obawiał się trochę pierwszego dnia na planie reklamy, gdy w końcu będzie mieć okazję poznać na żywo gwiazdę kina. Niepotrzebnie, gdy tylko Jackman go zobaczył, roześmiał się i podleciał do niego, uściskał go i wyszeptał do niego: „myślą, że się znamy, stary, odegrajmy więc teatrzyk”. Nie wiem, czy był to początek pięknej przyjaźni, ale koleżeństwa na pewno. Kilka lat później zaowocowało to powierzeniem mu reżyserii filmu „Król rozrywki”, będącego jego pełnometrażowym debiutem.

Jedno trzeba powiedzieć już na wstępie, film opowiada o P.T. Barnumie, ale nie dowiemy się z niego prawdy o tej kontrowersyjnej historycznej postaci, która cwaniactwem, cynizmem i manipulacją zdobyła sławę i majątek, przy okazji stawiając podwaliny pod dwudziestowieczny show-biznes. „Król rozrywki” pomija lub przeinacza niewygodne fakty, a przy okazji porzuca sporo interesującego materiału, który mógłby posłużyć za ciekawą biografię, ale już tylko od nastawienia widza zależy, czy powinno to wpłynąć na odbiór filmu. Niewątpliwie jest to film, który może się podobać, jeżeli tylko podejdziemy do niego jak do tego, czym naprawdę jest – oszałamiającym, nieco kiczowatym, ale w kontrolowany sposób, rozrywkowym musicalem o broadwayowskim sznycie. Już pierwsza scena, przedstawiająca show Barnuma w szczytowej formie, mówi o filmie wszystko, co musimy wiedzieć. Eksplozja barw, bodźców wizualnych i dźwiękowych, tłum rozśpiewanych, barwnych postaci, a w epicentrum tego stylistycznego tornada, on – Hugh Jackman, roześmiany, pełen pozytywnej energii, zapału i charyzmy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, on kocha występować, śpiewać, tańczyć i zabawiać widownię, świadczy o tym każdy musicalowy numer w tym filmie, zawsze odegrany z sercem i młodzieńczym zapałem. Jeżeli coś jest duszą tego filmu to właśnie Jackman.


Co nie znaczy, że samotnie dźwiga na swoich barkach cały ciężar produkcji. Jest w tym filmie kilka innych osób, a także scen, które pozwalają zapomnieć na chwilę o australijskim aktorze. Mamy więc charyzmatyczną Damę z brodą. Keala Settle jest chyba największym objawieniem tego filmu. Doświadczona teatralna aktorka, która początkowa miała jedynie pomóc w próbach na scenie, gdy poszukiwano odpowiedniej aktorki w Hollywood, ale szybko skradła serca ekipy i nie było już mowy o zatrudnieniu kogoś innego. Nie jest to trudne do zrozumienia, bo charyzma Settle rozsadza ekran i aktorka kradnie większość scen z jej udziałem. Jest też Rebecca Ferguson, którą obdarowano wspaniałą sceną muzyczną, stanowiącą emocjonalną bombę w połowie filmu. Co ciekawe, jest to efekt, którego Ferguson nie zawdzięcza jedynie własnemu talentowi. Niesamowitego głosu na scenie użyczyła jej Loren Allred (fantastyczny wokal, który przy kinowym nagłośnieniu wbija w fotel), ale Ferguson idealnie odegrała wokalny wysiłek, mimiką, pulsującymi żyłami na szyi i pełnymi emocji oczami sprzedając iluzję na tyle dobrze, że niejeden widz da się na to nabrać. I w końcu – Zendaya. O tej kolejnej nastoletniej gwiazdeczce Disneya usłyszałem przy okazji jej małego (ale wyrazistego) występu w „Spider-Man: Homecoming”. W „Królu rozrywki” jej postać jest zarysowana dość cienką kreską, łapiemy co chciano przekazać, ale nie obdarowano aktorki zbyt dużą ilością mięsistego materiału, więc przede wszystkim musi ładnie wyglądać. I jest w tym bardzo dobra, kamerą ją lubi, jest bardzo naturalna, na wszystkie jej wygibasy na trapezie i w sekwencjach muzycznych patrzy się z przyjemnością, a przy tym widać, że jak już otwiera buzię to nie pryska czar i potrafi też coś zagrać. O tej dziewczynie jeszcze usłyszymy, bo dopiero się rozkręca, ale niewątpliwie ma w sobie potencjał.

No właśnie, scenariusz, jeżeli coś rozczarowuje w tym filmie to właśnie ten element. Nie tylko przez bezpieczne i nieco ckliwe zarysowanie postaci Barnuma, ale ogólnie za pozbawioną pazura historię. Wszystko tutaj sprawia łączników pomiędzy kolejnymi sekwencjami muzycznymi i to dopiero w nich film nabiera jakiegoś charakteru. Wygląda jednak na to, że był to celowy zabieg, bo miało to być właśnie takie krótkie, intensywne widowisko muzyczne, przy którym będzie można zapomnieć przez te niecałe dwie godziny o świecie na zewnątrz. Jeżeli komuś to odpowiada, lubi musicale, potrafi docenić jakość wykonania choreografii w scenach muzycznych i nie przeszkadzają mu zgrabne popowe piosenki, to jest to film dla niego. Wprawdzie o większości piosenek zapomina się jeszcze w trakcie seansu, ale za to jak już któraś wpadnie w ucho to będzie w nim siedzieć przez tydzień.

sobota, 30 grudnia 2017

Black Mirror: Arkangel - recenzja


Od wczorajszej premiery czwartego sezonu „Black Mirror” natrafiłem na dużo opinii, że „Arkangel” jest słabym odcinkiem. Nie mogę się zgodzić, jest bardzo w duchu pierwszych dwóch sezonów serialu, wprawdzie nie szokuje i nie daje jakoś bardzo po głowie, ale porusza ciekawą kwestię i pobudza do refleksji.

Od dawna mnie fascynuje, jak bardzo zmieniło się współcześnie podejście rodziców do dzieci i zagospodarowywania ich wolnego czasu. Czytałem kilka lat temu ciekawy artykuł (bodajże w New Yorkerze) o pewnym psychologu, który 30 lat temu – za zgodą rodziców – spędził kilka tygodni z grupą dzieciaków z amerykańskiego przedmieścia. Młodzi szybko zaakceptowali jego osobę i zaczęli traktować jako „swojego”. Zabierali go ze sobą wszędzie, co pozwoliło mu odkryć, że dzieciaki prowadzą poza domem zupełnie nowe życie, o którym ich rodzice nie mają najmniejszego pojęcia. Całe dnie spędzali w pobliskim lesie, gdzie budowali swoją bazę, poświęcali temu masę czasu i energii, ale nie czuli potrzeby dzielenia się tym z rodzicami. Tych zresztą to nie interesowało, wtedy było normalne, że dzieci same zapewniają sobie rozrywkę i nie potrzebują do tego instrukcji od osób starszych.

30 lat później facet odnalazł całą ekipę, większość posiadała już własne dzieci, postanowił spróbować przeprowadzić więc z nimi podobny eksperyment, ale odkrył, że nie ma czego śledzić, bo nowe pokolenie nie miało czegoś takiego, jak drugie życie, o który nie mieli pojęcia ich rodzicie. Ich wolny czas był starannie zaplanowany: szkoła, basen, zajęcia pozalekcyjne, jakieś kółka zainteresowań, harcerstwo, etc. Zaciekawiony zaczął się dopytywać rodziców, czy pamiętają ekscytację, jaką rodził w nich przed laty domek budowany w lesie i spędzanie czasu na „niczym”. Większość nie pamiętała już tego, wzruszała ramionami na to wspomnienie albo tłumaczyła się, że w dzisiejszych czasach jest zbyt niebezpiecznie żeby dzieciaki puszczać samopas.


Jest to coś, nad czym często się zastanawiam, gdy słyszę o „zapracowanych” dzieciakach z napiętymi grafikami i odwiedzając stare osiedle w moim mieście, gdzie widzę puste boiska do koszykówki i korty tenisowe, które „za moich czasów” były zawsze pełne. Cały okres dzieciństwa i szkoły podstawowej spędziłem na dworze, jeżeli akurat nie graliśmy w coś na boiskach to eksplorowaliśmy pobliski teren. Co ciekawe, jakoś sami z siebie wiedzieliśmy, że nie należy się zapuszczać zbyt daleko od domu i nie biegaliśmy w głąb miasta, zazwyczaj krążąc w obrębie kilometra, może dwóch, od bazy startowej, czyli domu. Nie wiem, czy rodzice zdołali w nas to wpoić, czy też to tylko jakiś podstawowy instynkt, który zapewnia przetrwanie gatunku, ale nie przychodziło nam do głowy żeby oddalać się przesadnie daleko.

W tamtym okresie miałem obsesję bycia „szefem”, w sumie dorastałem na trzech różnych osiedlach, zawsze kończyło się na tym, że tworzyłem jakąś „bandę”, której dowodziłem. Również biegaliśmy po okolicznych parkach i lasach, budowaliśmy bazy na drzewach, pchaliśmy się do starych ruder, zapuszczaliśmy się do kanałów, gdy odkryliśmy otwarty właz pośrodku jakiejś łąki i ogólnie robiliśmy wiele rzeczy, których nie powinniśmy, bo nie należały do zbyt bezpiecznych. Czasem ktoś złamał sobie jakąś kończynę, czasem ktoś inny poturbował się, ale raczej zarówno on, jak i reszta bandy, wyciągała z tego jakąś naukę. I chyba na tym polegał cały bajer, żeby doświadczać życia i uczyć się czegoś o nim, ale też uczyć się kreowania czegoś z niczego, w tym przypadku rozrywki, a nie jedynie być sterowanym przez dorosłych.

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że łatwo o tym mówić, samemu nie będąc rodzicem. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy gdyby to ode mnie zależało, pozwoliłbym swojemu dziecku na podążanie moją ścieżką, licząc na to, że skończy się ona dla niego równie szczęśliwie, czyli zachowaniem wszystkich kończyn i gałek ocznych. Z jednej strony jest to budowanie przez dziecka silnych wspomnień i doświadczeń na całe życie, a z drugiej strony loteria ze strony rodzica, który musi się liczyć z tym, że pozwalając na większą swobodę latorośli może narazić ją na jakąś poważną krzywdę albo nawet coś gorszego. Rozumiem więc, że starannie zaplanowany grafik daje spokój ducha i zwiększa szansę tego, że potomek dożyje studniówki, ale w efekcie coś jednak przy tym traci i jest to dość przykre.

Odpłynąłem dość konkretnie w tej dygresji więc wracając do „Black Mirror”…


„Arkangel” pokazuje, jak to zwykle bywa w tym serialu, ekstremalny przykład nadopiekuńczości współczesnych rodziców, co doprowadza do wynalezienia specjalnej aplikacji, która śledzi każdy aspekt życia potomka. Rodzic może nie tylko szybko go zlokalizować, przy pomocy czipu wczepionego w głowę, ale też śledzić podstawowe funkcje życiowe, zakłócać przekaz wizualny i dźwiękowy, tym samym odcinając dziecko od stresujących treści zewnętrznych, czy też śledzić świat jego oczami. Dosłownie. Jest to wizja niepokojąca i straszna, ale nie mam wątpliwości, że znaleźliby się rodzice, którzy zdecydowali się skorzystać z opcji permanentnej inwigilacji swojego dziecka w imię jego bezpieczeństwa. „Arkangel” bierze ten pomysł i rozwija go dalej, zadając pytanie nie tylko o moralność takiego traktowania dziecka, ale też o to, kiedy należałoby wylogować się z aplikacji i pozwolić w końcu drugiej istocie na intymność. Czy śledzenie dziesięciolatki to już przesada, a może nastolatki, czy dopiero jak pójdziue na studia, a może nigdy? Bo przecież pokusa sprawdzenia, co się dzieje u dziecka, może być zbyt duża, a bezkarne podglądanie przez lata musi uzależnić.

„Arkangel” nie jest pozbawiony wad, szczególnie na poziomie scenariusza, który pozwala sobie na zbyt duże uproszczenia w dwóch, czy trzech miejscach, ale jak widać powyżej, pobudza do refleksji, a tego przede wszystkim oczekuję po „Black Mirror”. Nie skreślajmy więc go przedwcześnie, bo warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad światem, który jest w nim pokazany.

wtorek, 26 grudnia 2017

Song to Song - recenzja


Wielu podejmuje próby poszukiwania fabuły w „Song to song”, znajdując jedynie ogólniki i banały, kończą swoją podróż po poetyckiej rzeczywistości Malicka z uczuciem rozczarowania i zażenowania. Terrence tymczasem nie jest zainteresowany budowaniem klasycznej fabuły, stawia raczej na ulotną narrację, zabierającą widza w chwile nacechowane dużymi emocjami, przeskakując wszystko to, co było pomiędzy nimi. Obserwujemy więc bohaterów w radosnych momentach, gdy się wygłupiają, żartują ze sobą, przytulają, całują i uprawiają seks, ale też w chwilach smutku, melancholii, zdrady i zagubienia w dorosłym życiu. Reżyser i operator budują bardzo intymną relację z aktorami wcielającymi się w bohaterów filmów, często z dużą uwagą obserwują ich atrakcyjne ciała, powoli prześlizgując się po nich okiem kamery, ale bywa też, że narzucają dystans do sceny, beczkowato zniekształcając obraz przy pomocy specjalnego obiektywu (fisheye), albo filmując ją z ręki z małego oddalenia.

Nierzadko, jak to u Malicka, o bohaterach się tutaj zapomina, żeby skupić się na ich otoczeniu, barwnych krajobrazach, miejskiej architekturze oraz przyrodzie. I nawet, jeżeli w kadrze pojawia się postać, to traci na moment swoje znaczenie fabularne, stając się elementem większej całości, czyli świata, w którym żyje. Nie jest to jednak odczłowieczony obraz, gdy uwaga zostaje już skupiona na bohaterach, kamera wchodzi z nimi w bardzo intymną relację, czemu zupełnie poddają się aktorzy, nie tylko pozwalając sobie na bardzo bliski kontakt ze sobą, ale też malując całą gamę emocji na swoich twarzach. Szczególnie poruszyły mnie tu role kobiece, zwłaszcza ta Rooney Mary, która potrafi czasem wszystko przekazać nerwowym drganiem jednego mięśnia na twarzy.

Jest to film niesamowicie pobudzający estetycznie. Piękne są stylowo dobrane ubrania i niesamowite zdjęcia Lubezkiego. Natalie Portman od lat nie wyglądała tak oszałamiająco i seksownie na ekranie. „Song to Song” to nie jest pozycja dla ludzi, którzy poszukują klasycznego filmu, jakiejś opowieści skupionej na budowaniu fabuły i relacji pomiędzy bohaterami. Malick jest wprawdzie zainteresowany tym drugim, ale opowiada jedynie o skrawkach z ich życia, pomiędzy którymi już trzeba sobie samemu dokonać połączeń, bazując na szczątkowych informacjach z dialogów i wewnętrznych monologów. Jest to kino nastroju, które może zahipnotyzować swoim powolnym tempem, stroną wizualną i dobraną muzyką (ciągle wracamy na teren teksańskiego festiwalu muzycznego), ale może też odrzucić swoją artystyczną pretensją i brakiem solidnej fabuły. Mnie zahipnotyzowało, nie mogę się jednak pozbyć uczucia, że to w gruncie rzeczy był film o niczym i niewiele z niego pozostanie tak w głowie, jak i w sercu. Było to natomiast bardzo ładne "nic".

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Star Wars: The Last Jedi - recenzja


Ciężki jest los fana „Gwiezdnych Wojen”, będącego już weteranem pamiętającym okres, gdy była tylko jedna trylogia, a wszystko inne było jedynie sferą plotek i domysłów. Jest to osoba z bliznami na sercu, pokiereszowanym ogromnym rozczarowaniem (długo wyczekiwanym) pierwszym epizodem, ale wciąż wypełnionym miłością do niektórych jego elementów, a następnie sponiewieranym jeszcze bardziej przez kolejny film. Serce zostało wprawdzie nieco podleczone przez trzeci epizod, ale jednak z czasem ustąpiło miejsca rozumowi, który dostrzegał coraz więcej wad tamtego filmu. Wszystkie te doświadczenia wciąż w nim siedzą i eksplodują przy okazji każdego nowego epizodu w formie małego wybuchu emocji - wypełnionego obawami, ale też nadzieją i ekscytacją przed rozpoczęciem nowej przygody w kosmosie. Nie trwa to długo, jakąś sekundę pomiędzy wygaśnięciem napisu „A long time ago in a galaxy far, far away...” a eksplozją dźwięku i ogromną ścianą tekstu zalewającą powoli ekran. Jest to jedyne w swoim rodzaju uczucie, którego nie potrafił wzbudzić we mnie Gareth Edwards, bynajmniej nie tylko przez brak rzeczonej ściany tekstu i kakofonii dźwięku. Uwielbiam to i mam nadzieję, że nigdy tego nie utracę i nie zasiądę kiedyś do „Gwiezdnych Wojen” ze zblazowaniem, bo będzie to bardzo smutny dzień.

Z całą pewnością nie zasiadałem bez żadnych oczekiwań do „Ostatniego Jedi”. Pierwsze recenzje zza oceanu były bardzo entuzjastyczne, ale pierwsze polskie - których czytania zresztą unikałem jak ognia z obawy o najmniejsze nawet spoilery, łapałem zatem ogólny nastrój wypowiedzi, ale nie wgryzałem się w szczegóły – były pełne marudzenia i kręcenia nosem. Nie mogę się pod nimi podpisać, bo film pobudził moje serce już otwierającą go bitwą w kosmosie, a skradł je bez reszty przepiękną wizualnie finałową bitwą na solnej planecie. Dopuściłem nawet możliwość, że przy pierwszym seansie dałem się nabrać, ale przyszłe podejścia ostudzą emocje. Poszedłem więc jeszcze raz i… podobało mi się jeszcze bardziej. Gdy już wiedziałem, czego mogę się spodziewać, a czego nie dostanę, albo dostanę w innej formie, jeszcze bardziej doceniłem cały film. Wiadomo, jest jedna scena, której nie można obronić, każdy kto widział film doskonale wie, o którą chodzi. Znaczy się można próbować ją obronić, dlatego nie wadzi mi ona specjalnie, seria od zawsze rządziła się swoimi prawami fizyki, więc nie widzę sensu w selektywnym wybieraniu tego, które z nich uznaję za zbyt duże przegięcie. Czy film byłby lepszy bez niej? No byłby. Szkoda, że nikt tego nie wyczuł i nie puknął się w czoło, bo patrząc na to z niedowierzaniem, moją pierwszą myślą było: „cholera, przez następne dwa lata będę o tym czytać w sieci...”.


Wszystkie inne narzekania, zwłaszcza te skrajnie histeryczne, porównujące film do ostatnich produkcji Lucasa, uważam natomiast za grubo przesadzone. Reżyser rzeczywiście kilka razy sprawia wrażenie, że zmierza do konkluzji, szczególnie po pewnym pojedynku sprawiającym wrażenie finałowego, po którym jednak inicjuje serię wydarzeń zwieńczonych dużą bitwą na nowej planecie, po której następnie serwuje serię mini-zakończeń. Zrównywanie tego jednak do finałowych scen „Powrotu króla” jest niesprawiedliwe. Przede wszystkim, nie widzę tam żadnej sceny, którą można by wyciąć bez straty dla historii. Gdyby film wieńczyła sekwencja w sali tronowej, nie otrzymalibyśmy przecież fenomenalnie wyglądającej bitwy sponsorowanej przez kolory czerwony i biały. Nie otrzymalibyśmy też pięknego pożegnania. A wszystko późniejsze jest istotne, bo pokazuje jak wszystkie klocki porozsypywane w filmie, a przede wszystkim to postacie, wskakują na swoje miejsce i formują pewien obiekt, który jest gotowy na finałowy epizod. Nie zgodzę się, że wątek Finna oraz jego wypadu do kosmicznego kasyna jest zupełnie zbędny i wciśnięty na siłę, a na bohatera nie było tym razem zupełnie pomysłu. Oczywiście jest to zrobione przede wszystkim po to, żeby Boyega miał co robić w filmie, ale jest to w gruncie rzeczy istotny wątek w kontekście wymowy całej historii, która mówi o rozbudzaniu ognia rewolucji w całej galaktyce. Z tego samego powodu nie wyrzuciłbym właśnie też ostatniej sceny filmu, która jednak najlepiej pasowałaby (wzorem marvelowskich produkcji) do umieszczenia jej po napisach.

Podoba mi się, jak Johnson zagrał na nosie fanom, a przede wszystkim to autorom dziesiątek teorii na temat różnych postaci i potencjalnego rozwoju wypadków. Zarówno bohaterów, jak ich przeszłość, Rian potraktował tutaj dość bezpardonowo. Szanuję takie podejście i niepodążanie naprzeciw różnym oczekiwaniom. Niektóre rozwiązania mogą nieco rozczarowywać, ale mogą też oferować ciekawy punkt startowy dla J.J. Abramsa jeżeli ten tylko zechce w końcu coś wytłumaczyć i opowiedzieć nam w następnym filmie, a nie tylko mnożyć kolejne zagadki i niedopowiedzenia. „Ostatni Jedi” jest przy tym blockbusterem z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli już zaczyna się w nim coś dziać to dzieje się na całego, ale zawsze jest to przemyślane koncepcyjnie. Otwierająca film scena bitwy w kosmosie ma dobrze rozpisaną dramaturgię (motyw z bombowcami jest dość przewidywalny, ale dobrze zrealizowany i wszystko w nim działa tak, jak należy), jest tutaj miejsce na humor i atrakcyjnie zaprezentowane eksplozje, ale też poświęcenie i chwilę zadumy nad zabitymi przez wroga towarzyszami. Późniejsza scena pojedynku w skąpanej w czerwieni sali tronowej to jedna z najpiękniejszych rozrób w serii, umiejętnie operująca spowolnieniami obrazu, ale też oferująca najbardziej nonszalanckie zabójstwo z udziałem miecza świetlnego w sadze. Nad finałową bitwą na solnej planecie można by się długo rozpływać, bo to wizualna petarda, genialnie pomyślana od strony kolorystycznej.


Przywiązanie do detali to zresztą duża zaleta filmu. Cieszy dbałość o różne małe pierdoły, które wtłaczają życie w stworzony świat, drobnostki takie jak dźwięk monet w wypełnionym nimi BB-8, gdy ten porusza się (a także fakt, że jest zwykle nieco przybrudzony, co ma sens, zważywszy na to, jak się przemieszcza), brak czerwonych śladów na ziemi po pewnym bohaterze, odcięta dłoń widoczna w tle, będąca pozostałością po innej postaci. Oczywiście można by wyliczyć różne drobne wpadki, których nie sposób uniknąć w produkcji o takiej skali, ale widać, że przykładano się przy realizacji. Widać to też po efektach specjalnych, które już w zeszłorocznym „Łotrze 1.” prezentowały się fantastycznie, a tutaj sceny w kosmosie są jeszcze cudowniejsze. Hipnotyzujący jest moment, gdy pewnej eksplozji towarzyszy kilka sekund absolutnej ciszy, udowadniając, że czasem najgłośniej wybrzmiewa zupełne przeciwieństwo kakofonii wybuchów. A do tego w mojej głowie kotłuje się masa krótkich fajnych ujęć, które będą mnie cieszyć przy kolejnych seansach w przyszłości, jak na przykład kręcona z żabiej perspektywy Rey wymachująca mieczem świetlnym, kwasowy trip z pstrykaniem palcami, tortury na zawieszonej w powietrzu postaci, wybuch hangaru, dwa słońca, początek bitwy w sali tronowej i wiele innych.

Nie jest to film pozbawiony wad, nie wszystko w tym scenariuszu gra i hula tak jak powinno, nie brakuje w nim różnych dziur, do wielu rozwiązań fabularnych można by się przyczepić, ale będzie to właśnie czepianie się. Wciąż zupełnym nieporozumieniem jest generał Hux, który jest postacią źle napisaną i Domhnall Gleeson ma wyraźny problem z wczuciem się w rolę, najczęściej więc wygląda jakby puszczał cichego bąka, a gdy jest wyjątkowo skrzywiony to sprawie wrażenie, że poczuł swoje „dzieło”. Zyskuje natomiast jego konkurent o względu Snoke’a, czyli Kylo Ren. Jego relacja z Rey jest ciekawie rozpisana, a sam rozwój postaci interesujący, ale nie mogę napisać nic więcej bez zdradzania istotnych elementów fabuły. Jeżeli w przeciągu kilku dni obejrzałem dwukrotnie film trwający 150 minut, bez znudzenia i irytacji, a za to z przyjemnością i zaciekawieniem, wyłapując przy tym różne fajne detale, które umknęły przy pierwszym podejściu, no to ośmielę się twierdzić – że jest to bardzo udany film.

niedziela, 17 grudnia 2017

The Place - recenzja


Nowy film Paolo Genovese, autora „Dobrze się kłamie w miłym w towarzystwie” (jeżeli ktoś jeszcze nie widział to warto nadrobić, pisałem o tym filmie tutaj: klik). I tym razem Genovese nie musiał się za wiele nalatać ze sprzętem, bo akcja ponownie ma miejsce w jednej lokacji, tytułowej restauracji. Film jest początkowo zagadkowy, ale szybko łapiemy, o co chodzi i jakie są zasady. W rzeczonej restauracji, zawsze przy tym samym stoliku, siedzi tajemniczy mężczyzna. Przychodzą do niego kolejni bohaterowie, którzy dzielą się z nim swoimi problemami i mówią, co chcieliby zmienić w swoim życiu. On skrzętnie wszystko zapisuje w notatniku, a następnie zleca różne zadania, których wykonanie ma zagwarantować otrzymanie tego, czego się pragnie. Jedna bohaterka poszukuje Boga, druga pragnie być piękna, trzecia chciałaby, żeby małżonek został wyleczony z Alzheimera, ktoś pragnie ocalić chore dziecko, ktoś inny ocalić syna przed zmarnowaniem sobie życia, a jeden facet chciałby się po prostu przespać z urodziwą kobietą z plakatu. Niemal wszyscy dostają niewygodne zadania: masowe morderstwo, zabójstwo dziecka, zgwałcenie niewinnej kobiety, zatuszowanie jakiejś zbrodni, czy też kradzież dużej sumy pieniędzy. Wszyscy są skonfliktowani moralnie, ale nie odrzucają jednoznacznie swoich zleceń, ciągle wracają do mężczyzny, żeby się z nim targować, spróbować zamienić zadanie na coś innego, albo podzielić się z postępami przygotowań do niego.

Nie wiadomo, kim jest ów tajemniczy mężczyzna. Szatan? Bóg? Wysłannik, któregoś z nich? Demon? Anioł? A może po prostu pośrednik oferujący kontakt z jakąś Siłą Wyższą? Wiadomo natomiast, że nie jest jakimś hochsztaplerem i cokolwiek robi zdaje się to działać, bo świadczą o tym wydarzenia z życia bohaterów. Skąd jednak dowiedzieli się o nim? Skąd mają pewność, już na wstępie, że warto mu zaufać? Nie wiadomo. Musimy to zaakceptować, albo nie, podobnie jak odsunąć na bok kilka nurtujących pytań, na przykład o to, dlaczego nikogo nie dziwi, że całymi dniami przesiaduje przy tym samym stoliku i przyjmuje kolejnych obcych ludzi. Kelnerka wieczorami zagaduje do niego, ale nie sprawia wrażenia, jakby przeszło jej przez myśl, że obok niej dzieje się coś niepokojącego.


„The Place” na papierze może brzmieć intrygująco, ale to w gruncie rzeczy koncept mało filmowy, bliższy sztuce teatralnej, jak kinowemu przeżyciu. Wymieniają się twarze, ale w gruncie rzeczy jest to cały czas o tym samym, o dwójce ludzi rozmawiających ze sobą w kawiarni. Przez 105 minut. I z całą pewnością nie jest to tak zgrabnie napisane jak „Kawa i papierosy”. Kilka razy podczas seansu rodziło to we mnie bunt, ale zarazem byłem ciekawy, co dalej z tego wyniknie, tym bardziej, że niektóre wątki zaczęły się ze sobą przeplatać. Wszystko oczywiście dzieje się w naszej wyobraźni, bo nawet na moment nie opuszczamy okolic restauracji, którą czasem zobaczymy z zewnątrz, ale nigdy nie przeniesiemy się z kamerą gdzieś dalej. O istotnych wydarzeniach z życia bohaterów dowiadujemy się więc z przekazów ustnych.

Jeżeli zainteresowaliście się „The Place” ze względu na „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” to możecie poczuć się nieco rozczarowani. Nie jest to urocza komedia, która z czasem ewoluuje, żeby zacząć dotykać mroczniejszych tematów i zaprezentować dość ponury obraz długoletnich związków. Wprawdzie nagromadzenie tragicznych wydarzeń i szokujących odkryć było tam przesadzone, ale przez to tempo filmu, pomimo osadzenia akcji w jednym miejscu, było idealne, a historia wciągała. „The Place” bywa niemrawe, dyskusje są chwilami ospałe, a ponieważ wszystkich informacji dowiadujemy się z dialogów, warto ich słuchać z uwagą, ale przecież uczestniczyć w słuchowiskach wolelibyśmy przy radiu, a nie dużym lub małym ekranie. Całe szczęście, że przynajmniej zagrane jest to dobrze, pojawia się kilka twarzy znanych z poprzedniego filmu Genovese, ale nie tylko oni wykonują tutaj dobrą robotę.

Nie jest to zły film, nie odradzałbym seansu, bo jest to jednak dość ciekawa historia, próbująca opowiedzieć coś o ludzkiej moralności, ale też nikomu nie poleciłbym go, bo seans łatwo może się przerodzić w katorgę i powodować irytację jeżeli nie zaakceptujemy przegadanej i statycznej formy w jakiej postanowiono to opowiedzieć.

niedziela, 10 grudnia 2017

Molly's Game (Gra o wszystko) - recenzja


Debiut Aarona Sorkina w roli reżysera. Jak można było przypuszczać, jest to przede wszystkim popis umiejętności scenopisarskich Sorkina. Już pierwsze kilka minut, w których dowiadujemy się o karierze sportowej bohaterki, jest popisowym przykładem budowania efekciarskich długich monologów, układania bezbłędnego rytmu i tempa wypowiedzi, a także upychania dużej ilości informacji w wystrzeliwane szybkimi seriami dialogi. Jessica Chastain łapie ten rytm wzorcowo i bez zadyszki przebija się przez kolejne partie dialogowe, zawsze idealnie wstrzeliwując się w tempo, a także tonację emocjonalną. Ruda uwielbia wcielać się w wyraziste, silne, niezależne kobiety, a Molly jest tego kwintesencją: inteligencją, sprytem, błyskotliwością, ale również urodą i seksapilem, rozpycha się łokciami w męskim świecie, próbując wywalczyć sobie wysoką pozycję w łańcuchu pokarmowym.

Pewnym zaskoczeniem jest Michael Cera, który zabłysnął tutaj w małej roli gwiazdy kina będącej częstym bywalcem pokerowych rozgrywek organizowanych przez Molly. Nie zostaje powiedziane w jakiego autentycznego aktora wciela się (plotki mówią, że częstymi gośćmi wieczorów u Molly byli Ben Affleck, Leonardo DiCaprio oraz Tobey Maguire) więc figuruje tutaj jako Gracz X. Jego bohater to dupek, który z rozbrajającą szczerością mówi w pewnym momencie, że kocha poker, bo uwielbia niszczyć cudze życia. Cera odgrywa go subtelnie, a niewinny, młodzieńczy (łamane przez pierdołowaty) wygląd, maskuje paskudne wnętrze, które zdradzają głównie zimne oczy uważnie lustrujące otoczenie i okazjonalny złośliwy uśmiech. Dobra rola.

Sorkin-reżyser skupia się przede wszystkim na niewchodzeniu w drogą Sorkinowi-scenarzyście, ale nie znaczy to, że „Molly’s Game” jest filmem teatralnym w formie. Sorkin uważnie odrabiał lekcje u boku Finchera i Boyle’a, ale brakuje mu niestety ich talentu, żeby zrobić coś równie dobrego. Z filmu będzie się więc pamiętać konkretne sceny za dialogi i kreacje aktorskie, a nie błyskotliwe przedstawienie ich na ekranie, ale powodów do narzekań nie ma. Co najwyżej do faktu, że operowanie różnymi liniami czasowymi i przeskakiwanie pomiędzy nimi nie zawsze wypada płynnie i zgrabnie. Podobny problem jest zresztą z ogólną konstrukcją filmu i historii, bo tak jak w samych dialogach nie ma fałszywych nut (co jest świadectwem nie tylko dobrego scenariusza, ale też talentu aktorów), tak czasem w budowie scen i ich rozłożenia w fabule wyczuwalne są różne drobne zgrzyty. Nic poważnego, ale rzutuje na odbiór całego filmu, który można określić jedynie jako dobry. Co nie znaczy, że nie ogląda się tego z przyjemnością i zaciekawieniem przedstawioną historią.

poniedziałek, 4 grudnia 2017

The Disaster Artist - recenzja


„The Room” może się „pochwalić” tytułem najgorszego filmu w historii kina. Każdy kinoman powinien potraktować ten film jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Tommy Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie sceny wyglądają natomiast jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i nieporadnie rzuca piłką z kolegami. Aktorstwo jest straszne, dialogi tragiczne, a efekty komputerowe tak złe, że podczas seansu wymięka błędnik odbiorcy. Anty-majstersztyk.

Zupełnie nie jestem zaskoczony, że James Franco po zobaczeniu „The Room” postanowił stworzyć film o tym, jak powstawało dzieło Wiseau i wystąpić w jego roli. Franco sam jest niezłym oryginałem, rocznie potrafi występować w kilkunastu różnych projektach, reżyseruje artystyczne filmy, które często nie wychodzą poza obieg festiwalowy, a czasem nawet z tym bywa różnie, produkuje, pisze scenariusze i wykłada na temat sztuki filmowej na różnych uczelniach. Człowiek, który zakrzywia czas i z całą pewnością nie może narzekać na nudę. O większość jego twórczości przeciętny kinoman się nawet nie otrze, zadowalając się licznymi komediami i blockbusterami, w których wystąpił Franco, ale o „The Disaster Artist” powinno być głośno, gdy zacznie się sezon istotnych nagród filmowych. I słusznie, bo to jedna z najlepszych ról w karierze Jamesa, o ile nie najlepsza.

Franco nie nabija się ze swojego bohatera, nie przejaskrawia, nie szarżuje i nie ocenia. Nie musi. Tommy Wiseau to takie barwne kuriozum, że wystarczy zadbać o szczere i rzetelne wcielenie się w jego postać, żeby widz nie mógł oderwać oczu od ekranu. A Franco wykonał genialną robotę, począwszy od zupełnych podstaw, czyli idealnej charakteryzacji (zresztą Wiseau w „The Room” czasami przypominał mi... Franco wcielającego się w Wiseau, jeżeli ma to jakiś sens), poprzez fantastycznie oddany akcent i sposób bycia, a kończąc na perfekcyjnie skopiowanym charakterystycznym śmiechu. Nie jest łatwo wcielić się w taką osobę, która sama w sobie jest dość karykaturalna, nie stając się w efekcie jeszcze większą karykaturą. Franco dokonał tej trudnej sztuki i jestem pełen uznania dla niego.

Fajne w tym filmie jest to, że to w zasadzie taki rodzinny projekt, a do tego zrealizowany w duchu samego „The Room”. James Franco film wyprodukował, wyreżyserował i wystąpił w głównej roli, a na ekranie partneruje mu brat, bratowa (Alison Brie w małej roli) oraz długoletni przyjaciel (dobra rola Setha Rogena). W przeciwieństwie do samego Wiseau, Franco nie jest jednak oderwanym od rzeczywistości oszołomem, projekt trzyma w ryzach, jest on dość prosty realizacyjnie, ale przemyślany, bawiący tam, gdzie ma bawić, nie nużący, całkiem wciągający i o potencjale na zostanie filmem, do którego będzie się chętnie wracało w przyszłości (czas pokaże, czy rzeczywiście). O bohaterze w sumie nie dowiadujemy się zbyt wiele, zagadka jego prawdziwej tożsamości, narodowości i źródła pochodzenia wielomilionowego budżetu, jaki poszedł na realizację „The Room”, nie zostaje rozwiązana. Sęk w tym, że to właśnie dobrze, bo dzięki temu Tommy wciąż pozostaje intrygującą personą, która nie przestaje odbiorcę fascynować i nieustannie zaskakiwać swoimi osobliwymi zachowaniami.

„Disaster Artist” nie jest filmem ponadprzeciętnym, realizacyjnie i konstrukcyjnie jest to po prostu solidna robota do której ciężko się przyczepić, ale też nie powala niczym szczególnym na kolana. Oferuje natomiast ujmująco szczere i uczciwe podejście do portretowanych bohaterów, a rola Franco jest tak dobra, że mimowolnie winduje on cały projekt do góry i nie pozwala o sobie zapomnieć. Przede wszystkim jednak, jest to film, z którego wychodzi się z szerokim uśmiechem, a chyba właśnie na to wszyscy liczyliśmy.

sobota, 25 listopada 2017

Battle of the Sexes (Wojna płci) - recenzja


Gdy pierwszy raz usłyszałem o filmie „Battle of the Sexes” i zobaczyłem ucharakteryzowaną Emmę Stone, pomyślałem, że może to być rola, która w końcu zapewni jej Oskara. Było to dobre kilka miesięcy przed wenecką premierą „La La Land” i nawet wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że urocza aktorka statuetkę zgarnie o wiele wcześniej. Za „Battle of the Sexes” nie zgarnie drugiego Oskara, ale rzeczywiście – jest to dobra rola. Robotę robi przede wszystkim świetna charakteryzacja, pod którą charakterystyczna aktorka często znika: okulary niemalże jak denka od butelek, krótkie czarne włosy i kolorowe, ale zarazem skromne stroje. Skromna, aczkolwiek niepozbawiona charyzmy, sprytu i obycia medialnego, jest również grana przez nią bohaterka – Billie Jean King. Film reklamowany był przede wszystkim jako opowieść o słynnym meczu tenisowym pomiędzy mężczyzną i kobietą, ale autorzy „Małej Miss” postanowili poruszyć przy tej okazji o wiele więcej tematów.

„Battle of the Sexes” to film przede wszystkim o równouprawnieniu, o niezgodzie na niesprawiedliwe traktowanie kobiet w sporcie, o walce o równe płace i pokazaniu środkowego palca wpływowym męskim szowinistom. Historia jednak nie zapomina również o romansie King z kobietą, która rozbudziła w niej skrywany dotąd homoseksualizm (bohaterka miała już oddanego jej męża), zapowiadając późniejszą działalność Billie w roli aktywistki społeczności LGBT. Nie jest to dominujący wątek w filmie, ale zostaje wyraźnie zarysowany i dodaje dodatkowych warstw głównej bohaterce, unikając jednak nadmiernego dramatyzowania i politykowania w tym temacie.

Nie odstaje, wręcz przeciwnie, również Steve Carell w roli Bobby’ego Riggsa. Riggs był festyniarzem, cynicznym oportunistą, kombinatorem i cwaniakiem, ale był w tym bardzo dobry. Z wyrachowaniem pogrywał kartą „męskiej szowinistycznej świni”, wiedząc, że nadanie całemu sportowemu wydarzeniu rangi tytułowej „wojny płci” zapewni widowisku odpowiedni rozgłos i pozwoli mu wrócić do blasku kamer. Jest to rola, którą Carell mógłby zagrać z zamkniętymi oczami, ale nie leci na auto-pilocie, wyraźnie czerpiąc przyjemność z wcielania się w dobrze napisanego bohatera i odgrywania kolejnych błazeństw Riggsa. Dużą zaletą filmu jest to, że autorzy zdołali zaangażować widza emocjonalnie w finałowy mecz i sprawić, żeby kibicował on bohaterce, nie kreśląc jednocześnie Bobby’ego jako potwora, któremu należy natrzeć uszu. Obie postacie kradną serca widowni na różne sposoby, trzymamy kciuki za Billie, ale nie przestajemy przy tym lubić barwnego Riggsa, który chciał po prostu zarobić trochę kasy i przypomnieć światu o sobie.

Z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że jest to naprawdę zmyślnie nakręcone. Przede wszystkim zdjęcia (Linus Sandgren, odpowiedzialny również za „La La Land”) cieszą oczy fakturą obrazu, kolorystyką, klimatycznym oświetleniem i rozstawieniem postaci w kadrze. Film jest bardzo przyjemny w odbiorze, lekki, zabawny, nie uciekający od poważniejszych treści, ale nie popadający w moralizatorstwo i zbytnie upolitycznianie poruszanych problemów. Historia wciąga, a finałowy mecz, pomimo dożynkowego charakteru, ogląda się nie bez emocji. Twórcy „Małej Miss” są wciąż w dobrej formie.

sobota, 18 listopada 2017

Justice League (Liga Sprawiedliwości) - recenzja


Zadziwiające, jak bardzo Warner nie kuma, co należy robić, żeby nie marnotrawić posiadanego kapitału i w spokoju go spieniężać kolejnymi filmami, nie zbierając przy okazji razów ze wszystkich stron. „Justice League” pokazuje, że coś tam im zaczęło świtać, ale dalej błądzą po omacku. Podstawowym problemem tego filmu jest to, że stara się powielić formułę Marvela, ale robi to od dupy strony. Gdy zasiadaliśmy do „Avengers” znaliśmy już wszystkich głównych bohaterów i w zasadzie to jedynie Hawkeye nie otrzymał wcześniej istotnego czasu ekranowego. „Justice League” natomiast bazuje na dwóch znanych już bohaterach, i jednym „martwym”, a przez pierwszą godzinę pospiesznie próbuje opowiedzieć o ich trzech nowych kompanach. I niekoniecznie musiałoby to oznaczać coś złego, wszakże nie pierwszy to komiksowy film o super-drużynie, którą dopiero poznajemy podczas seansu, ale „Justice League” to zlepek indywidualności, przyzwyczajonych do działania na własną rękę, które muszą nauczyć się współpracy. Problem w tym, że widz najpierw musi nauczyć się czegoś o postaciach, zanim zacznie go obchodzić, czy dadzą radę spuścić komuś łomot i pójść razem na kebaba.

Zaznajomieni z komiksami i animowanymi ekranizacjami będę w lepszej pozycji, bo wszystkie potrzebne informacje wyciągną z własnych głów, a cała reszta widowni, no cóż, będzie śledziła akcję mocno zagubiona i chyba znudzona. Fabuła „Justice League” to niezły bajzel, historia jest prosta, ale bełkotliwie opowiedziana, bez polotu, pomysłu, a do tego upstrzona horrendalnymi idiotyzmami. Główny łapserdak to kolejny zlepek pikseli, którego zapomina się szybciej, niż Flash zdoła powiedzieć: ojapierdzielęcozapajac. Jego pomysł na podbój ziemi to robienie szybkiego zrzutu teleportem do kolejnych lokacji, łapanie MacGuffinów i przenoszenie ich do finałowej lokacji żeby były ładnie przygotowane jak tło do starcia z końcowym bossem. Szybko zaczyna to bawić.


„Justice League” teoretycznie powinno stanowić banner reklamowy dla kolejnych solowych filmów, ale tylko bruździ przyszłym projektom. Cyborg to metalowy kloc pozbawiony osobowości, który wygląda jak budżetowy toster, a jego historia jest równie frapująca, co instrukcja obsługi blendera. Poziom mojego zainteresowania ewentualnym filmem z jego udziałem jest w tej chwili zerowy. Aquaman ma to szczęście, że dokonano świetnego wyboru obsadowego. Jason Momoa ma prezencję, charyzmę i ujmującą osobowość, więc postać broni się, chociaż w filmie egzystuje w świecie rodem z reklam Old Spice’a i Jacka Danielsa. Szkoda, że został nakreślony niezbyt wyraziście i aktor musiał intensywnie wykorzystywać mizerny czas ekranowy, gdy akurat nie robił za komputerową animkę z dużą wykałaczką w dłoni. Okropnie rozczarowujące jest filmowe Atlantis, bo jeżeli w solowym projekcie pójdą wizualnym kluczem zaprezentowanym w „Justice League”, to albo twórcy znajdą szybką wymówkę, żeby lwia (albo raczej wielorybia, hehe [przepraszam]) część historii toczyła się na lądzie, albo ludzie będą masowo umierać z nudów w salach kinowych. Jedyne, co mnie w tym filmie interesuje w tej chwili to Mera grana przez Amber Heard.

Z trójki super-debiutantów najlepiej wypada Flash. Oczywiście wygaduje masę sucharów, ale jest to w klimacie tej postaci, pasuje do niej i zupełnie mi nie przeszkadzało. Ezra Miller jest doskonałym wyborem obsadowym, wielokrotnie kradnie show i najbardziej jestem w tej chwili ciekawy, co wyniknie z jego własnego filmu. Chyba to samo może powiedzieć sam aktor, bo całe to filmowe uniwersum i plany na jego rozwój to taki kosmiczny bajzel, że pewnie koncept na jego film zdąży się jeszcze zmienić dwadzieścia razy zanim dojdzie do jego realizacji. Ewidentnie zaczęło to przeszkadzać Affleckowi, który pomimo fali negatywnych reakcji towarzyszących obsadzeniu go w roli Batmana, zdołał przekonać do siebie widownię jeszcze przed premierą nieszczęsnego „Batman v. Superman” i dawało się odczuć entuzjazm w jego postawie względem przyszłych projektów. Obecnie sprawia wrażenie, jakby chciał się wypisać z tego bajzlu możliwe jak najszybciej i nie robić sobie dalej obciachu. I widać to niestety w tym filmie, bo Batman jest już jedynie cieniem postaci znanej z poprzednich filmów (bo jeszcze przecież był mały występ w „Suicide Squad”). Szkoda, ale ciężko się mu dziwić, gdy obserwuje się z boku jak Warner marnotrawi doskonałą obsadę, z którą można było stworzyć coś naprawdę fajnego.


Gal Gadot, która jest cudowna w roli Wonder Woman, hipnotyzuje w scenach akcji, zarówno w zbliżeniach na twarz, ukazujących z detalami jej piękno, jak i nieco bezczelnemu epatowaniu widokami, które zapewnia jej kusa sukienka, ale niewiele więcej wyciśnięto z tej postaci. Niemrawe próby nadania jej odrobiny głębi, które zapewne należy przypisać Whedonowi, są… no właśnie, jedynie próbami. Henry Cavill natomiast, chociaż Superman ma kilka czadowych momentów w tym filmie, zapamiętany zostanie przede wszystkim jako ten gość, którego wąs był przyczyną najbardziej pokracznego efektu komputerowego roku. Ponieważ realizacja „Justice League” była cyrkiem na kółkach, jakieś 25% materiału dokręcił Joss Whedon długo po zakończeniu realizacji filmu przez Zacka Snydera. Cavill posiadał już wtedy bujny wąs, wymagany do innej roli, który musiano usuwać komputerowo. I to widać, zwłaszcza w pierwszej scenie, gdy totalnie wybija odbiorcę z filmu. Superman zresztą ogólnie został tutaj skrzywdzony paskudnym CGI, które czyni z niego kolejną w tym filmie komputerową pokrakę. Efekty w „Justice League” czasem cieszą oczy, zbyt wiele z nich jednak powoduje skrzywienie, rozbawienie i zażenowanie jakością wykonania.

Dużo w tym tekście narzekania, ale bynajmniej nie jest to film tragiczny. Ogląda się go bezboleśnie, ma sporo fajnych elementów, pociesznych momentów i dialogów, obsada ratuje wiele scen, a muzyka Danny’ego Elfmana zgrabnie miesza klasyczne motywy z nowymi kompozycjami. Jest to natomiast film pozbawiony duszy, spójnej i ciekawej wizji, błyskotliwych i nieoczywistych pomysłów fabularnych, a także czegoś, co wzbudzałoby w widzu ekscytację podczas seansu. Ot, kolejny przeciętny produkcyjniak, który miał wprowadzać widzów w nowy świat, a jedyne co zaoferował to bałagan, rozczarowanie i znudzenie pokracznym filmowym uniwersum DC.

sobota, 11 listopada 2017

Only the Brave - recenzja


Gdy pierwszy raz zobaczyłem w kinie zwiastun „Only the Brave”, zaśmiałem się pod nosem. Uznałem, że Peter Berg nie wyłączył jeszcze kserokopiarki i nakręcił kolejny oparty na faktach film o dzielnych amerykańskich mężczyznach i ich pięknych żonach siedzących w kuchniach, zamartwiając się o mężów, dokonujących w tym czasie heroicznych czynów. Nawet gromkopierdny tytuł filmu zdawał się to potwierdzać. Z niemałym zaskoczeniem wyłowiłem więc w ostatniej sekundzie nazwisko reżysera, Josepha Kosinskiego. Kosinski dotąd kręcił prześliczne filmy sci-fi, które były bajeczne wizualnie, wycyzelowane technicznie, doprawione fajnymi soundtrackami, ale niedomagały fabularnie. Scenariusz u Kosinskiego dotąd miał w zasadzie jedno zadanie, nie wchodzić w drogę designerskim projektom wnętrz. I nie wchodził. „Only the Brave” jest więc dość niespodziewaną rewoltą stylistyczną i wywróceniem relacji forma-treść. Kosinki tym razem poświęca zdecydowanie więcej uwagi niespiesznie rozwijanej fabule, niechętnie sięgając po wizualne atrakcje.

W efekcie dostajemy dość sztampową historię o braterstwie, heroizmie i poświęceniu, którą doprawiono rodzinnymi utarczkami i takimi wstrząsającymi dramatami, jak „moja córeczka mnie nie poznaje, bo ciągle wyjeżdżam w różne miejsca żeby gasić pożary”. Scenariusz jest dość drętwy, ale utalentowana obsada aktorska wyciska z niego jakieś życie i w drugiej godzinie filmu zaczynamy nawet interesować się losami niektórych postaci. Najgorzej mają aktorki, bo jedynie zjawiskowa (kolejne dekady lecą, a jak była przepiękna, tak dalej jest) Jennifer Connelly jest w stanie tchnąć życie w swoją licho zarysowaną bohaterkę. Nie można tego powiedzieć o Andie MacDowell, która praktycznie robi za statystkę. Niewiele lepszym materiałem obdarowano mężczyzn, ale Josh Brolin, Miles Teller, a także Jeff Bridges, Taylor Kitsch i James Badge Dale robią co mogą, żeby wyjść poza stereotypowe role i przekonać widza do swoich postaci. I przekonują.

Wspomniałem we wstępie o początkowym skojarzeniu z ostatnimi filmami Berga i rzeczywiście, „Only the Brave” bardzo często wpisuje się w schemat konstrukcyjny filmów takich jak „Deepwater Horizon”, „Patriots Day” i „Lone Survivor”. Jest więc gloryfikacja męstwa amerykańskich mężczyzn, epatowanie kulturą maczo, testosteronem, brudnymi skarpetkami, szowinistycznymi żartami, są cierpiące kobiety i dzielni faceci, a w napisach końcowych mamy oczywiście kolekcję zdjęć prawdziwych amerykańskich mężczyzn, z rzewną piosenką w tle, która ma łapać widownię za serce. Nie sądzę. Film działa najlepiej wtedy, gdy Kosinski jest sobą, opowiada przede wszystkim obrazem, a nie słowami. Zdjęcia bywają tutaj przepiękne, podobnie jak ustawienia kamery i aktorów w przestrzeni, a także operowanie kontrastowymi kolorami, jak na przykład żółte uniformy strażaków przemieszczających się po spopielonym terenie. Całość ożywa, gdy ekran przejmuje ognisty żywioł, a stawka zostaje podniesiona do góry, szkoda więc, że tak oszczędnie pokazuje się tutaj bohaterów w akcji.

Obejrzeć jednak warto, bo Kosinski pięknie opowiada obrazem. W scenach, gdy sobie na to w końcu pozwala, malkontentowi pozostaje się zamknąć na kilka minut i chłonąć doznanie. Obsada jest zacna i trochę marnuje się na tak lichy scenariusz, ale wkłada w niego zaskakująco dużo serca. Porcję ożywczej energii zapewniają też piosenki takich kapel jak AC/DC, Pearl Jam, The Raconteurs, ZZ Top i Metallica. Nie jest to zresztą zła historia, wręcz przeciwnie, interesujące jest poznanie szczegółów pracy strażaków specjalizujących się w gaszeniu ogromnych pożarów trawiących lasy i pola. Uwiera tylko, że jest to wpisane w tak sztampowy scenariusz.

sobota, 4 listopada 2017

Brawl in Cell Block 99 - recenzja


S. Craig Zahler jest reżyserem, którego karierę warto obserwować. Zahler tworzy filmy niespieszne, surowe, brutalne i wymykające się łatwemu przyporządkowaniu gatunkowemu. Taki był jego debiutancki „Bone Tomahawk”, który zaczynał się jak realistyczny western, a kończył jak rasowy horror. I taki jest też jego drugi film, „Brawl in Cell Block 99”. Ponownie, pierwsza godzina filmu składa jedynie nieśmiałą obietnicę tego, co dostaniemy w drugiej połowie. Zakorzeniony w kinie eksploatacji tytuł zapowiada w jakim kierunku to może później podążyć, ale początek filmu jest ponurym, szorstkim i powolnym dramatem sensacyjnym, który czerpie garściami z twórczości Michaela Manna (zwłaszcza z „Miami Vice”).

Zahler nie pędzi do przodu, ku ekscytującej tytułowej rozróbie, poświęcając czas na przedstawienie głównego bohatera (Vince Vaughn), jego partnerki (Jennifer Carpenter), życiowej sytuacji oraz wyznawanego przez niego kodowi moralnemu i bezkompromisowej egzekucji tegoż. Bradley (nie nazywajcie go Bradem!) może i zarabia na życie w nielegalny sposób, ale nie zamierza w związku z tym podążać ścieżką aspołecznego bandziora, nieczułego na krzywdę uczciwych obywateli. Nie zrozumcie mnie jednak źle, żaden z niego Robin Hood, a słowo „czułość” i Bradley nie powinny znajdować się zbyt blisko siebie w jednym zdaniu. Ciepłe, ludzkie odruchy zachowuje tylko dla dwóch osób - żony i nienarodzonej córki, a nawet z tym jest powściągliwy, gdy znajdują się w sytuacjach publicznych. Bradley jest zdyscyplinowany, nie ulega łatwo emocjom, nie daje się im zaślepić, wybucha dopiero, gdy odkrywa zdradę żony (spokojnie, to początek filmu), co zresztą poprzedza utrata pracy, nawet wtedy jednak próbuje ograniczyć długofalowe skutki pierwszego ataku agresji, niewierną małżonkę wysyła w bezpieczne miejsce, a złość wyładowuje na jej samochodzie, rozsmarowując go przy pomocy własnych pięści. A trzeba wiedzieć, że w tych pięściach tkwi moc - pierwotna, niefinezyjna, ale dosadna i efektywna.

Nie powiem, że takiego Vaughna jeszcze nie widzieliśmy na ekranie, bo jest to naturalna ewolucja po rolach w serialu „True Detective” i „Hacksaw Ridge” Mela Gibsona, ale jest to jego najlepszy występ w „poważnym filmie”. Postać Bradley’a opiera się na stonowanej kreacji, pozornie nieekspresywnej, a jednak wyrażającej bardzo wiele informacji o postaci, przy pomocy małej dawki gestów i zachowań, czerpiących również z komediowych doświadczeń aktora (pewno mrugnięcie okiem robi scenę). Nie bez znaczenia jest przemyślany wygląd bohatera, łysego zakapiora z ogromnym tatuażem na głowie – robi to wrażenie i pozwala uwierzyć w postać. Warto również dodać, że proste aranżacyjnie sceny mordobić (nie ma tutaj wymyślnych fikołków, jest czysty testosteron) kręcono na długich ujęciach, co przy starciach skupionych na okładaniu się pięściami, musiało zaowocować niejednokrotnym przypadkowym obiciem mordy i ciała aktora. Świadczy to o tym, że Vaughn nie obawiał się zostania poturbowanym na potrzeby filmu i nie zważał na to.

„Brawl in Cell Block 99” to kino brutalne, reżyser nie szczędzi odbiorcom widoku otwartych złamań i głów miażdżonych butem, nie ma w tym wprawdzie wiele krwi, ale całość jest na tyle sugestywna, że osoby wrażliwie mogą spocić się z wrażenia. Historia jest prosta i oparta na wielokrotnie już przetwarzanym motywie gościa, który jest gotów odwiedzić piekło, jeżeli wymaga tego dobro jego rodziny, ale złapałem się na tym, że pod koniec filmu jestem autentycznie ciekawy, co wydarzy się dalej i wcale nie jestem pewien, czy wiem, jak się to wszystko skończy. Zahler udowodnił, że debiutancki film nie był pojedynczym celnym wystrzałem i ma jeszcze w rewolwerze całą kolekcję naboi, które zamierza wykorzystać. Zaintrygowany czekam więc, co wyniknie z kolejnego sięgnięcia przez niego do kabury.

niedziela, 29 października 2017

Thor: Ragnarok - recenzja


W tym roku Marvel solidnie dopieścił swój filmowy wszechświat, a w efekcie widzów. Najpierw była czadowa kontynuacja „Strażników Galaktyki”, oferująca film wypełniony żywymi kolorami, pomysłowy, zabawny i tętniący pozytywną energią. Pół roku później zaserwowali dokładkę, osadzoną w innym rejonie kosmosu, ale niemniej barwną, pomysłową, zabawną, a do tego jeszcze bardziej szaloną. Zasługa to pewnego nowozelandzkiego skubańca, reżysera, ale też aktora, który fanów nieoczywistych, oryginalnych, autorskich filmów, zachwyca już od dawna. „Co robimy w ukryciu” to już komedia praktycznie kultowa („We’re Werewolves, not Swear-Wolves”), a zeszłoroczne fantastyczne „Dzikie łowy” to mała perła kina familijnego. Taika Waititi na stołku reżysera oznaczał radykalną zmianę formuły serii, ale też coś, czego filmowe uniwersum Marvela jeszcze nie widziało – pełnoprawną komedię.

Marvel oczywiście nigdy nie silił się na mrok i powagę znaną z ekranizacji komiksów DC. Humor zawsze był obecny w ich filmach, ale żaden z nich, nawet odjechani „Strażnicy Galaktyki”, wesoły „Ant-Man”, czy też radosny „Spider-Man: Homecoming”, nie skręcał tak odważnie w kierunku kina komediowego. Co warte zaznaczenia, kina komediowego z pieczęcią jakości od Waititiego, czyli humoru nieprzewidywalnego, nieoczywistego, często absurdalnego i abstrakcyjnego. Czego możemy się spodziewać po filmie, widzimy już w pierwszej scenie, gdy wiszący na łańcuchu Thor przerywa co chwilę złowieszczy monolog demonicznej istoty (Clancy Brown!), bo jego bezwładne ciało mimowolnie obraca się do przeciwnika tyłem. Jest to jednak zaledwie przedsmak, bo niewiele później zobaczymy smoczy mózg rozsmarowany na dwóch asgardzkich dziuniach oraz Anthony’ego Hopkinsa imitującego Toma Hiddlestona. Nie wspominając już o pociesznym potrójnym cameo w tejże scenie. O jednym aktorze wypada wspomnieć, bo jest to Luke Hemsworth, czyli młodszy brat Chrisa, wcielający się w karykaturę Thora. O drugim można wspomnieć, bo jego wybór był dość oczywisty, a mam na myśli Sama Neilla, bohatera ostatniego filmu reżysera. O trzecim nie należy pisać, bo stanowi prawdziwą niespodziankę, gdy rozpoznałem już aktora, to aż się poprawiłem w fotelu i rozejrzałem po sali, czy reszta widowni jest równie podekscytowana tym odkryciem. Najlepsze cameo tego roku. I do tego jest jeszcze scena z Karlem Urbanem zamiatającym Asgard. Cholerny Sędzia Dredd z miotłą. Waititi, nie masz litości.


Co mnie zaskoczyło to jak niewiele z filmu zdradzono w kampanii promocyjnej. W zwiastunach nawet przerabiano komputerowo niektóre sceny, żeby nie spoilerować elementów fabuły, a także nie przekazywano istotnych informacji o postaci, jak na przykład tego, że Walkiria (charyzmatyczna Tessa Thompson) nie wylewa za kołnierz. W scenie, gdy pojawia się w filmie, bohaterka dosłownie zwala się z podestu swojego statku kosmicznego. I w tym świecie nie jest to dziwne. Wszechświat waititiego rządzi się swoimi prawami, na przykład może on podłożyć swój głos, zagrany na cieniutkiej tonacji, z wyraźnie zaznaczonym nowozelandzkim akcentem, pod postać Korga, skalistego kosmity, który kradłby film, gdyby tylko nie wsadzono do niego gołego, mówiącego Hulka. Zielony stwór świeci tyłkiem i bryluje werbalnie. Jego konwersacje z Thorem to niegasnące źródło radości, a ich potyczka na arenie to kupa radochy. Niemniej pociesznie jest, gdy w końcu pojawia się Bruce Bunner, bo Mark Ruffalo idealnie odnajduje się w takiej humorystycznej konwencji, zwłaszcza w towarzystwie Chrisa Hemswortha, który jeszcze nigdy wcześniej nie był tak bardzo fajny w roli egocentrycznego blondasa z kosmosu.

Długo mógłbym jeszcze wyliczać zarąbiste pomysły i postacie (Jeff Goldblum jest mistrzem w byciu Jeffem Goldblumem), ale po co, lepiej żebyście sami pławili się w nowozelandzkiej studni pomysłów i odkrywali dziesiątki smaczków ukrytych przez Waititego zarówno dla fanów Marvela, jak i jego własnej twórczości (jest nawet nawiązanie do tematyki wampirycznej). Nie sądzę, żebym wszystkie wyłapał przy pierwszym seansie. Obawiałem się nieco, że Waititi nie odnajdzie się na stołku reżysera blockbusterowego kina, ale sceny akcji są ładnie zrealizowane, obfitujące w ciekawe pomysły, nie nużą, wręcz przeciwnie, oglądałem je z zaciekawieniem, zastanawiając się, co nastąpi dalej. Zasługa w tym przede wszystkim dobrze pokierowanych przez cały film postaci, ale też nieoczywistych rozwiązań, a nawet tych niektórych oczywistych, ale błyskotliwie poprowadzonych. I powiedzmy sobie szczerze, jeżeli w scenach akcji dwukrotnie używa się w tle Led Zeppelin, to po prostu nie mogą to być słabe sceny akcji.


Nie wszystko jednak w tym filmie zagrało, bo spodziewałem się, że podejdę do niego z podobnym entuzjazmem, co do pierwszej godziny tegorocznych „Strażników Galaktyki”, a tymczasem siedziałem rozbawiony, ale jednak zabrakło w tym prawdziwej ekscytacji z uczestnictwa w niebanalnym kinowym widowisku. „Thor: Ragnarok” jest filmem, mimo wszystko, bardziej stonowanym, wprawdzie równie kolorowym, bardzo często zaskakującym i notorycznie rozbawiającym, ale sprawiającym wrażenie, że jego autor nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. I pętało go nie tyle studio filmowe, co raczej poprzednie filmy i potrzeba wpasowania tej historii do uniwersum należącego do kogoś innego. Co nie znaczy, że nie odcisnął na nim swojego piętna, odcisnął, i to jeszcze jak, nie ma najmniejszej wątpliwości, że to film Waititiego. Nie jest to jego najlepsze dzieło, ale nie jest to też najsłabszy film w karierze. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zaowocował kolejnym marvelowskim filmem, równie zabawnym, ale jeszcze bardziej autorskim, zrobionym na podobnej zasadzie, co drugi film Jamesa Gunna, czyli - „trzymaj twórco kasę i szalej, zobaczymy, co na to widownia”.

sobota, 28 października 2017

The Death of Stalin - recenzja


Beka ze zbrodniarzy. Pierwszy od czasu „In the Loop” film wyreżyserowany przez Armando Iannucciego (Ojciec Prowadzący seriali „The Thick of It” oraz „Veep”) opowiada o krótkim okresie poprzedzającym śmierć Stalina oraz zaciekłej walce o władzę, jaka nastąpiła po zgonie lidera. „The Death of Stalin” to rasowa satyra polityczna, wyśmiewająca czasu stalinizmu, wąsacza i wpływowych działaczy partyjnych, którym udało się przeżyć urządzane przez niego czystki. Iannucci pławi się w mnożeniu scen pokazujących paranoję ówczesnych realiów, donosicielstwo, ciągłą obawę o życie oraz jego kruchość w niepewnym politycznie klimacie, który zmieniał się jak w kalejdoskopie. Czarna komedia podskakuje pod ramię z absurdem, ponadczasowa satyra polityczna kłania się cierpkiemu komentarzowi na temat osób sprawujących władzę, przezabawne sceny gryzą się ze świadomością tego, jakich zbrodni dokonywali bohaterowie filmu.

No właśnie, miałem poważny problem moralny z rozgryzieniem tego, jak powinienem podejść do tej historii. Brytyjscy widzowie na sali rżeli ze śmiechu, gdy oglądali trupy turlające się ze schodów w siedzibie Berii, czystki dokonywane przez Państwo, mordowanie niewygodnych świadków i szaraków rozglądających się nerwowo po pokoju, gdy pozwolili sobie na zbyt żartobliwy komentarz polityczny. Mnie natomiast uwierała świadomość, że wszystkie te sceny bazowały na podobnych historiach z przeszłości i stało za nimi ludzkie cierpienie, jakoś nie było mi do śmiechu z tego powodu. Niewątpliwie nie jest to przypadkowe, bo Iannucci zapewne liczył na taką reakcję wśród części widowni i nie można powiedzieć, żeby wykazywał się w filmie brakiem wyczucia dobrego smaku. Ofiarami jego farsy są przede wszystkim zbrodniarze, scenom zadawanego przez nich terroru wielokrotnie jednak nadaje komediowy posmak, uderzający w podobne tony (jest to specyficzny humor, bardzo brytyjski) co reszta filmu, pozostawiając odbiorcę zagubionego w próbie rozwikłania, czy powinien być zniesmaczony, czy też może rozbawiony, ale w taki dziwny sposób, bo skażonym uczuciem zakłopotania.

Jak zwykle u Iannucciego dialogi opierają się na błyskotliwych spostrzeżeniach, ciętych ripostach i soczystych bluzgach, które aktorzy wypowiadają z niemałą satysfakcją. Obsada jest zresztą doskonała, międzynarodowi aktorzy świetnie odnajdują się w stalinowskich realiach, iskrzy pomiędzy nimi, jest chemia i dostrzegalna przyjemność z uczestnictwa w tym projekcie. Ich postacie knują, szkalują, podlizują się i terroryzują, a aktorzy zawsze trafiają w odpowiednie emocje i przykuwają uwagę widza. I nikt tutaj nie próbuje udawać ruska, wszyscy zachowują swoje naturalne akcenty, co często jeszcze bardziej wzmaga efekt komediowy, szczególnie w przypadku siarczystych przekleństw rzucanych przez Jasona Isaacsa.

„The Death of Stalin” chyba nie będzie miał łatwo z podbiciem serc miłośników współczesnych amerykańskich komedii. Jest to humor oparty na absurdzie, satyrze i przesadzie, ale też subtelnie rozstawionych puentach, wywoływaniu w widzu skrajnych emocji i pobudzający do refleksji nad tym, co się ogląda. Historia jest interesująca, ale rozegrana niespiesznie (warto jednak dodać, że wydarzenia, które autentycznie rozgrywały się przez kilka miesięcy, skondensowano w filmie do krótkiego okresu), reżyser często zwalnia, nie pędzi do kolejnego żartu, cierpliwie rozstawia pionki na szachownicy, żeby później z zaciekawieniem (i rozbawieniem) obserwować, jak wzajemnie próbują się z niej strącać.

sobota, 14 października 2017

American Film Festival 2017: Filmy, które warto zobaczyć



Kilka dni temu opublikowano program ósmej edycji American Film Festival. Na imprezie niestety nie dam rady się pojawić, ale przejrzałem sobie z ciekawości listę filmów i odkryłem, że sporo tytułów już widziałem w Cannes, brytyjskich kinach i serwisach streamingowych oraz na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Postanowiłem więc, wzorem podobnego artykułu opublikowanego przed rozpoczęciem sprzedaży biletów na Nowe Horyzonty, ułożyć listę filmów, które warto zobaczyć podczas festiwalu. Całość podzieliłem na dwa zestawy. W pierwszym wymieniam filmy, które nie miały jeszcze premiery w polskich kinach, niektóre z nich dotrą do Polski niebawem, jeden nawet w trakcie festiwalu, a drugi raptem kilka dni później, ale wszystkie warto zobaczyć. Muszę jednak ostrzec, że „mother!” zdecydowanie podzieli widzów i zarobi wiele negatywnych ocen, więc oglądacie na własne ryzyko. W drugim zestawie są filmy, które gościły już w polskich kinach, większość z nich można dostać na DVD, ale jeżeli ktoś jeszcze czegoś nie widział to zdecydowanie warto nadrobić zaległość i skorzystać z okazji do zobaczenia tego na dużym ekranie.


FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ:

A Ghost Story (reż. David Lowery)

Jestem zachwycony nowym filmem Davida Lowery’ego. Nie jest to łatwe kino, bo wymagające od widza uwagi i skupienia, ale szczodrze wynagradzające ten wysiłek. „A Ghost Story” niejednego odbiorcę odrzuci, bo jest to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Na papierze może to brzmieć jak kolejny wydumany pretensjonalny eksperyment, jakich pełno w programach festiwali filmowych, ale Lowery udowadnia, że problemem większości tych filmów nie jest powolne tempo, tylko brak ciekawego pomysłu na sprzedanie tego odbiorcy. „A Ghost Story” to genialny pomysł, a jego wielkość tkwi w sięgnięciu po prostą ideę i rozwinięcia w coś niesamowicie złożonego, wciąż jednak sprawiającego wrażenie nieskomplikowanej błahostki.

Dużą zaletą scenariusza Lowery’ego jest brak łopatologicznego tłumaczenia założeń twórcy. Reżyser wykłada na stół wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia historii, od odbiorcy już jednak zależy, czy poświęci filmowi dość uwagi żeby to dostrzec. Nie jest to też przykład filmu, który stoi tylko jedną ideą, której wszystko jest podporządkowane i nie pozostaje już miejsca na nic innego. Lowery potrafi w subtelny sposób zabawić się wyjściowym pomysłem. Delikatnie balansuje też na granicy kilku gatunków filmowych, nigdy jednak nie odbija zbyt daleko od głównego trzonu historii, nie pozwalając na to, żeby postmodernistyczne zabawy z formą i autoironiczny ton zaburzyły kontemplacyjny nastrój historii. Nie traktuje filmu ze śmiertelną powagą, co nie znaczy, że nie traktuje poważnie tego, co chciał opowiedzieć odbiorcy. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.



The Killing of a Sacred Deer/Zabicie świętego jelenia (reż. Yorgos Lanthimos)

Nie będę owijać w bawełnę - to mój ulubiony film Yorgosa Lanthimosa („Kieł”, „Lobster”). Miłośnicy poprzednich muszą jednak wiedzieć, że w porównaniu do nich jest to kino ugładzone, przystępniejsze w odbiorze, wciąż zbyt „dziwne” dla widza masowego oraz entuzjasty horrorów (a niewątpliwie w kierunku tego właśnie gatunku historia skręca po pierwszych 30 minutach), ale z całą pewnością już nie tak szokujące, dziwaczne i absurdalne. Co nie znaczy, że Grek całkowicie zrezygnował ze wszystkich wymienionych. Szczególnie absurdu nie brakuje w filmie, czego kulminacją będzie pewne rozwiązanie fabularne w finale historii.

„The Killing…” wygląda fenomenalnie. Styl zdjęć Thimiosa Bakatakisa umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy filmami Stanleya Kubricka, a tym co Emmanuel Lubezki robił w ostatnich filmach Terrence’a Malicka. Kamera często obserwuje bohaterów z dystansu, czasem z żabiej perspektywy, czasem wisi gdzieś w powietrzu ponad ich głowami albo ustawiona jest z boku, jakby operator udawał, że w sumie nie jest tym wszystkim zainteresowany i znalazł się tutaj zupełnym przypadkiem. W jednym ujęciu, moim ulubionym, dramatyczną sytuację na ruchomych szpitalnych schodach przedstawia natomiast z lotu ptaka. Cudowne. Początkowo, zanim sytuacja zaczyna robić się poważna, a nastoletni bohaterowie spacerują sobie (jeszcze) beztrosko na powietrzu, Bakatakis pozwala obrazowi odetchnąć pełną piersią, stawia na szerokie ujęcia, żywe kolory, ogrzewa ekran promieniami słońca i kojącą zielenią. Później robi się mroczniej, ale równie ciekawie (i ładnie) od strony wizualnej.

I na tym w zasadzie powinienem zakończyć, bo nie chciałbym zdradzić zbyt wiele, a film oferuje kilka fajnych niespodzianek i zabawnych momentów (scena z „metaforą”!), które warto zobaczyć samemu. Nie jest to tytuł, które przypasuje każdemu, bo jednak u podstaw jest to wciąż kino artystyczne, nieco przystępniejsze od „Kła”, mniej absurdalne od „Lobstera”, ale równie pomysłowe i szalone jak pozostałe filmy Lanthimosa.



mother! (reż. Darren Aronosky)

Seans „mother!” jest niewątpliwie pamiętnym kinowym doświadczeniem, i to niekoniecznie przyjemnym, o czym świadczą reakcje widowni. Film Aronosky’ego jest zagadkowy, surrealistyczny, a chwilami wręcz szokujący, szczególnie jeżeli odbiorca należy do osób nadwrażliwych. Pierwsza godzina filmu usypia nieco czujność, historia i zachowania postaci szybko robią się dziwaczne, ale na tamtym etapie oglądania tli się jeszcze w odbiorcy nadzieja, że istnieje racjonalne wytłumaczenie i całość zostanie spięta w sensowny sposób. I rzeczywiście, jest klamra spinająca, ale osoby twardo stąpające po ziemi raczej nie będą z niej zachwyceni. W drugiej połowie filmu, a zwłaszcza w ostatnich 30 minutach, Aronofsky rozpętuje ekstrawagancką orgię surrealistycznych obrazów i iście apokaliptycznych wydarzeń, które nabierają coraz większej masy absurdu z każdą kolejną minutą filmu. I wtedy staje się jasne, że nie mamy do czynienia z historią o ludziach, ale metaforą, albo raczej – METAFORĄ! I ciężko się dziwić, że film zbiera baty od dnia premiery, bo jeżeli widzowie przychodzą do kina na horror, a zostają spałowani brutalną serią alegorycznych artystycznych majaków reżysera, to później lecą z ognistymi zażaleniami do internetu. Jest to sytuacja nieco podobna do „To przychodzi po zmroku”, którego kampania reklamowa również była skierowana do niewłaściwych odbiorców, ale w tym przypadku jest gorzej, bo jeżeli nie załapie się, o co twórcy chodziło, zaliczy się dwugodzinną fantazmatyczną jazdę bez trzymanki, która nie będzie trzymała się kupy.

Bardzo łatwo jest nie załapać, o co tak w zasadzie chodziło Aronofsky’emu, bo znając klucz interpretacyjny, robi się przeciągłe: „aaaaaaha, no tak” i wszystko zaczyna układać się w spójną całość, ale jest to zarazem na tyle abstrakcyjne, że nie znając podpowiedzi, nasze skojarzenia mogą podążyć w kilku innych kierunkach, co wpłynie znacząco na odbiór filmu. Reżyser najwyraźniej zrozumiał, że poniósł porażkę w tej materii, bo zanim film zdążył zagrzać sobie miejsce w kinach, jego twórca, a także aktorzy i członkowie ekipy, zabrali się za jego wyjaśnianie i podpowiadanie widowni tego, jak należy go rozumieć. Sytuacja nieco kuriozalna, ale zarazem należy dodać, że wiedząc w jakim kierunku należy spoglądać, zaczyna się doceniać pomysłowość i odwagę Aronofsky’ego, a także studia filmowego, które zdecydowało się wyłożyć na to pieniądze. „mother!” to dzieło ambitne, oryginalne, intrygujące, pięknie zrealizowane, ale zarazem przeszarżowane, nieprzemyślane, bo nie oferujące widzowi czytelnego drogowskazu, wymagające przewodnika, który poratuje zagubionych biedaków. Jeżeli ktoś wykaże się wystarczającą dawką dobrej woli i samozaparcia, żeby podjąć próbę zrozumienia wizji reżysera, albo wyszukać sobie klucz interpretacyjny, ten doceni „mother!”, bo to kino niewątpliwie autorskie i pobudzające na wielu poziomach, ale niestety wymagające odrobienia zadania domowego albo talentu do nieco abstrakcyjnej analizy fabuły.



The Right Stuff/Pierwszy krok w kosmos (reż. Philip Kaufman)

„Pierwszy krok w kosmos” ciężko jest nazwać nowym odkryciem, wręcz przeciwnie, to najstarszy film w tym tekście. Powinien w zasadzie trafić do drugiego zestawu, ale postanowiłem go wyróżnić, bo jest już dość zapomnianą produkcją, co jest haniebne, zważywszy na jakość filmu i jego wartość merytoryczną.

Historia opowiada o dwóch istotnych momentach z ubiegłego stulecia: złamaniu bariery dźwięku oraz początkach lotów załogowych w kosmos. Pierwszy rozdział filmu zabiera nas do końcówki lat 40. i pokazuje okupione życiem pilotów próby przekroczenia prędkości dźwięku oraz późniejsze ustanawianie kolejnych rekordów prędkości dźwięku, aż do osiągnięcia granic wytrzymałości pilotów i ówczesnych maszyn. Następnie historia skupia się na programie kosmicznym z lat 50. i wyścigu mocarstw w próbach podboju kosmosu. Inicjuje to wszystko misja Sputnika, czyli wyniesienie przez Rosjan na orbitę pierwszego sztucznego satelity, co powoduje panikę po stronie amerykańskiej. Owocuje to rozciągniętą na wiele lat historią przygotowań do lotu, wyczerpujących treningów i testów wytrzymałościowych, kolejnych niepowodzeń przy startach prototypowych rakiet kosmicznych, wysłania w kosmos pierwszej małpy, następnie człowieka, a w końcu pierwszych pełnych okrążeń ziemskiego globu.

„The Right Stuff” jest kopalnią historycznej wiedzy, a przy tym wciągającą opowieścią, która nie zaniedbuje bohaterów, cierpliwie buduje złożone relacje pomiędzy nimi, rozciągając tym samym sieć emocjonalnych powiązań i przekonującej wspólnoty. Nie bez znaczenia jest też wpływ jaki „Pierwszy krok w kosmos” miał na kino. Historia niesfornej załogi przygotowującej się do lotu w kosmos to niewątpliwe źródło inspiracji dla filmów takich jak „Armageddon”, zaś konstrukcja fabularna i sposób opowiadania o eksploracji kosmosu stanowiły później wzór dla Christophera Nolana przy pracach nad filmem „Interstellar”, czego zresztą brytyjski reżyser nie ukrywał.

Kończąc, warto wspomnieć jeszcze szybko o obsadzie, która jest niesamowita, chociaż większość nazwisk miała dopiero zaistnieć w świadomości odbiorców: Sam Shepard (nominowany do Oskara), Scott Glenn, Ed Harris (który ma na koncie jeszcze „Apollo 13” i… „Grawitację”), Dennis Quaid, Lance Henriksen oraz Jeff Goldblum. Wszyscy młodzi, pełni wigoru i gotowi na podbój Hollywood. Nikt tutaj nie odstaje, nie wszyscy dostali jednak wystarczająco dużo czasu ekranowego, żeby prawdziwie zabłysnąć. Szczególnie ujmujący jest młody Quaid, czarujący swym szelmowskim uśmiechem i bijąca od niego pozytywną energią.



The Florida Project (reż. Sean Baker)

Nowy film Seana Bakera pod pewnymi względami przypomina „Mandarynkę”. iPhone’owy osprzęt zastąpiły profesjonalne kamery, a zamiast bandy krzykliwych prostytutek mamy grupę małych dzieci, ale jest to historia opowiadająca o podobnym środowisku - amerykańskiej biedocie, żyjącej w tanich, ciasnych, motelowych pokojach, zarabiającą na życie kombinatorstwem, prostytucją i dorywczymi zajęciami. Szczytem marzeń jest stała praca w charakterze kelnerki, bo pieniądze z tego wprawdzie małe, ale przynajmniej jedzenie można wynieść i jeszcze podrzucić coś znajomym.
Film jest równie krzykliwy, co poprzedni projekt Bakera, bo trójka dzieci, głównych bohaterów filmu, zapewnia stały (wysoki) poziom decybeli. Dzieciaki, pozostawione samopas, cały czas się gdzieś przemieszczają, niestrudzenie poszukując nowych sposobów na zabicie nudy w położonym na uboczu miasta motelowym kompleksie. W efekcie ciągle wpadają w jakieś kłopoty. Ich prawdziwym opiekunem jest zaskakująco cierpliwy i opanowany menadżer hotelu (Willem Dafoe). W tym dość patologicznym środowisku to właśnie Dafoe robi za ostoję normalności, przywołując innych do porządku, ze stoickim spokojem znosząc wybryki dzieci oraz dorosłych mieszkańców kompleksu.
„The Florida Project” jest zabawny i tętni energią. Jest to żywy świat pełen krzykliwych barw, głośnej muzyki, hałaśliwych ludzi oraz skrajnych emocji. W drugiej godzinie chwilami bywa to męczące, bo stale rozrabiające i strasznie rozwrzeszczane dzieciaki sprawiają, że głowa zaczyna puchnąć. A kłótliwi dorośli bynajmniej nie pomagają. No cóż, samo życie.



You Were Never Really Here/Nigdy cię tu nie było (reż. Lynne Ramsay)

Nowy film Lynne Ramsay („Musimy porozmawiać o Kevinie”) stanowi wyzwanie dla odbiorcy. Reżyserka wychodzi od skrzyżowania fabuły „Uprowadzonej” z ostatnimi dokonaniami Nicolasa W. Refna (a konkretnie to tymi zrobionymi do spółki z Goslingiem), ale idzie o krok dalej, tworząc zagadkowe artystyczne dzieło, w którym eksperymentuje z formą i konstrukcją fabularną, testując jak niewiele informacji można pokazać, a jednocześnie zbudować bogaty fundament psychologiczny dla głównej postaci. Nieuważny widz może poczuć się podczas seansu nieco zagubiony, ale Ramsay mówi o przeszłości bohatera całkiem sporo, problem w tym, że to są tylko skrawki istotnych wydarzeń, które trzeba już sobie poukładać samemu, często dopowiadając do nich kontekst, oczywiście bazując na otrzymanych wcześniej informacjach. „You were never really here” to kino brutalne, klimatyczne, interesujące wizualnie, bardzo pomysłowe, ale zarazem niedookreślone, jakby złożone z kilku różnych historii, składających się na „filmowy trip”, będący nieco odrealnionym doznaniem kinowym, które należy odbierać na poziomie nie tyle intelektualnym, co raczej intuicyjnym, zawierzając wskazówkom udzielanym przez panią przewodnik.



I am not your Negro/Nie jestem twoim murzynem (reż Raoul Peck)

Podczas tegorocznych Oskarów o statuetkę w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny rywalizowały dwa tytuły opowiadające o amerykańskim rasizmie i historii napięć społecznych na tym tle. Wygrał „O.J.: Made in America”, blisko ośmiogodzinny dokument, kompleksowo i głęboko wgryzający się w temat procesu Simpsona, obgryzający go starannie ze wszystkich stron, a na koniec starannie wylizujący resztki. Poznajemy w nim nie tylko przebieg procesu stulecia, krwawe szczegóły okrutnej zbrodni i najsłynniejsze elementy medialnego cyrku, ale też niemniej istotny element, wręcz fundamentalny, jeżeli chcemy zrozumieć późniejszą skandaliczną decyzję ławy sędziowskiej, czyli historię napięć rasowych w USA. Szczególnie dużo czasu poświęca się zbrodniom i wykroczeniom przeciwko czarnej społeczności, jakich dopuszczali się policjanci z L.A. Jest to rzecz niezbędna do pełnego zrozumienia wydarzeń z końca ubiegłego wieku.

„I am not your Negro” słusznie przegrało z nim rywalizację o Złotego Rycerza, ale bynajmniej nie znaczy to, że jest złym filmem. Wręcz przeciwnie, co więcej, stanowi ładne uzupełnienie do niego, ale to innego rodzaju filmowe doświadczenie, bardziej poetyckie, empiryczne i duchowe, jak poznawcze. Hipnotyzująca narracja (Samuel L. Jackson) zabiera odbiorcę w podróż przez historię czarnoskórych w USA. Jest to równie delikatne w formie, co przygnębiające w treści. Warto.



Kończąc temat nowości, które nie miały jeszcze okazji trafić do polskich kin, muszę jeszcze krótko wspomnieć o dwóch filmach.

„The Big Sick” („I tak cię kocham”) to swoisty rewers „Ja cię kocham, a ty śpisz”. Facet poznaje kobietę, zaczynają się ze sobą spotykać, ale rozdzielają ich różnice kulturowe, albo raczej jego rodzicie, którym nie ma odwagi powiedzieć o swojej partnerce. Kumail jest z Pakistanu i jedyną dziewczyną, jaką rodzina zaakceptuje, może być pakistańska muzułmanka. Gdy już wydaje się, że temat jest zamknięty, a związek zakończony, Emily okazuje się być ciężko chora i zostaje wprowadzona w stan śpiączki klinicznej. Zamieszany w to Kumail poznaje jej rodziców i nawiązuje się pomiędzy nimi bliższa relacja. Urocza, zabawna i lekka komedia romantyczna oparta na faktach.

„Good Time” to nowy film braci Safdie. Rodzeństwo nie ma jeszcze wyrobionej marki w świecie kina, ale bywalcy festiwali filmowych mogą kojarzyć ich poprzedni film „Heaven knows what” („Bóg wie co”), który można było chociażby zobaczyć w konkursie głównym na zeszłorocznych Nowych Horyzontach. „Good Time” to intensywny, teledyskowy, narkotyczny trip w formie dramatu sensacyjnego, który zabiera na nocną przejażdżkę ulicami Nowego Jorku w towarzystwie Roberta Pattinsona. Warto dodać, że to najlepsza rola w jego karierze, a w filmie pojawia się jeszcze Jennifer Jason Leigh i Barkhad Abdi.


FILMY, KTÓRE WARTO NADROBIĆ:


Manchester by the Sea (reż. Kenneth Lonergan)

Mały wielki film. Przeglądając opinie o tym filmie, bardzo często trafiamy na ten zwrot. I rzeczywiście, jest to najlepsze podsumowanie tego niesamowicie intymnego, spokojnego i emocjonalnie dojrzałego dramatu Kennetha Lonergana. Scenariusz „Manchester by the Sea” to mała perełka. Historia prowadzona jest dwutorowo, wydarzenia współczesne pobudzają w pamięci Lee czasy przeszłe. Lonergan umiejętnie odsłania kolejne elementy układanki, idealnie kontrastując ponury klimat filmu z humorystycznymi zdarzeniami, dialogami i zachowaniami postaci. Czasem to ciepłe w wymowie wspomnienia z przeszłości stanowią kontrapunkt dla ponurej teraźniejszości, a czasem na odwrót, a bywa, że po prostu jest źle i już, trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień w nadziei, że przyjdą jeszcze jakieś lepsze.

„Manchester by the Sea” to film powolny, kino nastroju złożone ze skrawków codziennego życia, szczerze opowiedzianych i bez przesadnego dramatyzowania wydarzeń. Historia przypominająca, że ludzie to skomplikowane istoty, które skrywają w sobie wiele niezaleczonych ran, a na zachowanie każdego dorosłego człowieka składa się całe życie doświadczeń, tych bolesnych, ale i tych radosnych. U niektórych osób te pierwsze okazują się być jednak zbyt dotkliwe, żeby się z nich w końcu otrząsnąć i zacząć czerpać z tych drugich.



American Honey (reż. Andrea Arnold)

Brytyjska reżyserka, Andrea Arnold (autorka m.in. bardzo dobrego „Fish Tank” oraz „Wichrowych wzgórz”), po raz pierwszy opowiada o Stanach Zjednoczonych. Już od pierwszych minut, gdy główna bohaterka nurkuje w śmietniku pobliskiego marketu w poszukiwaniu niedawno przeterminowanego jedzenia, wiadomo, że może Arnold i przeniosła się z kamerą za ocean, ale wrażliwość na problemy społeczne i zainteresowanie przedstawicielami jego biedniejszych warstw nie zmieniło się.

„American Honey” to jeden z tych filmów, które wymagają od widza cierpliwości. Arnold stawia na niespieszne tempo, snując opowieść powoli i cierpliwie. Lubi się czasem zawiesić na jakimś detalu, kadr jest ściśnięty, a kamera rozedrgana, prowadzona z ręki, czasem nawet korygowana podczas ujęcia. Nadaje to surowego, realistycznego stylu, umieszczając nas w samym środku wydarzeń, ale oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to jednak klasyczny festiwalowy snuj. Odbiorcę do życia pobudza energetyczna muzyka, bohaterowie nie wałęsają się bezcelowo po ekranie, ciągle coś się dzieje, a do tego przyjemnie się na to patrzy, bo ładne zdjęcia skąpane są w ciepłych słonecznych barwach, albo rozświetlane blaskiem fajerwerków i ognisk. Nie jest to jednak kino nastawione na dramatyczne wydarzenia i szokujące twisty. Śledzimy życie wędrownej komuny, ich powtarzalne rytuały, wewnętrzne relacje, drobne przygody, beztroski styl życia, cieszenie się chwilą i niemyślenie o dniu jutrzejszym. Łatwo ich polubić, poczuć się członkiem ich komuny, niemym obserwatorem, który chętnie powałęsałby się w ich towarzystwie po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli ktoś jednak nie poczuje tej więzi, wtedy seans może mu się nieznośnie dłużyć, bo to kino nastroju, a nastrój albo się łapie, albo nie.



Paterson (reż. Jim Jarmusch)

Nuda i monotonność dnia codziennego podniesione do rangi sztuki. Jim Jarmusch mistrzowsko opanował sztukę operowania „kinem nastroju”, bo to przecież sztuka, żeby film, w którym za nagły twist robi awaria autobusu, a za scenę akcji wymachiwanie w barze zabawkowym pistoletem, nawet przez moment nie irytował widza i nie kusił do zerkania co kilka minut na zegarek. „Paterson” to film zabawny, wielokrotnie wywołujący uśmiech na twarzy, puszczający do nas oko (w jednej scenie autobusem bohatera jadą Suzy i Sam, bohaterowie „Moonrise Kingdom” Andersona, starsi już o kilka lat, dyskutujący o korzeniach dziewiętnastowiecznego włoskiego anarchizmu), uwodzący i czarujący.



It comes at night/To przychodzi po zmroku (reż. Trey Edwards Shults)

Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem na horror w multipleksie, wyszedłem z ambitnego filmu niezależnego, oglądając się za ramię, czy aby przypadkiem nie przeniosło mnie podczas seansu do kina studyjnego. Nie dajcie się zwieść zwiastunowi oraz minimalistycznemu, mrocznemu plakatowi – groza w tym filmie jest obecna, ale nie spodziewajcie się poczwar wyskakujących zza rogu. Reżyser bardzo skąpo dawkuje informacje, pozwalając odbiorcy na snucie domysłów. Jedno jest pewne, trafiliśmy do postapokaliptycznej rzeczywistości. Amerykanie zostali zdziesiątkowani jakimś wirusem, który najwyraźniej przenosi się głównie przez kontakt cielesny, ale najwyraźniej szkodliwe są również zarodniki unoszące się w powietrzu, bo bohaterowie często korzystają z masek przeciwgazowych.

Trey Edward Shults umiejętnie buduje nastrój paranoi i grozy. Atmosfera jest chwilami bardzo gęsta, skrzypiące dechy, skąpe oświetlenie i klimatyczna muzyka sprawiają, że mimowolnie poprawiamy się w fotelu. Zdjęcia plenerowe, z kadrami wypełnionymi drzewami, prowokują do wypatrywania w tle czegoś, bo przecież to horror, co nie? Więc należy się spodziewać jakiegoś zagrożenia. Ulegamy więc poniekąd paranoi bohaterów, a może po prostu dobrze wiemy, że jesteśmy zwodzeni przez sprytnego reżysera, który w każdej chwili może nam przyłożyć w głowę czymś mocnym. I przywala, ale przede wszystkim ponurym klimatem i sposobem w jaki ukazuje relacje międzyludzkie w okresie zagłady cywilizacji. Nie opowiada o niczym nowym, wszystko to już było wielokrotnie portretowane w niezliczonych filmach, serialach, grach, książkach i komiksach. Wielokrotnie pomyśli się o „The Walking Dead”, zarówno tym telewizyjnym, jak i komiksowym, ale historia rodziny Paula może być równie dobrze kolejnym zapiskiem paskudnych wspomnień odnalezionych na nuklearnych pustkowiach „Fallouta” albo w porośniętym dziką roślinnością domostwem z „The Last of Us”. Shults nie odkrywa przed nami niczego nowego, ale pogłębiony portret psychologiczny bohaterów, oraz Joel Edgerton w szczytowej formie (choć bardzo oszczędnie stosujący środki aktorskiego wyrazu), nie pozwolą szybko wyrzucić z pamięci opowieści o rodzinie Paula.

I ostatniej sceny filmu...



The Room (reż. Tommy Wiseau)

Na koniec, nieco przewrotne, nie tylko najgorszy film w programie, ale wręcz jeden z najgorszych w historii kina. Podczas festiwalu będzie można zobaczyć „The Disaster Artist” Jamesa Franco, film bardzo dobrze oceniany przez krytyków, który opowiada o realizacji „The Room”. Gdy tylko o tym usłyszałem, miałem nadzieję, że organizatorzy pokażą również „dzieło” Tommy’ego Wiseau, bo jest to coś, czego warto doświadczyć z żywo reagującą festiwalową publicznością.

Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie wyglądają jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i rzuca piłką z kolegami.

Łażeniu po dachu warto się przyjrzeć bliżej, bo jest to pierwszy przykład tego, że Dolina Niesamowitości może dotyczyć nie tylko istot wygenerowanych w komputerze, ale również krajobrazu wrzuconego na green screenie. Nie wiem jakiej czarnej magii dokonano przy importowaniu obrazu w tle, ale z przynajmniej dwa razy (gdy ktoś wchodził na dach) przez ułamek sekundy zaszalał mi błędnik, a z całą pewnością nie wypiłem podczas seansu dość rumu, żeby winić za to procenty.

„The Room” każdy kinoman powinien potraktować jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Nie wyobrażam sobie do tego lepszych warunków, jak na sali pełnej kinomanów, którzy zapewne będą mieli konkretną śmiechawę. I słusznie.