sobota, 4 listopada 2017

Brawl in Cell Block 99 - recenzja


S. Craig Zahler jest reżyserem, którego karierę warto obserwować. Zahler tworzy filmy niespieszne, surowe, brutalne i wymykające się łatwemu przyporządkowaniu gatunkowemu. Taki był jego debiutancki „Bone Tomahawk”, który zaczynał się jak realistyczny western, a kończył jak rasowy horror. I taki jest też jego drugi film, „Brawl in Cell Block 99”. Ponownie, pierwsza godzina filmu składa jedynie nieśmiałą obietnicę tego, co dostaniemy w drugiej połowie. Zakorzeniony w kinie eksploatacji tytuł zapowiada w jakim kierunku to może później podążyć, ale początek filmu jest ponurym, szorstkim i powolnym dramatem sensacyjnym, który czerpie garściami z twórczości Michaela Manna (zwłaszcza z „Miami Vice”).

Zahler nie pędzi do przodu, ku ekscytującej tytułowej rozróbie, poświęcając czas na przedstawienie głównego bohatera (Vince Vaughn), jego partnerki (Jennifer Carpenter), życiowej sytuacji oraz wyznawanego przez niego kodowi moralnemu i bezkompromisowej egzekucji tegoż. Bradley (nie nazywajcie go Bradem!) może i zarabia na życie w nielegalny sposób, ale nie zamierza w związku z tym podążać ścieżką aspołecznego bandziora, nieczułego na krzywdę uczciwych obywateli. Nie zrozumcie mnie jednak źle, żaden z niego Robin Hood, a słowo „czułość” i Bradley nie powinny znajdować się zbyt blisko siebie w jednym zdaniu. Ciepłe, ludzkie odruchy zachowuje tylko dla dwóch osób - żony i nienarodzonej córki, a nawet z tym jest powściągliwy, gdy znajdują się w sytuacjach publicznych. Bradley jest zdyscyplinowany, nie ulega łatwo emocjom, nie daje się im zaślepić, wybucha dopiero, gdy odkrywa zdradę żony (spokojnie, to początek filmu), co zresztą poprzedza utrata pracy, nawet wtedy jednak próbuje ograniczyć długofalowe skutki pierwszego ataku agresji, niewierną małżonkę wysyła w bezpieczne miejsce, a złość wyładowuje na jej samochodzie, rozsmarowując go przy pomocy własnych pięści. A trzeba wiedzieć, że w tych pięściach tkwi moc - pierwotna, niefinezyjna, ale dosadna i efektywna.

Nie powiem, że takiego Vaughna jeszcze nie widzieliśmy na ekranie, bo jest to naturalna ewolucja po rolach w serialu „True Detective” i „Hacksaw Ridge” Mela Gibsona, ale jest to jego najlepszy występ w „poważnym filmie”. Postać Bradley’a opiera się na stonowanej kreacji, pozornie nieekspresywnej, a jednak wyrażającej bardzo wiele informacji o postaci, przy pomocy małej dawki gestów i zachowań, czerpiących również z komediowych doświadczeń aktora (pewno mrugnięcie okiem robi scenę). Nie bez znaczenia jest przemyślany wygląd bohatera, łysego zakapiora z ogromnym tatuażem na głowie – robi to wrażenie i pozwala uwierzyć w postać. Warto również dodać, że proste aranżacyjnie sceny mordobić (nie ma tutaj wymyślnych fikołków, jest czysty testosteron) kręcono na długich ujęciach, co przy starciach skupionych na okładaniu się pięściami, musiało zaowocować niejednokrotnym przypadkowym obiciem mordy i ciała aktora. Świadczy to o tym, że Vaughn nie obawiał się zostania poturbowanym na potrzeby filmu i nie zważał na to.

„Brawl in Cell Block 99” to kino brutalne, reżyser nie szczędzi odbiorcom widoku otwartych złamań i głów miażdżonych butem, nie ma w tym wprawdzie wiele krwi, ale całość jest na tyle sugestywna, że osoby wrażliwie mogą spocić się z wrażenia. Historia jest prosta i oparta na wielokrotnie już przetwarzanym motywie gościa, który jest gotów odwiedzić piekło, jeżeli wymaga tego dobro jego rodziny, ale złapałem się na tym, że pod koniec filmu jestem autentycznie ciekawy, co wydarzy się dalej i wcale nie jestem pewien, czy wiem, jak się to wszystko skończy. Zahler udowodnił, że debiutancki film nie był pojedynczym celnym wystrzałem i ma jeszcze w rewolwerze całą kolekcję naboi, które zamierza wykorzystać. Zaintrygowany czekam więc, co wyniknie z kolejnego sięgnięcia przez niego do kabury.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz