czwartek, 17 maja 2018

Solo: A Star Wars Story - recenzja


Ron Howard to jest jednak gość. Wszyscy postawili już krzyżyk na filmie „Solo: A Star Wars Story”. Od produkcji odsunięto pierwotnych reżyserów, główny aktor mało komu przypadł do gustu, pierwsze materiały z filmu nie zachęcały, a tymczasem stary fachowiec, który wskoczył do rozpędzonego już pociągu w biegu, dostarczył kino rozrywkowe na poziomie nieosiągalnym dla większości blockbusterów. Kathleen Kennedy wiedziała do kogo się zgłosić żeby uratował ten tonący okręt.

O tym, że jestem kupiony, wiedziałem już po pierwszej minucie. Nie wydarzyło się w niej nic specjalnego, krótki tekst wprowadzający w realia i szybkie przejście do konkretu, ale to wystarczyło, żebym od razu poczuł, że jestem w świecie Gwiezdnych Wojen. Magia tego świata dość szybko zaczyna tutaj działać, czego nie mogłem powiedzieć o „Rogue One”, który był dobrym filmem, ale nie rozbudził mojego serca i nie wywołał ekscytacji, którą odczuwam podczas każdego dziewiczego seansu z nowym epizodem. Przy „Solo” serce mi rosło przez całą pierwszą godzinę. Pierwsze spotkanie Hana z Chewbaccą jest idealne. Podobnie pierwszy kontakt z Lando Calrissianem. Idealny jest zresztą sam Donald Glover, który w tej roli jest dokładnie tak dobry, jak wszyscy się tego spodziewali. Alden Ehrenreich natomiast, wbrew sceptycznym głosom, sprawdza się bardzo dobrze w roli Hana Solo. Nie próbuje kopiować Harrisona Forda, może z wyjątkiem łobuzerskiego uśmieszku, tworzy własną interpretację postaci, młodszą, naiwniejszą, ale wciąż w duchu postaci - pewnego siebie cwaniaka niesłuchającego się rozkazów.


Pierwsze półtorej godziny filmu to praktycznie nieustanna akcja. Cały czas coś się dzieje, jest efekciarsko, zabawnie, pomysłowo i cały czas czujemy, że jest to nierozerwalnie związane z głównymi filmami chociaż (prawie) nie nawiązuje się do nich w scenariuszu. Później akcja nieco zwalnia żeby porozstawiać pionków na planszy i doszlifować relacje pomiędzy nimi, dotąd budowane w biegu, ale wciąż ogląda się to z uśmiechem na twarzy i zaciekawieniem, bo cała obsada wykonała dobrą robotę (niektórzy jednak nieco odstają).

Jeżeli do czegoś przyzwyczaiły nas nowe filmy z serii to wysoka jakość efektów komputerowych. Nie inaczej jest tym razem, pod względem wizualnym szczególnie dostarcza akcja z napadem na pędzący pociąg (nieco zerżnięta z serialu „Firefly”, ale w zasadzie jest to motyw, który już wielokrotnie był przerabiany przez popkulturę). Wszystko w niej wygląda bez zarzutu, każde latające ustrojstwo, tło, wybuch, strzał z blastera i cała reszta cyfrowego tałatajstwa. Dziwi natomiast, że zdecydowano się na tak mroczną tonację kolorystyczną całego filmu. Zdjęcia są najczęściej ciemne, nie ma w tym świecie zbyt wielu kolorów (to na szczęście zapewnia w nadmiarze postać Lando), co jeszcze byłoby zrozumiałe w początkowych scenach na Corelli, a także scenie bitewnej, ale później przydałoby się wpuścić do tego świata więcej światła i barw.

Scenariusz też pozostawia nieco do życzenia. Przy pierwszym seansie tyle się w filmie dzieje, a przy tym w dość zawrotnym tempie, że może skutecznie ujść to uwadze, ale historia jest w gruncie rzeczy dość błaha i jednowymiarowa, ucierpią więc na tym kolejne podejścia do filmu. Dialogi są nierówne, ale żarty często trafiają w punkt, skutecznie rozbawiając widownię. Jest to jednak przede wszystkim film o rodzącym się wielkim uczuciu, a nawet dwóch. Oczywiście nie pomiędzy Hanem a Qi’Rą (Emilia Clarke i tak w lepszej aktorskiej formie, jak się spodziewałem), bo w ich romansie jest tyle ognia, że nie wystarczyłoby nawet na rozpalenie gazu pod ogórkową. Mówię o początkach prawdziwej miłości, czyli relacji Solo z Chewbaccą oraz Sokołem Milenium. Jak na tak szybko pędzącą akcję, bardzo zgrabnie rozpisano ewolucję ich relacji, stawiając przekonujące podwaliny pod ich przyszłą bardzo bliską przyjaźń. Podobnie udanie wypada natychmiastowe zauroczenie statkiem, który zresztą w końcu możemy ujrzeć w pełnej glorii jego dawnych dni.


Jest tutaj trochę niepotrzebnych elementów, zwłaszcza pewne cameo w finale, które solidnie zaskoczy osoby znające uniwersum jedynie z filmów, a zniesmaczy całą resztę. Nie wypada to dobrze, zostało pokazane dość pokracznie, postać została niepotrzebnie ściągnięta do filmu, a co gorsza, ten wątek ewidentnie będzie kontynuowany w przyszłych projektach. Miejmy nadzieję, że później zostanie to poprowadzone zgrabniej i wyniknie z tego coś ciekawego. Pewnym rozczarowaniem jest też główny przeciwnik, grany przez Paula Bettany’ego, ale tak szczerze mówiąc to brytyjski aktor wycisnął z tej roli zaskakująco dużo, jak na postać, która pojawia się dosłownie tylko w dwóch dłuższych scenach. Ciekawe, jak wyglądałoby to w pierwotnej wersji, czyli z Michaelem K. Williamsem wcielającym się w postać wygenerowaną cyfrowo.

Pomimo jednak tych różnych zgrzytów, jest to zaskakująco udany projekt, szczególnie jeżeli zważymy na to, jak problematyczna była jego realizacja. Jest to film zgrabnie napisany, opowiedziany i zrealizowany, udanie opowiadający o początkach jednej z najważniejszych postaci w tym uniwersum oraz jego przyjaźni z najfajniejszym kudłaczem w galaktyce. Jeżeli tak będą wyglądać kolejne filmy to mogą te spin-offy trzaskać co roku przez następne 20 lat.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz