czwartek, 28 czerwca 2018

Mission: Impossible - Ghost Protocol - recenzja


W ostatnich tygodniach powtarzałem sobie całą serię „Mission: Impossible”. Oczywiście z myślą o tegorocznym „M:I – Fallout”. Jeden film na weekend, bo bez przesady, nie chcę przedawkować Tomka. Został mi jeszcze jeden („Rogue Nation”), ale chyba mogę już to napisać – „Ghost Protocol” to zdecydowanie moja ulubiona odsłona.

Brad Bird korzysta z tego, że to już czwarta część cyklu i pozwala sobie na lekkie żarty z jego formuły oraz stałych elementów serii (scena z telefonem ulegającym autodestrukcji), ale nie przesadza z tym, nie wysuwa tego na pierwszy plan, traktuje jako okazjonalne mrugnięcia do widza, a nie podstawowe źródło rozrywki. Film bywa zabawny, szczególnie w interakcjach pomiędzy Simonem Peggiem i Jeremym Rennerem, ale na szczęście nie zmienia się w festiwal tanich żartów. Jeżeli ma gdzieś rozbawić tam zazwyczaj rozbawia.

I naprawdę dostarcza jako rozrywkowe kino akcji. Większość sekwencji jest pomysłowa i sprawia radochę również przy kolejnym seansie. Scena w Kremlu, finał tejże i późniejsza zabawna rozmowa półnagiego Ethana (stojącego na gzymsie) z rosyjskim agentem to kopiec świetnych pomysłów, efektywnie przy tym zrealizowanych. Podobnie jak zakończenie filmu w zautomatyzowanym parkingu. Ekipa wybudowała siedmiopiętrową konstrukcję i zaowocowało to „namacalną” scenografią po której aktorzy mogli sobie skakać, biegać, turlać się i zrzucać siebie nawzajem na niższe kondygnacje. Chwilami scena była nieco głupia, ale przyciągała uwagę i przynajmniej nie miałem wrażenia, że patrzę na wodotrysk pozbawionych charakteru przeterminowanych efektów komputerowych.

Oczywiście najbardziej w pamięci zapada akcja w Dubaju, bo nieczęsto jedna z największych gwiazd kina biega i fruwa sobie na zewnątrz najwyższego budynku na świecie w okolicach 130 piętra. Jest to zrealizowane rewelacyjnie, poprowadzone wzorcowo pod względem dramaturgicznym, odpowiednio emocjonujące, ale też śmieszne. Diabeł tkwi tutaj w szczegółach: w przyciągających uwagę elementach kolorystycznych rękawic, w prawdziwym budynku i oknach reagujących na kontakt z ciałem Cruise’a, a także takich wariackich pomysłach, jak ten z Ethanem zbiegającym w dół po ścianie budynku. A wszystko to prowadzi jeszcze do ciekawej wizualnie sceny pościgu w środku burzy piaskowej.

Czasem „Ghost Protocol” bywa zbyt przegięte nawet jak na realia serii. Szczególnie w kwestii nieśmiertelności bohaterów, gdy siadają za kierownicami samochodów. Oba wypadki w filmie są rodem z ostatnich odsłon „Szybkich i wściekłych” – normalny człowiek w życiu nie wyszedłby z nich bez szwanku. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, miałem z tego ubaw (szczególnie, gdy Ethan zapiął pasy i zjechał samochodem z platformy zawieszonej wysoko w powietrzu), ale śmiałem się bez szydery i złośliwych intencji, bo… no cóż, fajne to było. Spoko film, dobre kino rozrywkowe.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Sicario - recenzja


Za kilka dni premiera „Soldado” postanowiłem więc powrócić do „Sicario”, którego nie oglądałem od czasu festiwalowego seansu. Po głowie daje już pierwsza scena, a konkretnie to muzyka Jóhanna Jóhannssona, który przyprawia widza o dreszcz niepokoju narastającym dźwiękiem uderzania w bęben, sprawiającego wrażenie czegoś mrocznego, pierwotnego, dzikiego, a do tego dochodzącego z wnętrza ziemi. Powiedziałbym, że to sam diabeł wybija sobie miarowo rytm, powoli zmierzając w kierunku powierzchni. Szybko okazuje się jednak, że piekło nie istnieje w sferze tylko metaforycznej pod ziemią, ale też w formie jak najbardziej namacalnej na powierzchni i usadowione jest w Meksyku. Ogarnięte przemocą, okrucieństwem i zepsuciem, ulice dużych meksykańskich miast są koszmarem, z którego nie mogą się przebudzić zwykli mieszkańcy, żyjący w ciągłym strachu przed wybuchem kolejnych brutalnych starć pomiędzy gangami.

Film Villeneuve’a wymaga dużej cierpliwości i silnego żołądka. Cierpliwości, bo to kino powolne, raz na jakiś czas walące obuchem po łbie, ale przez większość seansu wymagające skupienia uwagi na kwestiach proceduralnych, planowaniu, rozmowach, żartach i kłótniach. Silnego żołądka, bo bezceremonialnie pokazuje się tutaj metody działania meksykańskich karteli, zamurowywanie ofiar w ścianach, wieszanie zmaltretowanych zwłok na widoku, dekapitacje, amputacje oraz inne krwawe czynności. Kartel nie bawi się w subtelności, podobnie jak reżyser. Czego akurat nie pokaże o tym na pewno opowiedzą nam bohaterowie. Gdy rajd na melinę z początku filmu kończy się widokiem kończyn policjantów fruwających w powietrzu i bohaterki spłukującej z siebie resztki kolegów to już wiadomo, że nie będzie to przyjemna opowiastka sensacyjna.

Nie jest to kino łatwe w odbiorze, nie łasi się do widza, nie próbuje zainteresować ekscytującą intrygą kryminalną i nie piętrzy scen akcji. Zamiast tego stawia na próbę uchwycenia pewnego wycinku współczesnego świata, złożenie świadectwa beznadziejności walki z zorganizowaną przestępczością, wiążące się z tym ustępstwa moralne i trwałą skazę pozostawioną na psychice. „Sicario” kojarzy mi się nieco z „Miami vice” Michaela Manna. Nie tylko dzieli z nim podobny styl narracji, ale też piękną stronę wizualną. Roger Deakins popisuje się tutaj na każdy kroku, ale w pełni rozwija skrzydła w scenach nocnych, gdy serwuje ujęcia z kamer noktowizyjnych oraz kolejne wysmakowane kadry z sylwetkami bohaterów oświetlanych jedynie światłem księżyca. Te obrazy pozostają w widzu długo po seansie. Podobnie jak scena przejazdu przez meksykańskie slumsy i późniejsza akcja na przejściu granicznym. Majstersztyk w budowaniu napięcia przy pomocy obrazu i muzyki, mistrzostwo zarówno montażowe, jak i realizacyjne, poprowadzone pewną ręką przez utalentowanego reżysera.

Moralną ostoją i drogowskazem w tym świecie jest Kate (Emily Blunt), desperacko próbująca doszukać się w ponurych i cynicznych realiach działań Matta (Josh Brolin) jakiegoś sensu, podstawy prawnej, obietnicy obrania w jakimś momencie kursu na praworządność. Nie otrzyma tego, bo Matt nie liczy na zagaszenie ognia, on go specjalnie podsyca, ale próbuje przy tym nie dopuścić do rozproszenia płomieni, licząc na to, że w efekcie strawią przede wszystkim epicentrum pożaru. On wie, że nie jest to wojna, którą mogą definitywnie wygrać, więc zadowala się zbijaniem kolejnych wysokich figur z szachownicy i obserwowaniem jak pionki wyżynają się nawzajem próbując zająć zwolnione stanowisko. Matt i Alejandro (doskonały Benicio del Toro) wykorzystują Kate, przeżuwają ją i łamią w efekcie jej ducha, pozostawiając kobietę już bez złudzeń, co do rzeczywistości w jakiej operują. Jeden się głupawo uśmiecha, gdy drugi torturuje na jego oczach przestępców i skorumpowanego policjanta, a tamten natomiast jest ludzką skorupą, którą napędza tylko żądza zemsty, niepohamowana, pozbawiona moralności i współczucia. Alejandro okazuje emocje jedynie podczas chwili spoczynku - niespokojnego snu nawiedzonego przez koszmar z którego przebudza się z wyrazem twarzy osoby palonej żywcem. Zapewne odtwarza w głowie ostatni moment w życiu, gdy jeszcze miał dobroć w sercu. Jeżeli taki duet został jedynymi bohaterami „Soldado” to nie dziwię się, że twórcy na każdym kroku podkreślają wyżyny ponurości na jakie wznieśli się w kolejnym filmie. Czekam z zaintrygowaniem.

niedziela, 17 czerwca 2018

Hereditary - recenzja


Zupełnie nie jestem zaskoczony, że film zbiera rewelacyjne oceny od krytyków, a baty od przeciętnych widzów, którzy wybrali się do kina żeby pokrzyczeć trochę w fotelu, pochichotać nerwowo i szybko zapomnieć o całym doświadczeniu. Nieoczywiste horrory już tak mają, że dostaje im się od widowni kinowej w chwili premiery, a „Hereditary” brak oczywistości ma wpisaną w swój kod genetyczny. Przez większość filmu sztafaż kina grozy jest zresztą zepchnięty na drugi plan, ustępując historii o rodzinnej tragedii, żałobie, traumach, toksycznych relacjach i psychologicznych balastach, które przechodzą na kolejne pokolenia.

Nie wiedziałem przed seansem, czego mam się spodziewać po tym filmie, oprócz tego, że powinien mnie solidnie przerazić. I to jest jego wielka zaleta, że niewiele zdradzono w kampanii promocyjnej (jak zwykle nieco mylącej, co jest częstą bolączką takich nietypowych horrorów, ale no cóż, budżet się sam nie zwróci), fabuła jest więc nieprzewidywalna, szalona, a chwilami szokująca. Motyw związany z otwartym oknem w samochodzie, a także dalsze tego reperkusje, dał mi bardzo po głowie, najpierw wypuściłem z siebie powietrze z lekkim niedowierzaniem, a później już tylko obserwowałem z zaciekawieniem, co wydarzy się dalej i jak zachowają się bohaterowie filmu. Zachowują się zaskakująco, ale nie ma w tym fałszu, bo jest w tym jakaś prawda o ludzkiej psychice. Ari Aster jest bardziej zainteresowany niuansami psychologicznymi, jak tanim straszeniem widza, więc w takich momentach rozkręca się najbardziej i ogląda się to z fascynacją.

„Hereditary” został okrzyknięty jednym z najstraszniejszych horrorów, co jest nieprawdziwe i krzywdzące dla filmu, bo Aster skupiał się na innych wartościach, elementy klasycznej grozy niejako doklejając do historii o czymś innym. Gdy już jednak straszy, robi to z przytupem, dosadnie i bez ściemy, podśmiechujek i mrugania do widza. Przez większość filmu są to nieczęste momenty, ale tym mocniej wybrzmiewające, nastrój grozy unosi się jednak nad opowieścią od pierwszych scen. Często wynika to jednak ze specyficznego, nieco dziwacznego klimatu, który wtłacza obłęd i niepokój do pozornie normalnych wydarzeń. Z Astera jest przy tym kawał skubańca, który element grozy i zagrożenia lubi ustawić tuż przed widzem, ale jednak zamaskować go na tyle sprytnie przy pomocy zabawy ze światłem (bardzo dobre zdjęcia Pawła Pogorzelskiego), że dostrzegamy to z lekkim poślizgiem (klnąc w myślach), niepoinformowani o tym w żaden sposób przez muzykę i pracę kamery. Niezłą robotę robią też nagłe przeskoki montażowe, które na naszych oczach zmieniają porę dnia, dodając filmowi kolejną warstwę delikatnego wariactwa.

Nie jest to film, który przeraża w sposób paraliżujący, ale gdy już Aster wskakuje na odpowiednie tory to nie sposób oderwać wzroku od ekranu, w który wpatrujemy się niczym zahipnotyzowani, nie chcąc uronić jakiegoś drobiazgu, ale też zainteresowani tym, co wydarzy się dalej. Jest to przy tym ten rodzaj horroru, który ma szansę zostawić piętno na umyśle odbiorcy i przypomnieć o sobie w najgorszym możliwym momencie, czyli gdy jesteśmy sami, nocą, we własnym domu. W tych chwilach, gdy powietrze jest naładowane jakąś dziwną energią, krzesło z przewieszoną koszulką zaczyna przybierać podejrzane kształty w mroku, a skrzypnięcie w starej podłodze jest pewnie tylko skrzypnięciem w starej podłodze, ale czy aby na pewno?

niedziela, 3 czerwca 2018

Bonnie i Clyde - klasyk, w którego nikt nie wierzył


Jack Warner nie lubił Warrena Beatty. Ciągle zawracał tyłek telefonami, zawsze czegoś chciał, jęczał, marudził i kwękał. Nie miał tak naprawdę żadnego prawdziwego hitu na koncie, kręcił nosem na większość projektów, które mu podsuwano i ogólnie (zdaniem Warnera) robił co tylko mógł żeby zrujnować swoją obiecującą aktorską karierę dla jakichś artystycznych wymysłów. Co gorsza, gdy zaoferowano mu rolę Johna F. Kennedy’ego, nie tylko odrzucił propozycję, ale jeszcze do tego oznajmił, że „scenariusz ssie”. Warner nie zwykł słuchać, że jego scenariusze ssą, wyrzucił więc aktora z terenu studia i oznajmił, że nigdy więcej nie znajdzie już pracy w tym mieście.

Pułkownik (tak mówiono na Jacka) nie wybuchł więc entuzjazmem, gdy Beatty zgłosił się do niego ze scenariuszem filmu „Bonnie i Clyde”. Nie dość, że nie lubił samego aktora, to jeszcze filmy gangsterskie były postrzegane wtedy jako coś gorszego, taniego, nieprzynoszącego już zysków. Beatty jednak nie poddawał się, dzwonił, nagabywał, irytował. Legenda głosi (nie brakowało ludzi, którzy zarzekali się, że byli tego świadkami, ale Beatty zawsze temu zdecydowanie zaprzeczał), że aktor w końcu dopadł Jacka w jego biurze, padł na ziemię, złapał za kolana, i powiedział: „Pułkowniku, wycałuję twoje buty, wyliżę je. Mam Arthura Penna, świetny scenariusz, mogę zrobić ten film za grosze, to jest naprawdę dobry gangsterski film.” Zażenowany Warner w końcu zgodził się dać mu półtora miliona dolarów.


Warren Beaty potrzebował tego filmu, bo jego kariera rzeczywiście zaczynała pikować w dół. Niedawno skończył „Pewnego Mickeya”, wyreżyserowanego przez wspomnianego Penna, który odbierany był raczej jako pretensjonalna opowiastka, czemu zresztą przyklaskiwał sam aktor. Próbował też zrealizować film zatytułowany „Co słychać, koteczku?”, co było jego ulubionym telefonicznym pozdrowieniem, gdy rozmawiał z urodziwymi koleżankami. Film miał być komedią o notorycznym kobieciarzu, a w głównej roli miał wystąpić Beatty. Aktor zgłosił się z projektem do Charlesa Feldmana, jego dobrego przyjaciela, a zarazem byłego agenta, który stał się producentem i sfinansował Famous Artists. Feldman nauczył go wielu rzeczy o show-biznesie. Beatty wiedział, że kolega notorycznie wciska do produkowanych przez siebie filmów swoje aktualne partnerki. Ówcześnie Charles spotykał się z francuską aktorką zwaną Capucine, Warren zaznaczył więc, że zgodzi się na współpracę tylko w wypadku, gdy kolega obieca mu jedno – nie znajdzie sposobu na wciśnięcie Capucine do filmu. Feldman nie lubił, gdy ktoś inny dyktował mu warunki, więc odpowiedział na to krótkim: „pierdol się”. W końcu jednak przystał na warunek i zabrali się do prac nad scenariuszem.

Potrzebowali jednak kogoś dobrego w pisaniu zabawnych dialogów. Pewnego wieczoru poszli do klubu na komediowy występ niejakiego Woody’ego Allena, który podobno był zabawnym artystą. I rzeczywiście, spodobało im się to, co usłyszeli, zgłosili się więc do niego po występie z ofertą 30 tysięcy dolarów za napisanie scenariusza. Allen chciał więcej pieniędzy za taką robotę, ale zgodził się na zaproponowaną stawkę jeżeli będzie mógł również wystąpić w filmie. Feldman przystał na to. Prace ruszyły, kolejne wersje scenariusze pojawiały się i były stale przerabiane, a zaniepokojony Beatty zauważał, że z każdą kolejną zmianą jedna z bohaterek zaczyna być coraz bardziej lepiona na Europejkę, a konkretnie to Francuzkę. Wiedział już, co się święci, ale jeszcze bardziej martwiła go inna kwestia. Jego rola robiła się coraz mniejsza, a postać grana przez Allena zaczynała powoli przejmować film. Wściekły udał się do Feldmana, oskarżył go o złamanie ich słownej umowy w kwestii Capucine oraz przyzwalanie na proceder minimalizowania jego roli w filmie. W końcu zagroził, że w nim w ogóle nie wystąpi i w dramatycznym geście opuścił pomieszczenie. Beatty był przekonany, że nie pozwolą mu na odejście z filmu, ale przeliczył się, bo nikogo to nie obeszło. „Co słychać, koteczku?” było dużym hitem, z którego Allen nie był specjalnie zadowolony, ale stanowił doskonały punkt startowy dla jego dalszej kariery i nauczył go, żeby zawsze walczyć o pełną kontrolę nad filmem. Podobną lekcję z tego doświadczenia odebrał Warren Beatty.


Jakiś czas później, Warren i jego dziewczyna, aktorka Leslie Caron, wybrali się w Paryżu na kolację z Francoisem Truffautem. Caron próbowała go namówić, żeby wyreżyserował film o Edith Piaf, w którym chciała zagrać główną rolę. Truffaut nie wyraził zainteresowania, ale wspomniał, że niedawno otrzymał bardzo dobry scenariusz filmu zatytułowanego „Bonnie i Clyde”, w którym powinien wystąpić Beatty. Aktor został przez niego skierowany do scenarzystów - Roberta Bentona i Davida Newmana. Warren kupił scenariusz za kilka tysięcy dolarów i zdecydował się na krok niespotykany ówcześnie w przypadku hollywoodzkich aktorów, postanowił zostać producentem. Nie mógł jednak znaleźć reżysera, bo wszyscy mu odmawiali. Scenarzyści (którzy sami wcześniej nieskutecznie próbowali szczęścia z Truffautem i Godardem) zasugerowali osobę Penna, z którym Beatty wspólnie zrobił wspominanego „Pewnego Mickeya”. Reżyser początkowo odmówił, ale w końcu dał się namówić (z dużymi oporami) aktorowi.

W połowie czerwca roku 1967 film był praktycznie gotowy (planowano wyciąć jeszcze 15 minut materiału). Beatty zabrał więc surową wersję do willi Jacka Warnera, gdzie mieli go razem obejrzeć w towarzystwie jego współpracowników oraz reżysera. Warner był znany ze swego słabego pęcherza, jeszcze przed seansem zwrócił się do Penna i oznajmił mu: „jeżeli będę musiał pójść sikać to film jest gówniany”. Pierwszy raz poszedł do toalety już po sześciu minutach. Wychodził jeszcze dwa razy. Gdy film się skończył w pomieszczeniu zapadła martwa cisza. Warner w końcu odezwał się: „Co to kurwa było? Jak długi był ten film?”. Odpowiedział na to jego zięć, „Pułkowniku, film trwał dwie godziny i dziesięć minut”. Warner na to: „To było najdłuższe dwie godziny i dziesięć minut w moim życiu. To jest film wymagający potrójnego sikania.” Beatty i Penn nie byli pewni, czy mają płakać, czy się śmiać. Aktor próbował jednak wyjaśnić film. Wypowiadał się z rozwagą, bo jego słowa tonęły w złowieszczej ciszy jaka panowała w pomieszczeniu. W akcie desperacji powiedział w końcu: „Wiesz co, Jack? Tak naprawdę to jest hołd dla gangsterskich filmów Warner Brothers z lat 30.”. Warner odpowiedział tylko: „czym do kurwy jest hołd?”.


Nie lepiej poszedł pokaz zorganizowany dla Ojca Sullivana z Katolickiego Legionu Przyzwoitości. Duchowny był przekonany, że w otwierającej film scenie, Faye Dunaway nie ma założonych majtek, gdy zbiega ze schodów. Ciągle cofał taśmę, wskazywał palcem w kierunku Bonnie i krzyczał: „och nie, przecież widać jej biust!”. Tłumaczono mu wtedy, „ależ nie, Ojcze, to tylko sukienka, jest jedwabna”. Odpowiadał wtedy: „nie, nie, widzę jej biust! Czekajcie, chyba widzę sutka!”. „Ależ nie, to tylko guzik”, mówili.

W film nikt nie wierzył. Ludzie z Warnera chcieli jak najszybciej o nim zapomnieć. Wyznaczyli mu bardzo niekorzystną wrześniową datę premiery, co wtedy było uważane za najgorszy możliwy miesiąc. Pierwsze recenzje były miażdżące. Publika jednak pokochała film. Podobnie jak Pauline Kael, legendarna amerykańska krytyczka (Quentin Tarantino powiedział w latach 90., że nie może przeboleć tego, że Kael zawiesiła pisanie o filmach krótko przed tym, jak on zaczął je kręcić) zrobiła wszystko, co było w jej mocy, żeby oddano filmowi sprawiedliwość. Przekonywała kolegów krytyków do ponownych seansów i spojrzenia na film z bardziej otwartym umysłem oraz niezrażanie się szokującą wtedy dawką przemocy. Niektórzy z nich rzeczywiście pisali później bardziej przychylne recenzje. Film okazał się być najbardziej dochodowym filmem Warnera, ustępując pierwszego miejsca tylko „My Fair Lady”. Ostatecznie zebrał na całym świecie 70 milionów dolarów, co szczególnie uszczęśliwiło Warrena, który podczas długotrwałego procesu namawiania studia do realizacji filmu, zaoferował w końcu wystąpienie w nim za jedyne 200 tysięcy dolarów w zamian za jakiś procent z późniejszych zysków. Spodobało im się to. Zaproponował 40%. Zgodzili się, bo przecież byłoby cudem, jakby w ogóle zarobili coś więcej, jak tylko zwrot kosztów produkcji...

Źródło:
"Easy Riders, Raging Bulls", Peter Biskind