Największą obawą, jaką miał Alex Garland, gdy realizował „Civil War”, było nieintencjonalne uczynienie wojny piękną i gloryfikacja przemocy. Jest to bolączka nawet największych filmowych dzieł antywojennych, bo stojący za nimi mistrzowie, mimowolnie nadawali agresji i ludzkiemu cierpieniu estetycznej wartości, gdy zwyczajnie dobrze wykonywali swoją robotę, czyli kreowali poruszające i pobudzające wizualnie filmy. Z całą pewnością można by dyskutować, czy ostatecznie udało mu się uciec od tego problemu w „Civil War”, ale niewątpliwie wyciągnął z tego doświadczenia lekcję, która przekuła się w „Warfare”, jedno z najbardziej dosadnych dzieł opisujących wojenne piekło, jakie zrodziło kino.
„Warfare” to dziecko dwóch ojców, wspomnianego Garlanda i Raya Mendozy. Mendoza to weteran wojenny, służący dawniej w siłach specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej, który od lat pracuje w Hollywood jako konsultant w kwestiach militarnych. Doradzał chociażby przy realizacji „Civil War”, co zaowocowało powstaniem „Warfare”, historii opowiadającej o autentycznym starciu, jakie przeżył jego oddział w Iraku. Mendoza zajął się kierowaniem na planie aktorami, żeby pomóc im oddać pełen realizm wojennych działań i opisywanego starcia, a Garland stroną techniczną, żeby utrzymać projekt w filmowych ryzach i zadbać o to, że wszystko będzie czytelne dla widza. Jest to więc film, pod którym podpisało się dwóch reżyserów i scenarzystów, każdy z nich dbał o aspekty, w których jest najlepszy.
Efektem tej współpracy jest prawdziwie bezkompromisowe kinowe doświadczenie, bo Garland i Mendoza przepuszczają widza przez wyżymaczkę. Zaczyna się powoli i niepozornie, półgodzinnym rozstawianiem wojskowego sprzętu pod osłoną nocy w cywilnym irackim domu i cichą obserwacją z niego obranych celów. Przeciwnicy jednak odkrywają istnienie Amerykanów i przystępują do ataku, co inicjuje godzinne starcie, które brutalnie sponiewiera bohaterów, a przy okazji wyciśnie odbiorcę jak cytrynę. „Warfare” to film z założenia nieprzyjemny i nieprzyjazny w kontakcie, bo nie ma na celu zarazić miłością do wojaczki, ale pokazać ludzi postawionych w piekielnej sytuacji i próbujących przeżyć to traumatyczne doświadczenie.
Z filmu wycięto wszystkie konwencjonalne elementy ułatwiające odbiór kinowej wojny. Muzyka tutaj nie istnieje. Nie dyktuje więc nastroju scen i tego, co mamy odczuwać w danym momencie. Nie stymuluje, nie poprawia humoru, nie pociąga skojarzeniowo za popkulturowe sznurki w naszych głowach i sercach, pozostawia miejsce dla symfonii grozy i wojennego chaosu: przeszywającego wrzasku ciężko rannych żołnierzy, ogłuszających, nisko przelatujących odrzutowców, wybuchów, wystrzałów, ale też poruszającej ciszy, która następuje zaraz po otępiającej zmysły eksplozji. Dźwięk jest potężnym narzędziem w rękach twórców i korzystają z niego prezentując przy tym sadystyczną precyzję.
Scenariusz ucieka od sztampowych elementów, wesołych przekomarzań pomiędzy żołnierzami, nawiązań do ich życia w cywilu, wspominania o tym, co zostawili za sobą w domu, jest tylko tu i teraz, a więc najpierw skupienie na powierzonym zadaniu, a później reakcja na wydarzenia, często niekontrolowana, napędzana strachem, adrenaliną, paniką, szokiem i bólem. Garland i Mendoza umieszczają widza w samym oku wojennego cyklonu, a postaci, do których przyklejona jest kamera, stają się naszymi gospodarzami w tym piekle na ziemi. Panowie nie szczędzą widoku oderwanych kończyn i wybebeszonych ludzi, ale nie uderzają tym po głowie tylko przez chwilę, żeby tylko zszokować i szybko uciec z kamerą w bok, staje się to stałym elementem filmowej przestrzeni. Krwawe ludzkie ochłapy goszczą w kadrze na tyle długo, że nie tyle powszednieją, co otumaniają widza i znieczulają na tyle, żeby zdołał podświadomie odciąć przyjmowanie tej wizualnej informacji, jako czegoś, o czym trzeba na razie zapomnieć, by skupić się na przeżyciu (a przynajmniej należałoby tak zrobić będąc w skórze postaci na ekranie). Spokojnie, makabryczny widok powróci później w koszmarach sennych, nie zmarnuje się.
Jak wspomniałem już wcześniej, nie jest to przyjemne kinowe doświadczenie, ale zarazem bardzo wciągające, niesamowicie immersyjne, pozwalające zmierzyć się z czymś traumatycznym i dzikim w swej naturze, jednocześnie siedząc w bezpiecznym fotelu, mogąc pozwolić sobie na komfort zamknięcia w dowolnym momencie oczu. Oczywiście niewiele to pomoże w starciu z kakofonią bólu i przemocy, jaka będzie się w tym czasie wdzierać do naszych uszu.