Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ranking. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ranking. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 stycznia 2025

Rok 2025 w kinie - filmy, na które czekam

 


Jak co roku, na początku stycznia, zadałem sobie pytanie, na jakie filmy w nadchodzących kilkunastu miesiącach czekam najbardziej. Kilka dni spędzonych przy klawiaturze, dwóch ekranach i we własnej głowie, później, przychodzę z listą kilkunastu tytułów. Jak zwykle, nie jest to lista najgłośniejszych tegorocznych produkcji, ale subiektywna lista filmów które mam nadzieję, że zrobią na mnie największe wrażenie w tym roku i będą tymi ulubionymi. Filmy, które miały już premiery na zachodzie, albo podczas różnych festiwali filmowych, i czekają już tylko na polską dystrybucję, pomijam, bo skupiam się na tytułach, których jeszcze nigdzie nie pokazywano i stanowią w tej chwili ekscytującą tajemnicę. Część z tego możemy się ostatecznie nie doczekać w roku 2025, albo dostać jedynie w obiegu festiwalowym, ale starałem się wybierać tylko te filmy, które mają realne szanse na pojawienie się na świecie w tym roku. Jeżeli przy miesiącu jest znak zapytania to znaczy, że nie ogłoszono jeszcze oficjalnej daty premiery i tylko ją zgaduję w oparciu o to, które festiwale dotąd preferował dany twórca (maj to Cannes, a wrzesień to Wenecja lub Toronto). 

 „Havoc” (reż. Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. Film ma „wyjść niebawem” od dwóch lat, ale wszystko wskazuje na to, że w najbliższych miesiącach zimowo-wiosennych powinniśmy go rzeczywiście dostać. Możliwe, że Netflix najpierw pokaże go w Berlinie (luty) albo na SXSW (marzec) [Luty/Marzec?] 

„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite” to następny przykład wielokrotnie przekładanej premiery. W tym kwartale powinniśmy się tego nareszcie doczekać, bo potwierdzono już, że film zostanie pokazany w Berlinie, a do normalnej dystrybucji kinowej trafi w marcu. Zwiastun jest bardzo obiecujący, ale mnie od kilkunastu lat wystarcza samo nazwisko Bonga, żeby wypatrywać premiery każdego jego kolejnego filmu. [Marzec] 


 

„Hope” (reż. Na Hong-jin) – śledzę ten projekt od prawie dwóch lat. Na Hong-jin to autor trzech znakomitych koreańskich filmów: „W pogoni” (2008), „Morza Żółtego” (2010) i „Lamentu” (2016). Wszystkie gorąco polecam, zwłaszcza ten ostatni. „Hope” będzie jego pierwszym filmem angielskojęzycznym. Historia ma opowiedzieć o mieszkańcach odosobnionego portowego miasteczka, którzy dokonują tajemniczego odkrycia w efekcie czegoś muszą walczyć o przetrwanie. Będzie to sci-fi, a w obsadzie zobaczymy Michaela Fassbendera, Alicię Vikander, Taylor Russell i Hoyeon znaną z pierwszego sezonu „Squid Game”. Wszystkie wspomniane filmy miały premierę w Cannes więc zgaduję, że Na z nowym filmem znowu pojawi się na Lazurowym Wybrzeżu. [Maj?] 

„Alpha” (reż. Julia Ducournau) – niezależnie od tego, co myślicie o „Titane”, zdobywcy Złotej Palmy sprzed kilku lat, w połączeniu z poprzednim filmem Ducournau, „Mięsem” (uwielbiam), pokazuje, że to niezwykle intrygująca i ekscytująca twórczyni, której karierę warto śledzić. „Alpha” ma być jej najbardziej osobistym filmem i (ponoć) opowiadać o nastoletniej dziewczynie, którą najbliższe otoczenie oskarża o bycie zainfekowaną jakąś nową chorobą i poddaje ostracyzmowi. Jeżeli Ducournau się wyrobi ze skończeniem filmu na czas to pewnie zobaczymy go w tegorocznym canneńskim konkursie głównym. [Maj?] 

„Father, Mother, Sister, Brother” (reż. Jim Jarmusch) – Jarmusch powraca po długiej przerwie (sześć lat) z dramatem rodzinnym. W obsadzie Cate Blanchett, Adam Driver, Charlotte Rampling, Vicky Krieps i Tom Waits. Po nieudanym „Truposze nie umierają” może być już tylko lepiej. Przynajmniej taką mam nadzieję. [Maj?] 

„Die, My Love” (reż. Lynne Ramsay) – rok temu wypatrywałem innego filmu Ramsay (autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „Nigdy cię tu nie było”), brzmiącego niezwykle ekscytująco „Polaris” (Joaquin Phoenix i Rooney Mara w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła), który ponoć miał być już wtedy nakręcony. Wygląda na to, że jednak nie było to prawdą, a „Polaris” wciąż jest na etapie przygotowań do realizacji, ale za to na pewno został już zrobiony „Die, My Love”, opowieść o matce zmagającej się z psychozą. W obsadzie Jennifer Lawrence, Robert Pattinson, LaKeith Stanfield, Nick Nolte i Sissy Spacek. [Maj?] 

„Hot Spot” (reż. Agnieszka Smoczyńska) – źródła polskie mówią, że nowy film Smoczyńskiej będzie osadzony w niedalekiej przyszłości, źródła zachodnie wskazują na końcowe dekady tego stulecia, niebawem się okaże, co jest bliższe prawdy, ale na pewno będzie w tej historii tajemnicze morderstwo, społeczeństwo rządzone przez sztuczną inteligencję i grupa rebeliantów. W obsadzie Noomi Rapace. Prace na planie skończyły się w listopadzie ubiegłego roku i tak prawdę mówiąc to nie jestem pewny, czy film dostaniemy jeszcze w 2025. Zgaduję, że reżyserka chciałaby po raz kolejny pojawić się w Cannes i mam nadzieję, że w takim wypadku trafiłaby w końcu do konkursu głównego, bo zasłużyła na to (jeżeli oczywiście film utrzyma poziom poprzednich), ale nie wiem, czy jest to w ogóle realny termin do wyrobienia się z postprodukcją tego filmu. [Maj?] 


 

„28 Years Later” (reż. Danny Boyle) – Boyle i Alex Garland wskrzeszają po latach serię, którą wspólnie stworzyli ponad 20 lat temu. Wskrzeszają z rozmachem, bo w postprodukcji jest już kolejny film, ale tam za kamerą siedział już Nia DaCosta, mający na koncie „The Marvels” i remake „Candymana”, więc nie będę raczej wypatrywał przyszłorocznej premiery „28 Years Later: The Bone Temple” ze wstrzymanym oddechem. Natomiast „28 Years Later” Boyle’a jestem bardzo ciekawy. Zwiastun jest ekstra. W obsadzie Aaron Taylor-Johnson, Jodie Comer, Ralph Fiennes, Jack O’Connell i Erin Kellyman. [Czerwiec] 

„Superman” (reż. James Gunn) – czekam, bo James Gunn czuje kino superbohaterskie jak mało kto, zarówno w tej poważnej warstwie, nierzadko mrocznej i obarczonej ciężarem emocjonalnym, jak i głupkowatej, wesołej, bardzo radosnej, często po prostu łącząc je ze sobą w unikalny koktajl, jednocześnie majstrując do tego jedne z najlepszych scen akcji. [Lipiec] 

„The Battle of Baktan Cross” (reż. Paul Thomas Anderson) – nowy film Andersona ma już od dłuższego czasu dokładną datę premiery (8 sierpnia), ale od kilku tygodni krążą plotki, że Warner zamierza ją przenieść na przyszły rok. Studio w tej chwili temu zaprzecza, więc trzymam się nadziei, że latem dostaniemy nowe dzieło tego wyśmienitego reżysera. O fabule niewiele wiadomo, ale ponoć będzie to dramat kryminalny luźno oparty na książce „Vineland” Thomasa Pynchona. Obsada rewelacyjna: Leonardo DiCaprio, Benicio Del Toro, Sean Penn, Regina Hall, Alana Haim. A, no i jeszcze raper Junglepussy, mam nadzieję, że trafi na plakat obok reszty tych znamienitych nazwisk. [Sierpień] 

„Hamnet” (reż. Chloé Zhao) – po wielkim artystycznym sukcesie „Nomadland” będącego ukoronowaniem jej kilkuletniej drogi niezależnego filmowca i dość chłodno przyjętymi „Eternals” będącymi niezbyt udanym romansem z kinem rozrykowym, Zhao powraca do bliższych jej przyziemnych spraw i opowiada fikcyjną historię Williama (Paul Mescal) i Agnes (Jessie Buckley) Szekspirów zmagającymi się z żałobą po śmierci kilkunastoletniego syna, Hamneta (Jacobi Jupe), co stanie się inspiracją do stworzenia „Hamleta”. [Wrzesień?] 

 


„Caught Stealing” (reż. Darren Aronofsky) - nowy film Aronofskyego brzmi jak coś z potencjałem na bycie fajnym kinem gangsterskim z barwną kolekcją wyrazistych postaci. W głównej roli Austin Butler jako niespełniony baseballista, obecnie barman i alkoholik, który trafia na celownik wielu niebezpiecznych osób po tym, jak dostaje od sąsiada kota na przechowanie. Zwierzak skrywa pewien skarb, którego poszukuje sadystyczny policjant, rosyjscy mafiozi, samoański płatny morderca i dwójka psychopatycznych braci biegających w skórzanych ciuchach. Akcja będzie osadzona w Nowym Jorku lat 90. W obsadzie jeszcze Matt Smith, Liev Schreiber, Zoë Kravitz, Vincent D’Onofrio i Regina King. Za scenariusz odpowiada Charlie Huston, który jest też autorem książkowego oryginału o tym samym tytule. [Wrzesień?] 

„Bugonia” (reż. Yorgos Lanthimos) – na jedną rzecz można każdego roku liczyć przy układaniu tych list. Zawsze znajdzie się na niej nazwisko Lanthimosa, który niestrudzenie trzaska kolejne filmy w niewielkich odstępach czasowych. „Burgonia” to remake koreańskiej komedii sci-fi („Save the Green Planet!”). Lanthimos zapewne przyda temu swojego autorskiego, absurdalnego sznytu, a pomogą mu w tym znowu Emma Stone i Jesse Plemons. Film do kin trafi w listopadzie, a wcześniej pewnie pojawi się w Cannes lub Wenecji. [Listopad] 

„Predator: Badlands” (reż. Dan Trachtenberg) – drugie podejście (po „Prey” z roku 2022) Trachtenberga do kosmicznych łowców. O fabule i obsadzie niczego jeszcze nie zdradzono oprócz tego, że tym razem skoczymy w przyszłość, a głównymi bohaterkami będą dwie siostry, odkrywające jakąś straszną prawdę o swojej przeszłości. W jedną z nich wcieliła się Elle Fanning. [Listopad] 

„The Running Man” (reż. Edgar Wright) – jest to druga już adaptacja „Uciekiniera” Stephena Kinga, ale nie myślcie o tym, jak o kolejnym niepotrzebnym remake’u pociesznego akcyjniaka z lat 80., bo wersja z Arnoldem Schwarzeneggerem niewiele miała wspólnego z książkowym oryginałem. Jest tutaj przestrzeń dla zupełnie nowej i bardzo ciekawej historii, zwłaszcza w rękach Edgara Wrighta. W obsadzie Glen Powell, Colman Domingo, Josh Brolin, Katy O’Brian, Michael Cera, William H. Macy i Lee Pace. [Listopad] 

„Eddington” (reż. Ari Aster) – współczesny western od A24 o parze, która utknęła w małym miasteczku w Nowym Meksyku podczas pandemii. Za dnia ciepłe i przyjemne miejsce wieczorami zamienia się w siedlisko zła. W obsadzie Joaquin Phoenix, Emma Stone, Pedro Pascal i Austin Butler. Aster dotąd nie wykazywał specjalnego zainteresowania europejskimi letnimi festiwalami więc być może film zostanie pokazany tylko w Toronto, albo po prostu trafi prosto do kin jakoś na przełomie jesieni i zimy. [Grudzień?] 

„Avatar: Fire and Ash” (reż. James Cameron) – no dobra, nie czekam z jakimś specjalnym napięciem na kolejną odsłonę Avatara, ale też nie czekałem na te dwie poprzednie, a zawsze i tak kończyło się na tym, że podczas seansów pochłaniał mnie ten świat całkowicie. Jestem też ciekawy, czy dobra passa Camerona kiedyś się skończy i przy którejś z części nie zdoła przekroczyć bariery miliarda dolarów, co pewnie wykoleiłoby ten rozpędzony już pociąg kasowych przebojów z niebieskimi istotami. [Grudzień] 

Jest oczywiście tego o wiele więcej, bo w tym roku powinniśmy dostać dwa filmy Richarda Linklatera. Jeden o realizacji „Do utraty tchu” Godarda („Nouvelle Vague”), a drugi o niedoszłym autorze słynnego scenicznego musicalu „Oklahoma!” („Blue Moon”). Niezmordowany Luca Guadagnino pracuje już nad postprodukcją kolejnego filmu („After the Hunt” z Andrew Garfieldem i Julią Roberts), z którym zapewne pojawi się w Wenecji. Bracia Safdie („Nieoszlifowane diamenty”) rozeszli się artystycznie i obaj zaprezentują swoje filmy w 2025. Jeden jest biografią sportowca („The Smashing Machine” z Dwaynem Johnsonem o mistrzu UFC i MMA), a drugi o… pingpongiście (Timothee Chalamet w „Marty Supreme”). Rian Johnson powróci z kolejną odsłoną serii A Knives Out Mystery („Wake Up Dead Man”). Osgood Perkins („Kod zła”) zrobił „Małpę” na podstawie krótkiego opowiadania Stephena Kinga. W Cannes pojawi się Joachim Trier („Najgorszy człowiek na świecie”) z kolejnym filmem w którym wystąpiła – odkryta przez niego dla świata - Renate Reinsve („Sentimental Value”). Jeżeli tylko wystarczy mu czasu to pewnie do Francji przyleci też Park Chan-wook z "No other choice". W kinach będzie też nowy film Alexa Garlanda („Warfare”) oparty na wspomnieniach weterana wojny w Iraku, który może być petardą na miarę „Black Hawk Down”, ale może też być tylko kolejnym filmem o wojnie w Iraku. Być może Terrence Malick skończy wreszcie kilkuletni proces montażu „The Way of the Wind”, a być może nie skończy, trzeba by zapytać wróżki. Oprócz tego jeszcze Wes Anderson, Paul Greengrass, David Lowrey („A Ghost Story”), Kornél Mundruczó („Cząstki kobiety”) i dwa różne filmy o Frankensteinie od Guillermo del Toro i Maggie Gyllenhaal.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Rok 2024 w kinie - filmy, na które czekam

 


Dopytywaliście się o moją coroczną listę najbardziej obiecujących tegorocznych premier kinowych. Wiedziałem, że powstanie, ale długo się zbierałem do spisania tego, bo czułem, że będzie to czasochłonne zajęcie. Dobrze mi się wydawało. Jak zaraz zobaczycie, lista jest bardzo długa, bo naprawdę jest na co czekać w tym roku. I to nawet z pominięciem jednego z najmocniejszych filmów, jakie zobaczycie w tym roku, czyli „Strefy interesów” (marzec), którą widziałem już pół roku temu. Jak zwykle, jest to lista subiektywna, skupiona na filmach, których wypatruję, a nie wszystkich nadchodzących interesujących polskich premier kinowych, bo część z tych produkcji miałem już okazję zobaczyć. Nie znajdziecie więc poniżej „Anatomii upadku” (luty), „Upadających liści” (luty), czy też „Bulionu i innych namiętności” (kwiecień) oraz „Perfect days” (maj), filmów dobrych, wartych uwagi, które miałem już okazję zobaczyć w Cannes. 

Większość z poniższych tytułów nie było jeszcze pokazywanych publicznie, wiele z nich nie jest w tej chwili nawet ukończonych, tym bardziej jednak mnie ekscytują, bo stanowią niewiadomą i obietnicę czegoś bardzo dobrego. Starałem się ułożyć to wszystko chronologicznie. Daty nieznanych jeszcze premier oczywiście zgadywałem, wstawiając najbardziej prawdopodobny festiwal na jakim te filmy zostaną pewnie zaprezentowane. Marzec to SXSW. Maj to rzecz jasna Cannes. Wrzesień natomiast to Wenecja lub Toronto. Przy tych datach zobaczycie znak zapytania. Warto jeszcze wiedzieć, że część z tych filmów zakończy w tym roku swoją podróż tylko na festiwalowym obiegu. 

No dobra, przejdźmy w końcu do rzeczy: 

„The Iron Claw” (reż. Sean Durkin) – nowy dramat od studia A24 o autentycznej rodzinie zapaśników z ubiegłego stulecia zebrał masę pozytywnych opinii i można go już nawet upolować w polskich kinach na pierwszych przedpremierowych pokazach. W obsadzie Zac Effron, Jeremy Allen White, Harris Dickinson, Holt McCallany i Lily James. [Luty] 

„Dune: Part Two” (reż. Denis Villeneuve) – nikomu raczej nie trzeba przybliżać tego filmu. [Marzec] 

„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite”. W zasadzie to nie muszę wiedzieć niczego więcej, bo odkąd kilkanaście lat temu zobaczyłem rewelacyjną „Zagadkę zbrodni”, po każdy kolejny jego film sięgam w ciemno. „Mickey 17” będzie sci-fi osadzonym w kosmosie, a Robert Pattinson wcieli się w klona, jedną z wielu wersji tej samej osoby, wysłanych na galaktyczną misję. Oprócz niego zobaczymy jeszcze Marka Ruffalo, Toni Collette i Stevena Yeuna. [Marzec] 


 

„Minghun” (reż. Jan P. Matuszyński) - historia o Jurku (Marcin Dorocinski), którego córka ginie w wypadku samochodowym. Za namową teścia (Daxing Zhang) postanawia odprawić chiński rytuał, tytułowy minghun, będący zaślubinami po śmierci. Panowie ruszają w poszukiwaniu odpowiedniego (nieżywego) kandydata na „męża” dla zmarłej dziewczyny. Brzmi intrygująco. I międzynarodowo. [Marzec] 

„MaXXXine” (reż. Ti West) – finałowa odsłona trylogii Ti Westa („X”, „Pearl”) zabierze tym razem do Los Angeles lat 80. i opowie o dalszych losach Maxine (Mia Goth), znanej z pierwszego filmu aktorki porno, walczącej teraz o swoje miejsce w Hollywood. [Marzec?] 

„Civil War” (reż. Alex Garland) – opowieść o nowej amerykańskiej wojnie domowej, wypuszczona do kin w przededniu kolejnej kampanii prezydenckiej, silnie dzielącej społeczeństwo, być może będzie celowym wsadzeniem przez Garlanda kija w mrowisko, ale liczę, że pójdzie za tym coś więcej i jeden z najciekawszych głosów płynących dziś z Hollywood, będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Albo po prostu porządnie walnie nas po łbie. [Kwiecień] 

„Love Lies Bleeding” (reż. Rose Glass) – czyli pani od bardzo udanego debiutanckiego filmu „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” to lesbijskie kino zemsty w rytmie i stylistyce lat 80. z dobrze zapowiadającymi się rolami Kristen Stewart i Katy M. O’Brian, no i jeszcze Eda Harrisa w odjechanej stylizacji. [Kwiecień] 

„Challengers”/„Queer” (reż. Luca Guadagnino) – podwójna dawka Guadagnino. „Challengers” z Zendayą miało się pojawić na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, ale zostało w ostatniej chwili wycofane z imprezy przez dystrybutora ze względu na strajk aktorów i pojawi się w kinach wiosną. „Queer” z Danielem Craigiem i Jasonem Schwartzmanem, adaptacja powieści Williama S. Burroughsa, najpewniej trafi do programu tegorocznej edycji weneckiego festiwalu. Guadagnino nie próżnował. [Kwiecień/Wrzesień?] 


 

„Polaris” (reż. Lynne Ramsay) – Joaquin Phoenix i Rooney Mara w nowym filmie autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „ Nigdy cię tu nie było”, w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła. Wystarczy? Myślę, że wystarczy. [Maj?] 

„Limonov: The Ballad of Eddie” (reż. Kiriłł Sieriebriennikow) – Kiriłł zachwycił mnie dotąd raz, osiem lat temu, filmem „Uczeń”, jego późniejsze projekty nie miały już w sobie tej mocy, ale z niezmiennym zainteresowaniem spoglądam w kierunku kolejnych produkcji rosyjskiego twórcy. Tym razem opowie o żyjącym na zachodzie radykalnym sowieckim poecie skonfliktowanym z radzieckimi władzami. W głównej roli Ben Whishaw. [Maj?] 

 „Emilia Perez” (reż. Jacquesa Audiard) – zarys fabuły nowego filmu Audiarda („Prorok”, „Paryż, 13. dzielnica”) brzmi nieźle. Meksyk. Szef kartelu kontaktuje się z prawniczką. Chce przejść na emeryturę, zapaść pod ziemię i spełnić swoje największe życiowe pragnienie: zostać kobietą. W obsadzie Zoe Saldana, Selena Gomez i Edgar Ramirez. [Maj?] 

 „Furiosa: A Mad Max Saga” (reż. George Miller) - „Fury Road” jest jednym z moich ulubionych filmów ubiegłej dekady. „Furiosa” pewnie nie będzie nawet ulubionym filmem roku, ale bardzo chciałbym się mylić. Powraca George Miller, Junkie XL, osoby odpowiedzialne za różne piony realizacyjne i scenariusz, a w głównej roli Anya Taylor-Joy i Chris Hemsworth jako główny antagonista. Składam już pierwsze ofiary u bram Walhalli, żeby premierowy seans był chociaż w połowie tak bardzo ekscytujący i niezapomniany, jak mój pierwszy kontakt z poprzednią odsłoną. [Maj] 


 

„The Shrouds” (reż. David Cronenberg) – wygląda na to, że po długiej przerwie w reżyserowaniu, David Cronenberg powrócił z nowym zapałem i twórczymi siłami, bo dwa lata po canneńskiej premierze „Zbrodni przyszłości”, najprawdopodobniej przyleci do Francji z kolejną mroczną historią, tym razem o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi leżącymi na cmentarzu. W obsadzie Diane Kruger, Guy Pearce i Vincent Cassel. [Maj?]

„Bird” (reż. Andrea Arnold) – pierwszy od ośmiu lat („American Honey”) pełnometrażowy film Andrei Arnold, o którym wiadomo na razie tyle, że Barry Keoghan zrezygnował dla niego z występu w drugiej części „Gladiatora”. Oprócz niego zobaczymy na ekranie jeszcze Franza Rogowskiego. Wyprodukowało studio A24, a premiera najpewniej w Cannes. [Maj?] 

„Blitz” (reż. Steve McQueen) – wojenna historia kilku londyńczyków w okresie niemieckich bombardowań. Za kamerą twórca takich dzieł jak „Głód” i „Wstyd”, a przed kamerą Saoirse Ronan, Stephen Graham i Harris Dickinson znany z „Triangle of Sadness”. [Maj?] 

 „Kingdom of the Planet of the Apes” (reż. Wes Ball) - Wes Ball, mający na koncie bardzo przeciętną trylogię sci-fi, rozpoczętą „Więźniem labiryntu”, nie nastraja wprawdzie przesadnym optymizmem do tego filmu, ale Matt Reeves zrobił tyle dobrego dla marki swoimi dwoma poprzednimi odsłonami, skutecznie rozpalając moją miłość do tego świata, że dopóki nie zostanie ona brutalnie zgaszona przez Balla i Disneya, pozwolę sobie na ostrożną wiarę w ten projekt. Zwiastun mnie kupił. [Maj] 

„Inside Out 2” (reż. Kelsey Mann) – jeden z najlepszych (moim zdaniem to nawet najlepszy) filmów Pixara musiał się kiedyś doczekać kontynuacji, bo w tym genialnym koncepcie jest jeszcze sporo potencjału do zagospodarowania. 9 lat temu wypatrywałbym tego z ekscytacją. Dziś czekam raczej z chłodnymi emocjami, bo to już nie jest ten sam Pixar, co wtedy, a projektem steruje do tego osoba, która nie miała dotąd okazji się sprawdzić w formie pełnometrażowej animacji. Z rewelacyjnego pomysłu zrodziła się pewnie zaledwie dobra kontynuacja, ale wciąż mam nadzieję, że jednak mnie pozytywnie zaskoczą i zachwycą. [Czerwiec] 

„The Bikeriders” (reż. Jeff Nichols) – po lekkim zamieszaniu z odwołaną zeszłoroczną grudniową datą premiery i zmianą dystrybutora, nowy film Nicholsa („Take Shelter”, „Uciekinier”) ostatecznie dostaniemy w połowie roku. Zaliczył już kilka festiwali i większość płynących z nich recenzji była pozytywna. „The Bikeriders” opowiada o losach klubu motocyklowego na przestrzeni lat 60. Zacznie się niewinnie, od wspólnoty lokalnych zapaleńców motorów, a zakończy mrocznie, powolną metamorfozą w gang motocyklowy. Obsada: Austin Butlera, Tom Hardy, Jodie Comer, Michael Shannon, Paul Sparks, Norman Reedus, Damon Herriman oraz Karl Glusman. [Czerwiec] 


 

„Alien: Romulus” (reż. Fede Alvarez) – mam ogromny głód jakiegoś dobrego filmu o xenomorphach. Czy to właśnie będzie ten film? Ciężko powiedzieć, bo Alvarez jest nierównym reżyserem i scenarzystą, ale zarówno jego remake „Martwego zła”, jak i pierwsza część „Nie oddychaj”, pokazały, że lubi się zapędzić w naprawdę mroczne i brutalne rejony. Jeżeli tylko dostał wolną rękę od studia to jest szansa, że w końcu znowu zobaczymy coś naprawdę dobrego z tymi wypełnionymi kwasem bestiami. [Sierpień] 

 „Kinds of Kindness” (reż. Yorgos Lanthimos) – film „Poor Things” przez ostatnie dwa lata gościł na poprzednich wcieleniach tej listy. Doczekaliśmy się go w końcu, zdecydowanie było warto czekać na niego przez tyle czasu, można już więc zacząć wypatrywać premiery kolejnego dzieła greckiego reżysera. W głównej roli ponownie Emma Stone. Oprócz tego jeszcze Jesse Plemons, Willem Dafoe, Margaret Qualley i Hunter Schafer. Scenariusz (o którym na razie jest cicho) Lanthimos napisał wspólnie z Efthimisem Filippou, który pracował nad większością jego filmów (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Film jest ukończony więc pewnie pierwsze pokazy za kilka miesięcy w Cannes albo Wenecji, ale w ostatnich latach Grek wybierał raczej Włochy. [Wrzesień?] 

„The End” (reż. Joshua Oppenheimer) - zastanawialiście się może, co porabia Joshua Oppenheimer, po nakręceniu dwóch głośnych dokumentów („Scena zbrodni” i „Scena ciszy”) o ludobójstwie w Indonezji? Otóż stworzył postapokaliptyczną historię z Michaelem Shannonem i Tildą Swinton opowiedzianą w konwencji klasycznego broadwayowskiego musicalu. „The End” to historia bogatej rodziny żyjącej od 20 lat w podziemnym bunkrze, gdzie się ukryła przed katastrofą ekologiczną, która wybiła życie na całej planecie. Główny twist polega jednak na tym, że głowa rodziny (Shannon), jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za zniszczenie ziemskiej biosfery. Jego związek z żoną jest więc od dekad skażony dręczącym ich poczuciem winy z powodu bliskich, którym pozwolili umrzeć, gdy sami popędzili do schronienia, a także wypieraną przez nich świadomością skali zbrodni na całej ludzkości i planecie, jaką popełniła ich firma. Wygląda więc na to, że Oppenheimer będzie dalej zgłębiać ludzką naturę i umiejętność do tłumaczenia przed samym sobą najgorszych popełnionych obrzydliwości. [Wrzesień?] 

„Parthenope” (reż. Paolo Sorrentino) – Sorrentino tym razem o rodzinnym Neapolu w historii rozciągniętej na długie dekady. W obsadzie Gary Oldman, który zgaduję, że wcieli się w głównego bohatera. [Wrzesień?] 

„Rebel Ridge” (reż. Jeremy Saulnier) – nowy film Saulniera („Blue Ruin”, „Green room”) miał pół roku temu pokazy testowe, z których płynęły dobre opinie. Historia ma opowiadać o byłym marine ścierającym się z bandą skorumpowanych policjantów. Jest to ponoć brutalny thriller, pełen napięcia i czarnego humoru, czyli dokładnie to, czego spodziewałbym się po kolejnym filmie Jeremy’ego Saulniera. W głównej roli Aaron Pierre, znany z serialu „The Underground Railroad”. Z ważnych nazwisk wystąpili jeszcze Don Johnson i James Cromwell. [Wrzesień?] 

„Havoc” (reż Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. [Październik] 


 

„Joker: Folie a Deux” (reż. Todd Phillips) – informacja, że to będzie musical, ostudziła zapał wielu fanów pierwszej części, ale spokojnie, moim zdaniem będzie to jeszcze głębsze wejście w chory umysł głównego bohatera, który przy pomocy muzyki będzie dekodować sobie w głowie rzeczywistość i reagować na „związek” z nowym ekranowym wcieleniem Harley Quinn. [Październik] 

 „Nosferatu” (reż. Robert Eggers) - czekam na to bardzo, bo nowy film Eggersa jest zawsze wydarzeniem w świecie kina, a to na pewno nie będzie sztampowy remake. Młody twórca zapewne wgryzł się głęboko w wierzenia ludowe i realia portretowanej epoki. Reżyser obiecuje pełnokrwisty (hehe) horror gotycki, a Bill Skarsgård w wampirzej kreacji jest podobno rewelacyjny. Oprócz niego w obsadzie jeszcze Lily-Rose Depp, Aaron Taylor-Johnson, Nicholas Hoult, Emma Corrin oraz Willem Dafoe. [Grudzień] 

„Spider-man: Beyond the Spider-verse” (reż. Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson) – po zeszłorocznych doniesieniach mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dostaniemy ten film w tym roku, ale też nie mam ciśnienia na to, niech poświęcą temu projektowi tyle czasu, ile potrzebują, żeby dostarczyć produkt na rewelacyjnym poziomie dwóch poprzednich odsłon. Mogę poczekać. [Listopad-Grudzień?] 

Mógłbym jeszcze wymieniać dalej, bo w Cannes pewnie zobaczymy nowe filmy Seana Bakera („Anora” o pracownicach seksualnych) i Francisa Forda Coppoli („Megalopolis”, które próbował zrealizować od dekad i w końcu postanowił sfinansować 120-milionową produkcję z własnych pieniędzy). Być może dostaniemy też „Emmanuelle”, nową adaptację słynnej erotycznej powieści, wyreżyserowaną przez Audrey Diwan, autorkę „Zdarzyło się”, nagrodzonego dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji. Od kilku już lat Terrence Malick dłubie przy montażu „The Way of the Wind”, filmu opowiadającego o Chrystusie. Możliwe, że w tym roku w końcu puści to w świat. Możliwe też, że nie zrobi tego jeszcze przez kolejne cztery lata. Poprzesuwany grafik premier, albo raczej rozsypane domino tychże, sprawił, że w tym roku dostaniemy tylko jeden film Marvela (powiązany z MCU). Trzeci „Deadpool”, pierwszy zrobiony pod flagą Disneya, być może zaostrzy wszystkim apetyt na przyszłoroczny desant marvelowych produkcji i mutantów w nadchodzących tytułach, albo tylko utwierdzi w przekonaniu, że taka dłuższa przerwa od tego, była wszystkim potrzebna.

Jedno jest pewne. Jest na co czekać. Będzie co oglądać w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że nie zabraknie też licznych zachwytów i pozytywnych zaskoczeń.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

10 najlepszych seriali w roku 2020

 


2020 nie był zbyt dobrym rokiem dla ludzkości. Niespecjalnie był też udany dla kinomanów (jeszcze do tego wrócę któregoś dnia). Nie mogli natomiast narzekać odbiorcy seriali.


Zanim przejdę do listy ulubionych zeszłorocznych seriali powinienem napisać o tym, czego jeszcze nie widziałem, a wydaje mi się, że mogłoby trafić do mojej pierwszej dziesiątki. Po pierwsze, „Devs”, czyli nowe dzieło Alexa Garlanda. Garland jeszcze niczym mnie nie rozczarował odkąd przeskoczył z roli scenarzysty do pozycji reżysera pracującego na swoich tekstach. „Dredd” (nieoficjalny debiut, bo przyklepanym reżyserem był ktoś inny, ale podobno to Alex tak naprawdę zrobił ten film), „Ex Machina”, „Annihilation”, wszystko to mógłbym zaliczyć do jednych z najciekawszych filmów sci-fi ubiegłej dekady. „Devs” zbierało mieszane opinie, sam długo zwlekałem z obejrzeniem go, ale w weekend w końcu się zabrałem za niego i po zobaczeniu dwóch odcinków mogę powiedzieć, że zdecydowanie chcę więcej. Na czwarty sezon „Fargo” przyszło nam trochę poczekać, i chociaż już miał premierę w amerykańskiej telewizji, to niestety wciąż nie jest nigdzie legalnie dostępny zarówno w Polsce, jak i w Anglii. No cóż, poczekam sobie na niego jeszcze trochę. Oprócz tego jestem dopiero w trakcie nadrabiania drugiego sezonu „The Crown”, wciąż nie zebrałem się jeszcze za pierwsze sezony „Dark” i „Ozark”, a zatem żaden z najnowszych sezonów tych seriali nie mógł się znaleźć na mojej liście. Na celowniku mam też seriale „Betty” i „I may destroy you”, ale to tytuły na kiedyś tam.


Co widziałem, spodobało się, ale nie zmieściło się na listę: The New Pope, The Third Day, Gangs of London, The Mandalorian: Season 2.

 


11. What We Do in the Shadows: Season 2


„What We Do in the Shadows” to półgodzinne dawki dobrego nastroju. Nienachalny humor, zabawne pomysły, pocieszna zbieranina postaci, a do tego najlepsza serialowa piosenka tytułowa ostatnich lat. To taki trochę bonusowy punkt na granicy właściwej listy, bo dopiero teraz się zabrałem za drugi sezon, ale chciałem zasygnalizować istnienie tego pociesznego serialu komediowego.


 


10. The Umbrella Academy: Season 2


Znacząca poprawa względem pierwszego sezonu. Drugi zaczyna się od solidnego apokaliptycznego pieprznięcia w pierwszych minutach i scenarzyści już praktycznie do samego końca nie tracą zainteresowania odbiorcy. Zagrało tu praktycznie wszystko. Przeniesienie bohaterów do lat 60. zostało rozegrane wzorcowo, prawie każdy ma tutaj co robić i wiąże się z tym coś ciekawego, a klimat serialu idealnie pasują do tego okresu. Twórcy podchodzą do historii bez nadęcia i powagi, co owocuje produkcją wariacką w przyjemny sposób, bo potrafiącą wrzucić do opowieści postać z gadającą złotą rybką w akwarium umieszczonym w miejscu głowy, ale też zgrabnie operować subtelniejszym humorem w relacjach pomiędzy postaciami które iskrzą. Wykonano tutaj kawał dobrej roboty w rozkręceniu produkcji z potencjałem w coś autentycznie fajnego, a zajawka trzeciego sezonu jest na tyle obiecująca, że chciałbym zobaczyć go jak najszybciej. 

 



9. We Are Who We Are


Luca Guadagnino pozazdrościł Samowi Levinsonowi i zrealizował własny serial o nastolatkach poszukujących tożsamości seksualnej i swojego miejsca na świecie. Z „Euforią” łączy ten projekt jednak głównie autorski stempel, bo oba seriale są dziełami w których odczuwalna jest osoba głównego twórcy spinającego całość w konsekwentnym kluczu audiowizualnym. 50-letni Luca nie próbuje jednak udawać, że rozumie dzisiejszych młodych ludzi wychowanych w erze mediów społecznościowych równie dobrze, co trzydziestokilkuletni Sam. Osadza więc historię w świecie sprzed kilku lat, u progu prezydentury Donalda Trumpa, mniej uwagi poświęcając technologii, a więcej emocjom targającym młodzieżą wychowaną w bazie wojskowej położonej na skąpanym w słońcu włoskim wybrzeżu. W serial wchodziłem powoli, zajęło mi dobre kilka odcinków zanim w pełni zrozumiałem relację pomiędzy parą głównych bohaterów, ale było to ciekawe doświadczenie, pełne wielu znakomitych scen, aczkolwiek polubienie głównego bohatera było niełatwym zadaniem przez to jak został napisany i zagrany.

 

 


8. Small Axe


„Small Axe” ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre z pięciu zawartych opowieści trafiło na niejedną listę najlepszych filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta, opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm Anglii tamtego okresu. Ciekawy portret pewnej epoki, różnych odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności, jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie połączonej odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń, wrogości i rasizmu. 

 

 


7. Des


Jeżeli odczuwacie pustkę po „Mindhunterze”, a nie widzieliście jeszcze „Desa”, no to koniecznie musicie sięgnąć po ten bardzo krótki brytyjski serial. Tytułowy Des wydaje się być najmniej „filmowym” seryjnym mordercą w historii gatunku. Już w pierwszych minutach zostaje złapany przez policję i bez wahania wykłada swoje karty na stół, ochoczo odpowiada na pytania śledczych, chętnie podsuwa im tropy i wydaje się być równie zainteresowany odkryciem źródła swoich morderczych zapędów, co osoby, które go schwytały. David Tennant daje tu kolejny popis niewątpliwego talentu, ale tym razem pohamowuje nieco swój ekstrawertyczny i ekscentryczny styl (co nie znaczy, że w ogóle nie korzysta z tych aktorskich narzędzi) na rzecz stonowanej kreacji, co w efekcie przekłada się na autentycznie niepokojącą, choć bardzo fascynującą, postać. Jeżeli lubicie się zanurzyć w głębiny mroków ludzkiej natury, no to Des będzie dobrych druhem do takiej podróży.

 

 


6. BoJack Horseman: Season 6


Czyli tak w zasadzie druga połowa finałowego sezonu. „BoJack Horseman” stale poszukiwał nowych formuł na opowiedzenie widzowi czegoś ciekawego. Wielokrotnie efektem tego był niemały zachwyt nad jakimś pomysłowym odcinkiem, błyskotliwą zabawą strukturą fabularną albo zgrabnym kombinowaniem jak pokazywać różne schematyczne wątki w „świeży” sposób. Dorzucić jeszcze należy stałe pogrywanie sobie założeniami przedstawionego świata i zachowaniami zamieszkujących go istot oraz (nierzadko brutalnie złośliwymi) odniesieniami do prawdziwego Hollywood. Spędziłem z tym serialem kilka lat, często gubiąc z nim kontakt na wiele miesięcy, ale cieszę się, że zawsze do niego wracałem, bo dzięki temu zobaczyłem coś bardzo dobrego. „BoJack Horseman” pozostawia po sobie sporo mentalnych blizn, ale można z nich wyciągnąć sporo konstruktywnych myśli i zachowań. 

 

 


5. The Queen’s Gambit

 

Netflix sprezentował nam w październiku idealny serial do wyłączenia się na kilka godzin od tego, co się działo na polskich ulicach. Serial błyskawicznie stał się fenomenem na całym świecie. Co było pewnym zaskoczeniem, bo kto by przypuszczał tydzień wcześniej, że tyle emocji i radochy może dać kilkugodzinny serial o szachistach. Nie było natomiast dla mnie zaskoczeniem, że jest to tak dobre, bo Scott Frank miał u mnie spory kredyt zaufania za serial „Godless” oraz scenariusz „Logana”. Dorzucić do tego Anyę Taylor-Joy (no i Dorocińskiego) i wiedziałem od samego początku, że to będzie tytuł do zobaczenia w premierowym tygodniu. Nie przypuszczałem natomiast, że podobnie uczyni większość posiadaczy Netfliksa. Ciężko się jednak temu dziwić, bo serial wciągał niemiłosiernie, był dobrze napisany i zagrany, zarażał przy okazji miłością do szachów, co prędko się rozeszło po social mediach.



4. Better Call Saul: Season 5


Można dyskutować, czy „Better Call Saul” jest serialem lepszym od „Breaking Bad”, równym mu, czy też dalej pozostające w cieniu wielkiego brata. Spokojnie można jednak powiedzieć, że to najlepszy spin-off w historii telewizji i jeden z najlepszych aktualnie nadawanych seriali. Zarazem jeden z najbardziej ekscytujących pod względem wizualnym. Nie przestaje mnie zachwycać jak przepięknie został nakręcony. Widać, że przy każdym odcinku poświęca się bardzo dużo czasu na estetyczne i pomysłowe komponowanie kadrów oraz wyszukiwanie niebanalnych ustawień kamery. Średnio raz na dziesięć minut miałem ochotę przybić piątkę autorowi zdjęć. Od strony fabularnej oczywiście niezmiennie dostarcza się tutaj produkt najwyższej klasy, a postać Kim jest wystarczającym powodem żeby rzucić wszystko, jak tylko pojawia się kolejny sezon. No i Mike, gdyby Mike’a kiedyś nie stworzono to świat telewizji byłby teraz o wiele gorszym miejscem.

 



3. The Boys: Season 2


„The Boys” wykonał podobne zadanie, co „The Queen’s Gambit”, ale w nieco innym stylu. Oba seriale to czysta radość z oglądania świetnie wykonanego produktu rozrywkowego, który pozwala rozsiąść się przed ekranem i zapomnieć o świecie na zewnątrz. „The Boys” to już jednak jazda bez trzymanki: krwawa, wulgarna, przesycona seksem, przemocą i obscenicznością, a jednocześnie wciągająca fabularnie i zaludniona zgrabnie napisanymi postaciami. Widać, że twórcy robią wszystko, co tylko możliwe, żeby ciągle czymś szokować i zaskakiwać swoich odbiorców, ale robią to z takim wdziękiem i polotem, choć czasem w nieco gówniarskim stylu, że można im tylko przyklasnąć.

 

 



2. The Last Dance


Twórcy „The Last Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca „przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże, nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści, robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką, składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku, przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym, czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam pokazać. 

 

 

 


1. Normal People


Nie zajęło zbyt długo żeby adaptacja bestsellerowej książki Sally Rooney podbiła moje serce. Jakieś kilkanaście minut pierwszego odcinka i byłem już kupiony. Historia związku Connella i Marianne to opowieść o wzlotach i upadkach, ale głównie o tych drugich, a tak naprawdę to o okresach pomiędzy. Cała siła „Normal People” tkwi w tym, jak pierwszorzędnie zostało to napisane, odegrane i zrealizowane. Historia podbija serce swoją szczerością i wnikliwością w opowiadaniu o relacjach ludzkich. Kolejne rozstania, powroty, ale też inne związki pomiędzy, zawsze wypadają naturalnie. Nie ma tutaj krzykliwych emocjonalnie scen i wielkich dramatów, jest natomiast jakaś prawda o życiu i szczerość w opowiadaniu o związkach. Od „Normal People” ciężko się oderwać, bo widza interesuje równie mocno oboje bohaterów i autentycznie kibicuje się ich związkowi który wydaje się być zrodzony trochę wbrew logice, a jednocześnie oparty jest na tak ogromnej wzajemnej chemii, przywiązaniu i pożądaniu, ale też ciekawości tego, co druga strona ma do powiedzenia, że nietrudno zrozumieć dlaczego bohaterowie ciągle do siebie wracają.





wtorek, 14 stycznia 2020

Najlepsze filmy w roku 2019

Myślę, że chyba wszyscy się z tym zgodzimy – rok 2019 był bardzo udanym okresem dla miłośników kina, jednocześnie w rewelacyjny sposób zamknął lata dziesiąte. Dostaliśmy bardzo dobre filmy uznanych twórców, kilka tytułów, które potwierdziły, że poprzedzające je obiecujące debiuty nie były dziełem przypadku, świat w końcu należycie docenił talent Bonga Joon-ho, a do tego dostaliśmy trzy świetne filmy animowane, reprezentujące trzy różne podejścia do sztuki animacji, wszystkie równie udane, choć jakże odmienne od siebie.

Było co oglądać, jest co teraz polecać, więc tym razem moja tradycyjna coroczna lista najlepszych premier kinowych z ostatnich dwunastu miesięcy liczy równe 20 pozycji. Zasada była ta sama, co zwykle: ograniczyłem się do tytułów, które trafiły do polskich kin w ubiegłym roku. Jest poniżej kilka pozycji, które można było zobaczyć na Netfliksie, ale zawsze (z jednym wyjątkiem) poprzedzały to premiery kinowe.

Kolejność tytułów na liście nie jest zupełnie przypadkowa, ale powyżej pierwszej piątki podchodziłem do tego w dość luźny sposób, więc nie zwracajcie na to specjalnej uwagi.


PARASITE (reż. Bong Joon-ho)

Twórczość Bong Joon-ho uważnie śledzę już od kilkunastu lat. „Zagadka zbrodni” to jeden z moich ulubionych koreańskich filmów. Bong od zawsze eksplorował różne gatunki, zazwyczaj efekt tego był co najmniej dobry, a często wręcz bardzo dobry. Gdy zasiadałem więc w Cannes na pierwszym pokazie „Parasite” byłem pewny, że będzie to udany seans. Nie spodziewałem się natomiast, że wyjdę z niego taki zachwycony. Złotą Palmę przyznałem po pierwszych 30 minutach. Później dorzuciłem jeszcze Oscara, Telekamerę oraz nagrodę Nobla. Kilka dni później wybrałem się na niego jeszcze raz. Chociaż to był dopiero maj i karciłem się za to w myślach, to nie mogłem się pozbyć uczucia, że właśnie zobaczyłem najlepszy film roku. Nie bez przyczyny, bo pół roku później nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie było.

Koreańczyk zrobił film totalny. Jest to kino świeże, bardzo pomysłowe, niewymuszenie zabawne, nieprzewidywalne, bezwstydnie rozrywkowe, gdy pozwala na to fabuła, ale też dające po głowie i do myślenia, gdy zabiera się za poruszanie poważniejszych treści. Krótko mówiąc: koreańska perełka.


LIGHTHOUSE (reż. Robert Eggers)

Bardzo ciekawy przypadek, bo to film, który narobił zaskakująco dużo szumu jak na produkcję opartą na czarno-białych zdjęciach, surowych w swej monochromatyczności i ściśniętej proporcji obrazu, co wprawdzie pięknie budowało klimat odosobnionego miejsca z piekła rodem, ale raczej nie powinno ekscytować tłumów współczesnych odbiorców. Tymczasem „Lighthouse” od samego początku (czyli Cannes, gdzie szybko został okrzyknięty mianem arcydzieła i zaczął generować kolejki porównywalne z największym wydarzeniem festiwalu, czyli nowym filmem Quentina Tarantino) wzbudzał ogromne zainteresowanie. I słusznie, bo „The Lighthouse” to prawdziwe kinowe doświadczenie, o którym nie zapomina się łatwo: psychodeliczna jazda, często nasycona po równo grozą, jak i erotyzmem, od której wielu odbiorców się odbije. Robert Eggers zrobił kino bezkompromisowe, jeszcze mniej łaszące się do odbiorcy od „Czarownicy...”, oparte raczej na poetyce bergmanowskiej i filmach Tarkowskiego, jak na współczesnych post-horrorach, które przecież też zazwyczaj są odrzucane przez miłośników „normalnego” kina grozy. Stanowi niewątpliwy dowód na to, że ten młody twórca posiada niebanalny styl i wrażliwość, a także ogromny talent i głowę wypełnioną nieoczywistymi pomysłami. Oby jak najdłużej podążał własną ścieżką i nie dał się zbyt szybko skusić komercyjnym projektom, bo jego umysł zapewne skrywa jeszcze niejedną fascynująca historię wymykającą się łatwej ocenie.


HISTORIA MAŁŻEŃSKA (reż. Noah Baumbach)

Noah Baumbach nie pozostawia złudzeń, rozwód to paskudna bitwa (szczególnie, gdy zamieszane są w to dzieci), która powoduje ostateczną erozję uczucia łączącego kiedyś dwójkę ludzi. Reżyser wie o czym mówi, bo inspiracją do napisania scenariusza był jego własny rozwód. Genezą „Historii małżeńskiej” były więc gorzkie wspomnienia, ale zaowocowały one czymś pięknym, choć bardzo przykrym, bo szczerą historią o skomplikowanych ludzkich relacjach. Co ważne, „Historia małżeństwa” nie jest jednostronną opowieścią, Baumbach nie pozwala sobie na to. W tej historii nie ma tych dobrych (co najwyżej niepozbawieni wad ludzie), a za złych robią tylko prawnicy, bezlitośnie rzucający się do gardeł stronie przeciwnej w imieniu swoich klientów.

O tym, ile w bohaterach tak naprawdę tkwi złości względem siebie, niechęci, a wręcz czystej nienawiści, widać w scenie wielkiej kłótni pomiędzy nimi, gdy już ostatecznie puszczają im hamulce i wyrzucają z siebie wszystko, co dusili w sobie, a te słowa są tak okrutne, że ostatecznie najbardziej ranią ich nadawców, autentycznie przerażonych wypowiedzianymi przez siebie myślami. Bardzo mocna scena, stanowiąca katharsis, tak potrzebne Nicole i Charliemu, ale też dopełniająca pięknie zniuansowane kreacje Scarlett Johansson i Adama Drivera, które niosą widza przez całą historię, sprawiając, że nie chcemy się opowiedzieć po żadnej ze stron, ale za to obojgu ich bohaterów życzymy, żeby całe to przykre doświadczenie pchnęło ich życia w jakimś lepszym kierunku.


ZGUBIŁAM SWOJE CIAŁO (reż. Jérémy Clapin)

W roku 2019 nie brakowało dobrych animacji, film „Zgubiłam swoje ciało” zachwycił mnie jednak najbardziej, bo stanowi pełny pakiet. Jest pięknie animowany, oparty na wciągającej historii i wypełniony po brzegi kompletem różnych emocjami. Nieważne, czy chodzi o romantyczne gesty zakochanego chłopaka (długa rozmowa przez domofon podczas ulewnego wieczoru to najromantyczniejsza scena jaką widziałem w tym roku w kinie), nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa, szczere w swej naturalności interakcje międzyludzkie, czy też odciętą dłoń (warto dodać, że żyjącą i myślącą) walczącą o przeżycie w starciu z gołębiem i agresywnymi szczurami – opowieść zawsze generuje zamierzony efekt w odbiorcy. Jest wzruszająco, przygnębiająco, ujmująco i zdecydowanie emocjonująco.

Nie powinno w sumie dziwić, że ten film tak zgrabnie żongluje romantyzmem, nostalgią, humorem i elementami realizmu magicznego, bo jednym ze scenarzystów jest Guillaume Laurant, stały współpracownik Jean-Pierre Jeuneta, mający na koncie chociażby scenariusz „Amelii”.


PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD (reż. Quentin Tarantino)

Kilka miesięcy temu nie brakowało osób, których nowy film Quentina Tarantino rozczarował. Nie było to zadziwiające, bo Tarantino nie spieszy się z fabułą, pozwala swoim bohaterom wygadać się, co nie specjalnie dziwi w jego przypadku, zaskakująco często jednak pozwala im też pomilczeć, przejechać się samochodem po mieście, zrobić sobie spacer jego ulicami, albo wybrać do kina i nacieszyć samotnym seansem. Jest tu bardzo dużo scen, które nie mają specjalnego celu, służą tylko jednemu – pokazaniu życia w L.A. tamtego okresu. Miłość do kina wylewa się tutaj z każdego kadru, sceny i umiejscowienia akcji. Z każdego wiszącego starego plakatu, kinowego szyldu i dawnej gwiazdy ekranu zaliczającej pomysłowe cameo. Składa się to wszystko na film powolny, wręcz zbyt wolny, ale gdy Quentin w końcu wrzuca wyższy bieg, robi to w tak szalony sposób, że widz ma ochotę zaklaskać.

Co ważne, Tarantino dokonuje tutaj czegoś cudownego - zrzuca z Sharon piętno ofiary, odsuwa od widza krwawe wizje z miejsca zbrodni, pozwala na trochę zapomnieć o tym, jak zakończyło się jej życie, a zamiast tego pokazuje jak żyła i jakim była cudownym człowiekiem. Reżyser do spółki z urzekającą Margot Robbie sprawiają, że Sharon Tate staje się istotą z krwi i kości, która będzie teraz kojarzyć się z czymś innym. Ze spacerem po ulicy L.A. w białych kozaczkach wśród klasycznych plakatów filmowych i pięknych samochodów. Z kobietą zgarniającą z ulicy autostopowiczkę, przegadującą z nią całą drogę przez miasto, a na koniec żegnającą się z nią, jak z dobrą koleżanką. Z żoną prezentującą mężowi dobrą książkę („Tessa d'Urberville”), która zainspiruje go później do nakręcenia filmu. Z brudnymi stopami. Z dziewczyną, która idzie do kina na własny film, bo chce go doświadczyć z publicznością, poczuć energię płynącą od widzów, że śmieją się tam, gdzie powinni się śmiać, a ekscytują tam, gdzie powinni się ekscytować. Piękne jest to, że obserwujemy wtedy na ekranie prawdziwą Sharon Tate. Quentin zaryzykował wyrwaniem widza z iluzji i czaru rzucanego przez Margot, ale było warto, bo oddał mały hołd kobiecie, którą na pół wieku uczyniono ofiarą i „martwą żoną Romana Polańskiego”. Cudownie, że znowu stała się „po prostu” Sharon Tate, młodą, piękną aktorką, która próbowała kiedyś szczęścia w Hollywood.


FAWORYTA (reż. Jorgos Lantimos)

Jorgos Lantimos, autor „szalonych” greckich filmów, odkąd zaczął zatrudniać angielskojęzycznych aktorów to z każdym kolejnym projektem ustawiał się trochę bliżej „normalnego” kina hollywoodzkiego. Efektem (finalnym?) tego jest „Faworyta”, która zgarnęła ogromną liczbę nominacji do przeróżnych nagród filmowych, w tym aż 9 oscarowych, i to w najważniejszych kategoriach, co ostatecznie zakończyło się statuetką przyznaną cudownej Olivii Colman. Zupełnie nie przeszkadza mi taki skręt w kierunku filmów „przystępniejszych” dla odbiorcy, bo Lantimos wciąż pozostaje sobą, artystą lubiącym absurd i zaskakiwanie widza nieoczywistymi rozwiązaniami, ale przez konsekwentne piłowanie swoich pazurów zyskał dostęp do utalentowanych artystów (i solidnych budżetów), którzy uszlachetniają jego dzieła i pomagają im dotrzeć do większej liczby odbiorców. „Faworyta” to kino kostiumowe opowiedziane z brawurą i humorem, oddające scenę paniom, które dzielą i rządzą, zarówno w historii, jak i przed kamerą (zasłużone morze nominacji aktorskich dla całego wspaniałego kobiecego tercetu).


NA NOŻE (reż. Rian Johnson)

Możliwe, że „Na noże” straci przy kolejnych seansach. Nie wiem, jak jego formuła kina kryminalnego zbudowanego wokół zagadkowego zgonu napędzającego całą fabułę sprawdzi się przy kolejnych seansach, ale ten pierwszy był bardzo satysfakcjonujący. Jest to film, którego warto było doświadczyć w kinie, nie dla powalających efektów specjalnych i niesamowitej strony wizualnej, ale dla atmosfery grupowego przeżywania tej historii.

Scenariusz jest zabawny, błyskotliwy, pogrywający sobie z gatunkiem i jego regułami, wypełniony po brzegi charakterystycznymi bohaterami, odegranymi przez plejadę zdolnych aktorów, którzy przed kamerą wyraźnie mieli równie dużo radochy, co widzowie patrzący na nich. W tę historię się wskakuje, dając się pochłonąć stworzonemu światu, tropiąc detale w słowach i zachowaniach postaci, a także uważnie przyglądając się temu, co widać na drugim planie, próbując samemu rozwikłać zagadkę śmierci nestora rodu. I czuje się, że reszta osób na sali kinowej robi to samo, chłonie historię, żywo przy tym reagując na żarty, cięte dialogi, ale też twisty fabularne.


TOY STORY 4 (reż. Josh Cooley)

To niedorzeczne jak dobrym filmem jest „Toy Story 4”. Jeżeli ostatnie sto lat kina czegoś nas nauczyło to tego, że filmy z czwórką w tytule nie mają prawa być tak bardzo udane. Pixar tymczasem zawstydził nie tylko robione od sztancy sequele, ale też konkurencję od lat trzaskającą przeciętniaki, ochoczo odcinającą kupony od jednego genialnego pomysłu o żółtym kolorze. „Toy Story 4” oszałamia już na wstępie jakością animacji, wręcz absurdalną dbałością o detale, i tym, jak pięknie się to wszystko prezentuje od strony wizualnej. Historia wprawdzie nigdy nie wskakuje na tak wysokie emocjonalne rejestry, co w wiadomej scenie z trzeciej części, ale też nie próbuje, bo jest to zupełnie innego rodzaju opowieść. „Toy Story 4” jest trochę gorzką, chwilami ponurą, ale zawsze odnajdującą w tym jakąś nadzieję i ciepło, historią o dojrzewaniu, przede wszystkim emocjonalnym, do podjęcia pewnych decyzji. Jest to film pomysłowy, energetyczny, zabawny, stale czymś zaciekawiający i oferujący ładny finał dla tej 24-letniej już serii. Kolejny już zresztą.

I w sumie to nawet nie tyle finał, co raczej epilog, zabierający na jeszcze jedną przejażdżkę z ekipą Woody’ego. Było warto wziąć w niej udział.


MIDSOMMAR. W BIAŁY DZIEŃ (reż. Ari Aster)

Co urzekło mnie przy pierwszym seansie, i nie zmieniło się przy drugim, to obserwowanie fascynujących pogańskich rytuałów, które widz odkrywa powoli razem z bohaterami. Od filmu odbiło się bardzo wiele osób, bo pewnie spodziewali się mocnego horroru dającego po głowie, a film wprawdzie rzeczywiście daje po głowie, ale groza wynika raczej z niewiedzy na temat tego, czego możemy się spodziewać przy następnym rytuale, a nie elementów typowego horroru. Doskonale rozumiem, że tempo „Midsommara” może być zniechęcające, a groteska w jaką popada pod koniec nie polepsza sytuacji, ale w tym tkwi właśnie jego siła, w zaciekawieniu z jakim Aster przygląda się pogańskiej komunie i jej interakcjom z bohaterami filmu oraz w zupełnym braku hamulców, gdy już wszystko zostaje ujawnione i rozwinięte przed nami.

Cudowna jest tutaj Florence Pugh, zarówno w pierwszej godzinie filmu, gdy jest zrozpaczoną kobietą, której całe życie zostało rozszarpane na strzępy (moment, gdy pierwszy raz słyszymy jej rozdzierający serce wrzask pozostał ze mną długo po pierwszym seansie), jak i później, gdy z jednej strony próbuje ogarnąć umysłem to, czego jest świadkiem w osadzie, a z drugiej, gdy próbuje zrozumieć swoją relację z partnerem i dojrzeć do decyzji o ostatecznym zerwaniu jej. Przepięknie to wszystko wygląda. Paweł Pogorzelski znowu pozamiatał i stanął na głowie żeby dostarczyć soczyste kadry. Chwilami dosłownie, bo kamera miejscami wyczynia tutaj niezłe fikołki. Dopełnia to klimatyczna muzyka Bobby’ego Krlica i żelazna dyscyplina z jaką reżyser opowiada, ale też klei (niektóre cięcia montażowe są fantastyczne), tę popieprzoną historię.


BOŻE CIAŁO (reż. Jan Komasa)

Najlepszy film Jana Komasy. Jest tu dużo dobra: surowego, ale nieprzesadzonego portretu polskiej prowincji, pięknych zdjęć, zgrabnie napisanych bohaterów, doskonałej obsady, ale po kilku miesiącach od premiery w głowie najbardziej siedzi jedna rzecz, a w zasadzie to osoba, Bartosz Bielenia. Doskonała rola. Bielenia ma twarz, w której można wyczytać wszystkie emocje (te oczy!), ale nie odgrywa całego filmu na jednej nucie, potrafi być wrażliwy, przejmujący, natchniony, bywa jednak też agresywny, wulgarny, prostacki. Zawsze trafia w punkt, zawsze bez cienia fałszu.


MAIDEN (reż. Alex Holmes)

Dokument o pierwszej w historii kobiecej załodze startującej w prestiżowych, a przy tym niebezpiecznych i bardzo wymagających fizycznie, wielomiesięcznych regatach Whitbread Round the World Race. „Maiden” to fascynujący, ale też cholernie emocjonujący, zapis walki człowieka z naturą, bo na suchym lądzie to męscy szowiniści i skostniałe poglądy mogły stanowić głównego przeciwnika, próbującego odebrać prawo do robienia tego, co się zamarzyło młodym żeglarkom, ale na otwartej wodzie musiały zmierzyć się z jeszcze gorszym wrogiem, nieugiętą siłą natury, która w każdej chwili była gotowa na odebranie im życia. Ocean nie wybacza błędów. Moment, gdy bohaterki dopływają w końcu do jednego z portów, pierwszy raz wygrywając etap regat, wbrew ekstremalnym warunkom pogodowym i protekcjonalnym uwagom konkurencji oraz komentatorów sportowych, no to był ten moment, gdy się autentycznie wzruszyłem.

Jest w tym filmie jeszcze kilka takich momentów autentycznie chwytających za serce (również tych gorzkich). Od strony formalnej „Maiden” nie oferuje niczego nadzwyczajnego: standardowe żonglowanie wypowiedziami gadających głów z archiwalnymi ujęciami (bohaterki nagrały sporo materiału dokumentującego ich życie na łodzi). Jest to jednak tak wciągające, angażujące emocjonalnie (jeżeli jeszcze nie znacie ich historii to będziecie mocno trzymać kciuki za końcowy wynik bohaterek) oraz interesujące, że w sumie do utrzymania uwagi odbiorcy nie potrzebuje niczego więcej, jak tylko tej niesamowitej historii o kilkunastu kobietach skupionych na jednym celu. Pokochacie to nawet jeżeli nie uważacie żeglarstwa za coś interesującego, bo to jest jeden z tych filmów, które pozwalają zrozumieć czyjąś pasję.



MIRAI (reż. Mamoru Hosoda)

Nieczęsto mamy okazję oglądać anime w naszym kraju na dużym ekranie. Ucieszyło mnie więc, że Stowarzyszenie Nowe Horyzonty postanowiło podjąć się dystrybucji nowego filmu Mamoru Hosody. „Mirai” mogła jednak zmęczyć, bo głównym bohaterem filmu jest rozwrzeszczany kilkulatek, który non stop drze buzię, co może dość skutecznie odrzucić od filmu. Jeżeli jednak nie przeszkadzało Wam to w filmie „Florida Project”, który zapewne wiele osób obdarował bólem głowy, no to jesteście bezpieczni, tutaj jest tylko jeden dzieciak nadużywający swojego otworu paszczowego i daleko mu do decybeli generowanych przez małoletnią ekipę z produkcji Seana Bakera.

„Mirai” nie mogła być inna, bo historia opowiada o rozpieszczonym jedynaku, który nagle traci swój status „najciekawszego stworzenia” w rodzinie. W domu pojawia się noworodek, siostrzyczka Kuna, czyli tytułowa Mirai. Rodzice pochłonięci opieką nad nowym dzieckiem oraz implementacją pewnych zmian w rozkładzie domowych obowiązków nie poświęcają synowi takiej uwagi co dawniej, a Kuna ciężko to znosi. Chłopiec cały czas walczy o uwagę najbliższego otoczenia, zafascynowanego nowym członkiem rodziny, co najczęściej przejawia się atakami dziecięciem histerii, natarczywym zachowaniem, a nawet agresją względem siostry. Hosoda wplata w historię dużo humoru, realizmu magicznego, ale przede wszystkim to rodzinnego ciepła i wnikliwej obserwacji zachowań małych dzieci.


AVENGERS: KONIEC GRY (reż. Anthony Russo, Joe Russo)

Jak przekonali się boleśnie twórcy (a jeszcze boleśniej jego fani) serialu „Gry o tron”, opowiedzenie zakończenia historii, która przez lata trzymała widzów przed ekranami, nie jest łatwym zadaniem. „Avengers: Koniec Gry” to wprawdzie nie tyle zakończenie, co raczej podsumowanie ostatnich 11 lat (i ponad 20 filmów) spędzonych z MCU, ale wywiązuje się z tego zadania idealnie. Film oferuje wzruszające pożegnania z niektórymi postaciami, solidną dawkę kina przygodowego w środkowej części, odpowiednią porcję zgryzoty w pokazywaniu skutków tragicznego finału „Wojny bez granic”, a także konkretną rozpierduchę w finałowym akcie, zapewniając przy tym satysfakcjonujące rzucanie w widza wszystkim tym, co zostało mu przedstawione w poprzednich filmach. Martin Scorsese powie, że jest to ekwiwalent przejażdżki kolejką górską, ale cholera, jednego dnia człowiek potrzebuje zobaczyć w kinie coś poniewierającego nim emocjonalnie albo stawiającego jakieś wyzwanie intelektualne, a innego dnia chce po prostu zobaczyć jak zielony typ pierze się po ryju z fioletowym typem.


JUTRO ALBO POJUTRZE (reż. Bing Liu)

Bing Liu przez przynajmniej połowę życia robił dwie rzeczy, jeździł na deskorolce i kręcił swoich kolegów jeżdżących na deskach. Zaowocowało to dokumentem portretującym w ciepły sposób grupę młodych skejtów, którzy większość wolnego czasu spędzają w skate parku. Przynajmniej tak wydaje się na początku, bo dość niespodziewanie, pewnie nawet dla samego twórcy filmu, skończyło się to stworzeniem czegoś o wiele bardziej poruszającego. Lata leciały, kolejne siniaki na ciałach młodych skejtów pojawiały się i znikały, a niestrudzony Liu dalej uganiał się za kolegami z kamerą. Nagle niefrasobliwe buzie przepełnionych energią nastolatków, przed którymi było jeszcze całe życie wypełnione różnymi możliwościami, zmieniły się w twarze pozbawionych złudzeń dwudziestokilkuletnich mężczyzn, rozumiejących już, że urodzili się na dole drabiny społecznej i odchodząc z tego świata będą znajdować się (w najlepszym razie) o zaledwie kilka szczebli wyżej.

„Jutro albo pojutrze” to intymny portret grupy mężczyzn, którzy odkrywają, że jazda na desce od zawsze była dla nich rodzajem ucieczki od problemów i znojów codziennej egzystencji, a przemoc domowa, która była stałym elementem dzieciństwa większości z nich, odcisnęła piętno na każdym z nich, ale podczas gdy jedni zaczęli powtarzać zaszczepiony im wzór relacji opartych na przemocy, drudzy przyglądają się temu w zasmuceniu. Piękny i empatyczny dokument będący emocjonalną podróżą w głąb dusz młodych mężczyzn.


DOM, KTÓRY ZBUDOWAŁ JACK (reż. Lars von Trier)

Sporo zostało powiedziane o przemocy w tym filmie (z premierowego pokazu w Cannes wyszło 100 osób), co oczywiście nie dziwi. Reżyser nie ma litości, nie szczędzi widzowi widoku zmiażdżonych głów, odciętych piersi i maltretowanych zwierząt. Sceną, która „słabsze ogniwa” ostatecznie popchnie do zakończenia seansu, jest moment, gdy w filmie pojawia się matka z dwójką małych dzieci…

Błędnym byłoby jednak założenie, że pomysł reżysera na film „Dom, który zbudował Jack” ograniczył się do szokowania przemocą. Jest to projekt bardzo pomysłowy, skręcający w nieoczywistym kierunku w finale, a chociaż długość projekcji dochodzi do 150 minut to nawet przez moment nie odczuwa się zmęczenia i zniecierpliwienia. Ciągle się tutaj coś dzieje, zarówno na poziomie formy, jak i treści. Lars żongluje retrospekcjami, wstawia bohatera w sekwencje delikatnie burzące czwartą ścianę, bo stawiające go w roli ozdobnika formalnego uzupełniającego przekazywane informacje, a do tego pompuje do historii dużo humoru, oczywiście zazwyczaj równie czarnego, co jego serce. Jest to więc film niewątpliwie testujący odbiorców, sprawdzający granice ich smaku oraz wrażliwości, ale czy spodziewaliśmy się czegoś innego po Larsie von Trierze?


MONUMENT (reż. Jagoda Szelc)

Jagoda Szelc nie potrzebowała wiele żeby wznieść się do stratosfery polskich twórców filmowych. Wystarczył jeden film. Debiut pełnometrażowy. Po filmie „Wieża. Jasny dzień” z zaciekawieniem i nadzieją czekano na kolejny projekt Jagody. Twórczy paraliż z całą pewnością nie groził pani Szelc, bo natychmiast zabrała się za realizację kolejnego projektu.

„Monument” to nakręcony za grosze dyplom studentów łódzkiej filmówki. Młodzi adepci aktorstwa potrzebowali tego na zaliczenie studiów, a Jagoda potraktowała to jako wyzwanie, które zarazem rozwiąże problem „drugiego filmu” i pozwoli skupić się na kolejnym projekcie. Postaci w filmie jest dużo, bo każdy młody artysta musiał dostać swoje pięć minut na ekranie, nie wszyscy wykorzystali to równie dobrze, ale na szczęście nikt nie ciągnie projektu w dół, w czym pewnie zasługa reżyserki, która budowała postacie opierając się na osobowościach samych aktorów.

„Monument” trochę kojarzył mi się z twórczością Yorgosa Lanthimosa, głównie za sprawą wielu zagadkowych wątków i nierealistycznych reakcji postaci na dziwaczne sytuacje, ale końcowy „twist” nadaje temu wszystkiemu sensu i całość zyskuje przy kolejnym seansie. Gdy już wiadomo co się dzieje, na wszystkie motywy patrzy się jak na osobne opowieści skupione na czymś, co wszystkie postacie muszą sobie przepracować w głowie przed wyruszeniem w dalszą drogę. Fascynujące, pobudzające intelektualnie i niepozwalające o sobie zapomnieć kino.


JOKER (reż. Todd Phillips)

Oczywiście łatwo jest zbagatelizować film Todda Phillipsa, że gdyby nie wybitna rola Joaquina Phoenixa to byłby tylko marną kopią twórczości Martina Scorsese z lat 70. i 80. Zgoda, inspiracja tamtymi filmami jest oczywista i reżyser nie próbował się z tym nawet kryć. Wykorzystuje to jednak do (kolejnego w tej dekadzie!) odświeżenia formuły kina superbohaterskiego, nadania mu jakiejś ciekawej głębi, a przy okazji udowodnienia, że filmy oparte na komiksach nie muszą być zawsze skierowane do całych rodzin, bo można stworzyć film przeznaczony tylko dla dorosłych odbiorców i wyjść na tym nie tylko „na czysto”, ale wręcz skończyć z rewelacyjnym wynikiem finansowym. Masowa publiczność przy pomocy swoich portfeli wysłała informację do Hollywood, która w najbliższym czasie może wpłynąć na niejeden projekt, i to nie tylko komiksowy, bo okazuje się, że w „dorosłej treści” jest też potencjał na ogromny sukces finansowy jeżeli tylko jest pomysł na wykorzystanie go w popkulturze i odpowiednie sprzedanie tego odbiorcom.


I MŁODZI POZOSTANĄ (reż. Peter Jackson)

Peter Jackson przejrzał setki godzin materiałów archiwalnych z czasów I wojny światowej i ulepił z nich dokument zabierający widza do śmierdzących okopów po których zostaje „oprowadzony” przez młodych brytyjskich żołnierzy. Nagrania zostały pokolorowane, część materiału poprawiona komputerowo, dodano efekty dźwiękowe i zapisy wywiadów z żołnierzami, a efektem tego jest wielogłos opowiadający nie tyle indywidualną historię wojennego piekła, co raczej pejzaż pokoleniowej traumy i dobitne świadectwo bezsensu wojennej pożogi.


LE MANS ‘66 (reż. James Mangold)

„Le Mans ‘66” to niby typowe, schematyczne, hollywoodzkie kino sportowe, odhaczające wszystko to, co powinno odhaczać takie kino. Ale kurna, jak to fajnie, zgrabnie i umiejętnie zrobiono! Film trwa 150 minut, ale nie czuć tego nawet przez minutę, bo historia pędzi do przodu, często dosłownie, zważywszy na tematykę, spychając wprawdzie nieco na bok psychologię postaci, skupiając się raczej na głównym celu bohaterów oraz rozczulaniu się nad męską przyjaźnią, ale dzięki temu film w ogóle nie przymula. Jest tu sporo humoru, zgrabnych dialogów, dobrych kreacji aktorskich (wiadomo, Bale), nieoczywistych piosenek w tle, ale przede wszystkim to energetycznego kopa, jakiego dają wszystkie sceny z udziałem samochodów. Już samej pracy silnika reżyser przygląda się tutaj z onanistyczną uwagą, a gdy dodać do tego sportowe fury prujące z zawrotną prędkością, no to nie sposób nie śledzić tego z podekscytowaniem i zachwytem, zwłaszcza, że sceny na torze wyścigowym zrealizowano doskonale. Nie znalazłem tutaj niczego, do czego mógłbym się szczerze przyczepić, a za to wielu rzeczom mógłbym przyklasnąć, bo chociaż „Le Mans ‘66” nie wyróżnia się niczym szczególnym, to został zrealizowany z miłością do opisywanej historii, realizacyjnie dopięto tutaj wszystko na ostatni guzik, a do tego jest na tyle przyjemny i wciągający, że będzie się chciało do niego wracać w przyszłości.


TO MY (reż. Jordan Peele)

Film „To my” najpierw mnie zaintrygował wprowadzeniem do historii, następnie zachwycił zgrabnością z jaką Peele prowadzi narrację i operuje warsztatem, poczułem się rozbawiony, zaciekawiony, pobudzony intelektualnie, a co najważniejsze - zaangażowany w życie filmowej rodziny i jej losy w drugiej połowie filmu. Obchodziło mnie, co się z nimi stanie w momencie kryzysu, bo najpierw skutecznie sprzedano ich w „normalnych” okolicznościach, gdy wspólnie jedli śmieciowe żarcie, gadali o pierdołach i przekomarzali się ze sobą. Film jest do tego nasycony, a wręcz przesycony, symboliką. Podczas seansu można się doszukać garści metafor na kilka różnych tematów, a później znaleźć w sieci jeszcze drugie tyle kolejnych znaczeń odkrytych przez innych ludzi. Wszystko to powinno się złożyć na horror wybitny, ale tak się nie dzieje, bo wypchany po brzegi treścią scenariusz, pęka nieco na szwach.

Jest pewnym paradoksem, że film, który został ewidentnie stworzony z myślą o dociekliwych widzach, uważnie analizujących oglądane dzieło, w pewnych kwestiach wymaga zawieszenia niewiary i zignorowania ogromnych dziur logicznych. Wielką zaletą „To my” jest natomiast to, że można odciąć się od tego wszystkiego, zapomnieć nawet o tych wszystkich sprytnych metaforach, zignorować przewijający się przez cały film dualizm, wszystkie te mniej lub bardziej subtelnie powiązane z tym symbole (ciągle powracająca liczba jedenaście, żywy pająk drepczący obok tego zabawkowego, prawdziwe bliźniaczki, dwie łodzie, etc.) i pomysłowe zwiastowanie przyszłych wydarzeń (ogromne cienie wychodzące z bohaterów podczas spaceru przez plażę), a nadal otrzymamy cholernie satysfakcjonujący film. Jordan Peele to szalenie utalentowany reżyser, umiejętnie budujący kolejne klimatyczne sceny, równie zgrabnie operujący atmosferą, jak i humorem (moim faworytem jest rodzina licytująca się na ilość dokonanych mordów), dobrze wyczuwający rytm filmu i rozumiejący, gdzie można przystanąć na chwilę, gdzie trzeba nieco przyspieszyć, a co warto by doprawić dobrą piosenką.