wtorek, 25 lutego 2014

Heroes Reborn - akcja reanimacja


Ulubionym kłamstewkiem, jakim stacje telewizyjne karmiły w ubiegłej dekadzie fanów nierentownych seriali, które postanowiono nagle zakończyć, była obietnica dopowiedzenia pewnego dnia historii w formie pełnometrażowego filmu albo mini-sezonu. Zazwyczaj kończyło się na czczych obietnicach lub kontynuowaniu opowieści w formie komiksowej („Firefly”, „Jericho”). "Jericho" jest zapewne wskazywane obecnie na obradach różnych zarządów jako wzorcowy przykład tego, że nie należy ulegać prośbom zagorzałych fanów. Po głośnych protestach, jakie miały miejsce w Internecie po skasowaniu serialu i niepodjęciu się realizacji drugiego sezonu (pierwszy oczywiście zakończono cliffhangerem), widzowie zawrzeli. Złapali za (cyfrowe) widły i ruszyli do boju. Najpiękniejszym momentem ich kampanii sprzeciwu, było wysłanie do siedziby CBS dwudziestu ton orzechów, co było nawiązaniem do historycznego cytatu generała Anthony’ego McAuliffe’a z drugiej wojny światowej, sparafrazowanego w finałowym odcinku pierwszego sezonu. Stacja oszołomiona rozmachem (i kreatywnością) kampanii przeprowadzonej przez fanów, postanowiła podarować serialowi szansę. Podeszła jednak do tematu ostrożnie i zrealizowała drugi sezon w formie zaledwie siedmiu odcinków, z możliwością dalszej kontynuacji, jeżeli „Jericho” będzie cieszyło się większym zainteresowaniem, niż to miało miejsce przy okazji pierwszego sezonu. Historia nie miała szczęśliwego zakończenia, drugi sezon ruszył z najniższymi notowaniami w historii serialu, co uległo niewielkiemu polepszeniu po trzech pierwszych odcinkach. Tytuł ponownie więc zawieszono, przebąkując przy okazji o dokończeniu historii w pełnometrażowym filmie. W to już chyba jednak mało kto wierzył, tego typu zapewnienia słyszano już wiele razy…

W to, co jednak powątpiewano jeszcze (słusznie) w ubiegłej dekadzie, od niedawna uległo zmianie. Zawieszone od lat seriale naprawdę zaczęto "wskrzeszać". Reguły telewizyjnej gry się zmieniły i wraz z pojawieniem się na rynku nowych graczy, zaczęto inaczej patrzeć na liczne grupy oddanych fanów z rozrzewnieniem wspominających dawne produkcje telewizyjne. Rosnący w siłę Netflix, serwis udostępniający – za niedrogi abonament - streaming seriali i filmów, od niedawna zaczął produkować własne tytuły. Oprócz stworzenia nowych projektów, takich jak znakomite „House of Cards” oraz niemniej zacny „Orange is the New Black”, podjęli się reanimacji – po siedmiu latach! – komediowego serialu „Arrested Development” („Bogaci bankruci”). Bezceremonialnie ubity przed laty przez stację Fox, podtrzymywany był przy „życiu” przez fanów, którzy dbali o to, żeby pamięć o nim nieumarła, wierząc, że któregoś dnia doczekają się jakiejś formy kontynuacji. Fani w dzisiejszych czasach przekładają się zresztą nie tylko na słupki oglądalności i generowanie szumu medialnego towarzyszącego próbom reanimacji przedwcześnie zakończonych projektów. Fani wiążą się dzisiaj z napływem realnych pieniędzy, które są gotowi wypłacać z własnej kieszeni w internetowych zbiórkach funduszy. Przekonali się o tym twórcy „Veroniki Mars”, która siedem lat po zakończeniu emisji serialu, powróci w tym roku w formie pełnometrażowego filmu zrealizowane za pieniądze sieciowych darczyńców.


W reanimacyjny trend wpisało się także NBC, które podczas sobotniej relacji z Igrzysk Olimpijskich, wyświetliło krótką zapowiedź - zaplanowanego na przyszły rok - nowego trzynastoodcinkowego mini-sezonu serialu „Heroes”. Od premiery finałowego odcinka czwartego sezonu minęło już ponad cztery lata. Serial początkowo dobijający do liczby 16 milionów widzów na odcinek, zakończył swoją karierę z oglądalnością wahającą się pomiędzy 4-6 milionami widzów. Serial niejako poprzedził wielki boom na realistyczne (no, „urealnione”) historie superbohaterskie. Zadebiutował wprawdzie rok po premierze „Batman Begins”, ale na dwa lata przed wielkim kasowym sukcesem „The Dark Knight”, od którego to tak naprawdę zaczęła się moda na „realizm” w filmach o facetach biegających w kolorowych rajtuzach. Zanim Zack Snyder sięgnął po komiksowy klasyk „Watchmen”, to właśnie twórcy serialu „Heroes”, jako w zasadzie pierwsi mainstreamowi twórcy, przedstawili grupę bohaterów obdarzonych nadnaturalnymi umiejętnościami, jako zbiorowisko zagubionych życiowo, ubabranych w patologicznych sytuacjach i zmagających się z wewnętrznymi demonami, wykolejeńców życiowych, którzy w najlepszym wypadku, byli przeciętnymi szarakami, a w najgorszym, socjopatami, którzy nowo odkrytą moc wykorzystali do seryjnego mordowania ludzi. Serial zaczął się bardzo obiecująco, było dojrzale, dosadnie i nierzadko brutalnie.

Szkoda, że tylko na początku. Nie wiem czy to NBC przestraszyło się tego, co powstawało pod ich okiem i postanowili serial nieco zinfantylizować, czy też może to twórca, Tim Kring i jego sztab scenarzystów, nie mieli odwagi pociągnąć dalej ciekawego wyjściowego konceptu i w pewnym momencie zdecydowali się na przyhamowanie. To przykre, że jeszcze w trakcie emisji pierwszego sezonu, fabuła zaczęła się powoli rozmywać, odważne pomysły ustępować ostrożnym i rozczarowującym, a realizm i dojrzałe podejście spychano na ubocze, tłamsząc fabularnym chaosem, realizacyjnymi niezgrabnościami, infantylnymi pomysłami i klimatem skręcający w kierunku niezamierzonego campu. Z racji zamiłowania/nostalgii do komiksowej konwencji superbohaterskiej oglądałem serial wytrwale do samego końca, nie zważając na poziom lecący dramatycznie w dół. Finałowy czwarty sezon pozostawił po sobie nawet umiarkowanie pozytywne wrażenie, trafiając w mój gust swoistym wymieszaniem pomysłu rodem z „X-men”, z wątkiem cyrkowej trupy, przywołującej miłe wspomnienia ze znakomitym (i oczywiście przedwcześnie zakończonym) serialem – „Carnivale”. Z pewną ulgą przyjąłem jednak informację o usunięciu „Heroes” z anteny. Jeden przeciętny pożeracz czasy mniej.


No ale tak między Stanem Lee a prawdą, to skłamałbym, gdybym powiedział, że ani trochę się nie ucieszyłem z tegorocznej decyzji NBC. Najprawdopodobniej z poziomem serialu może już być tylko gorzej, pewnie już nigdy nie wrócimy do obiecującego konceptu znanego z pierwszych odcinków, ale kto wie, może twórcy czymś zaskoczą, może tym razem mają pomysł na zamkniętą, sensowną historię, może świnie nauczą się latać... A nawet jeżeli nie, to każde kolejne wskrzeszenie porzuconego przed laty serialu, rodzi nadzieję, że jeszcze nie wszystko jest stracone, że i ONI kiedyś wrócą, że statek Serenity wzniesie się jeszcze w przestworza i rzuci bohaterów w kolejną kosmiczną przygodę. You can't take the sky from them…

P.S. Zapomniałem wspomnieć, że w zeszłym tygodniu Bryan Fuller poinformował o możliwej reanimacji serialu "Pushing Daisies". Na razie nie wiadomo do końca w jakiej formie, bo mowa była o tak różnych projektach, jak film, musical sceniczny, czy też, w końcu, serialowa kontynuacja. Dobrze się dzieje, niech kombinują, wskrzeszają, zachęcają do oglądania i może któregoś dnia usłyszymy, że i fanów "Firefly" spotka długo wyczekiwane szczęście. Oby!

0 komentarzy:

Prześlij komentarz