„Baśń zrodzona z prawdziwej tragedii” deklaruje na początku filmu „Spencer” jego reżyser, Pablo Larraín. W scenariuszu Stevena Knighta jest bardzo dużo spekulacji, artystycznej kreacji i wielkich metafor oraz metafizyki, ale widać, że stoi za tym wszystkim wielka empatia dla głównej bohaterki i problemów z jakimi się borykała. Diana jest niezaprzeczalnym centrum filmu, który jest zbudowany wokół niej. Rodzina królewska stanowi tutaj tło, jest kreślona trochę jak zmora w horrorze, która musi się w końcu pojawić, ale zanim to zrobi to najpierw straszy samym swoim faktem istnienia w murach starej rezydencji. Larraín bawi się z widzem, podpuszczając go i budując jego oczekiwania. Najpierw czekamy wraz z królewską służbą na przybycie niesfornej Diany, zagubionej, spóźnionej, ignorującej protokół bezpieczeństwa i etykietę, nie dbając o to, że ostatnią osobą, która powinna się pojawić na miejscu jest królowa. Następnie czekamy na pierwszą interakcję Diany z królewską rodziną: mężem, teściową, resztą dworu. Widzimy jej zdenerwowanie przed kolejnymi punktami programu, roztrzęsienie, zwlekanie do ostatniej chwili, ciągłe balansowanie na granicy spóźnienia, ale nie widzimy już samych spotkań tylko przeskakujemy do nerwowego oczekiwania na kolejne wydarzenie.
Upłynie jakieś 30 minut zanim zobaczymy to, przed czym tak bardzo się broni Diana, czyli upiorną rodzinę. Od razu będzie jasne, że nie ma w niej miejsca dla bohaterki, a przynajmniej nie na poziomie emocjonalnym. Jest elementem ich publicznego wizerunku, który próbują trzymać w ryzach, ale nie mają jej w zamian do zaoferowania żadnego rodzinnego ciepła. Nie potrafią nawet dobrze ogrzać miejsca udającego dom. Mąż publicznie ją upokarza niezdarnie skrywanym romansem i nieświadomie pluje jej w twarz wręczając ten sam prezent co swojej kochance. Królowa, a zarazem teściowa, jedyną próbę nawiązania interakcji na osobności szybko ucina cyniczną uwagą. Reszta rodziny zlewa się w tło spętane tymi samymi sztywnymi konwenansami. Z wyjątkiem synów, Williama i Harry’ego, oferujących Dianie jedyną szansę na znalezienie w tamtym świecie jakiejś normalności, szczerych uczuć i radości. Larraín i Knight doskonale to rozumieją i każda scena z synami jest niczym gwałtowne zaczerpnięcie powietrza po długim pobycie w lodowatych głębinach. Pięknie rozegrane są te matczyne relacje, zwłaszcza z Williamem, granym z dojrzałością emocjonalną przez nastoletniego Jacka Nielena.
„Spencer” to ogólnie film stojący na mocnych kreacjach aktorskich, na pełnej ciepła Sally Hawkins, życiowej mądrości Seana Harrisa, czy też Timothy’ego Spalla czyniącego z postaci, która bardzo łatwo mogła się przerodzić w przerysowanego służbistę, kogoś nieprzyjemnego, ale bardzo w tym ludzkiego. Przede wszystkim jest to jednak koncert jednej aktorki, fantastycznej Kristen Stewart, kreślącej bardzo delikatny portret rozedrganej emocjonalnie Diany, potrafiącej się zbuntować i pokazać pazury, ale częściej jednak ogromnie stłamszonej przez dworskie życie, otaczających ją zimnych, nieszczerych ludzi, i ciągłe bycie w centrum uwagi prasy brukowej. Stewart pięknie dba tutaj o detale, o to, co jest wypisane na twarzy, o drobne gesty (i te dobitne), o akcent, mowę ciała, o oddanie sprawiedliwości Dianie i przybliżenie widzowi jej osoby. Oczywiście nie przeszkadza, że Larraín w połączeniu z nerwowymi rwanymi jazzowymi impresjami Jonny’ego Greenwooda i opresją czającą się w pięknych zdjęciach Claire Mathon potrafi złapać widza za gardło nawet sceną jedzenia zupy. Wszystko to jednak nie miałoby tej mocy, gdyby nie było oparte na solidnej kreacji aktorskiej, a Kristen Stewart robi tutaj życiówkę, która pewnie zakończy się dla niej zawojowaniem najbliższego sezonu nagród filmowych.
Czy można się tutaj do czegoś doczepić? No można. Film jest zbyt monotematyczny, przez co pod koniec trochę wytraca impet i uścisk na gardle odbiorcy powoli zaczyna puszczać. Larraín czasem zbyt nachalnie próbuje wykrzyczeć swoje tezy, co przejawia się też w przedobrzonym motywie z Anną Boleyn, który jest sprytnym powiązaniem sytuacji Diany z losem historycznej postaci, ale poszli z tym niestety o jakieś dwa kroki za daleko. Ładne jest natomiast zakończenie, słodko-gorzkie, ale w ramach „baśni zrodzonej z prawdziwej tragedii” darowuje bohaterce satysfakcjonujący finał dla jej historii.