niedziela, 14 listopada 2021

Spencer - recenzja

 


„Baśń zrodzona z prawdziwej tragedii” deklaruje na początku filmu „Spencer” jego reżyser, Pablo Larraín. W scenariuszu Stevena Knighta jest bardzo dużo spekulacji, artystycznej kreacji i wielkich metafor oraz metafizyki, ale widać, że stoi za tym wszystkim wielka empatia dla głównej bohaterki i problemów z jakimi się borykała. Diana jest niezaprzeczalnym centrum filmu, który jest zbudowany wokół niej. Rodzina królewska stanowi tutaj tło, jest kreślona trochę jak zmora w horrorze, która musi się w końcu pojawić, ale zanim to zrobi to najpierw straszy samym swoim faktem istnienia w murach starej rezydencji. Larraín bawi się z widzem, podpuszczając go i budując jego oczekiwania. Najpierw czekamy wraz z królewską służbą na przybycie niesfornej Diany, zagubionej, spóźnionej, ignorującej protokół bezpieczeństwa i etykietę, nie dbając o to, że ostatnią osobą, która powinna się pojawić na miejscu jest królowa. Następnie czekamy na pierwszą interakcję Diany z królewską rodziną: mężem, teściową, resztą dworu. Widzimy jej zdenerwowanie przed kolejnymi punktami programu, roztrzęsienie, zwlekanie do ostatniej chwili, ciągłe balansowanie na granicy spóźnienia, ale nie widzimy już samych spotkań tylko przeskakujemy do nerwowego oczekiwania na kolejne wydarzenie. 

Upłynie jakieś 30 minut zanim zobaczymy to, przed czym tak bardzo się broni Diana, czyli upiorną rodzinę. Od razu będzie jasne, że nie ma w niej miejsca dla bohaterki, a przynajmniej nie na poziomie emocjonalnym. Jest elementem ich publicznego wizerunku, który próbują trzymać w ryzach, ale nie mają jej w zamian do zaoferowania żadnego rodzinnego ciepła. Nie potrafią nawet dobrze ogrzać miejsca udającego dom. Mąż publicznie ją upokarza niezdarnie skrywanym romansem i nieświadomie pluje jej w twarz wręczając ten sam prezent co swojej kochance. Królowa, a zarazem teściowa, jedyną próbę nawiązania interakcji na osobności szybko ucina cyniczną uwagą. Reszta rodziny zlewa się w tło spętane tymi samymi sztywnymi konwenansami. Z wyjątkiem synów, Williama i Harry’ego, oferujących Dianie jedyną szansę na znalezienie w tamtym świecie jakiejś normalności, szczerych uczuć i radości. Larraín i Knight doskonale to rozumieją i każda scena z synami jest niczym gwałtowne zaczerpnięcie powietrza po długim pobycie w lodowatych głębinach. Pięknie rozegrane są te matczyne relacje, zwłaszcza z Williamem, granym z dojrzałością emocjonalną przez nastoletniego Jacka Nielena. 

„Spencer” to ogólnie film stojący na mocnych kreacjach aktorskich, na pełnej ciepła Sally Hawkins, życiowej mądrości Seana Harrisa, czy też Timothy’ego Spalla czyniącego z postaci, która bardzo łatwo mogła się przerodzić w przerysowanego służbistę, kogoś nieprzyjemnego, ale bardzo w tym ludzkiego. Przede wszystkim jest to jednak koncert jednej aktorki, fantastycznej Kristen Stewart, kreślącej bardzo delikatny portret rozedrganej emocjonalnie Diany, potrafiącej się zbuntować i pokazać pazury, ale częściej jednak ogromnie stłamszonej przez dworskie życie, otaczających ją zimnych, nieszczerych ludzi, i ciągłe bycie w centrum uwagi prasy brukowej. Stewart pięknie dba tutaj o detale, o to, co jest wypisane na twarzy, o drobne gesty (i te dobitne), o akcent, mowę ciała, o oddanie sprawiedliwości Dianie i przybliżenie widzowi jej osoby. Oczywiście nie przeszkadza, że Larraín w połączeniu z nerwowymi rwanymi jazzowymi impresjami Jonny’ego Greenwooda i opresją czającą się w pięknych zdjęciach Claire Mathon potrafi złapać widza za gardło nawet sceną jedzenia zupy. Wszystko to jednak nie miałoby tej mocy, gdyby nie było oparte na solidnej kreacji aktorskiej, a Kristen Stewart robi tutaj życiówkę, która pewnie zakończy się dla niej zawojowaniem najbliższego sezonu nagród filmowych. 

Czy można się tutaj do czegoś doczepić? No można. Film jest zbyt monotematyczny, przez co pod koniec trochę wytraca impet i uścisk na gardle odbiorcy powoli zaczyna puszczać. Larraín czasem zbyt nachalnie próbuje wykrzyczeć swoje tezy, co przejawia się też w przedobrzonym motywie z Anną Boleyn, który jest sprytnym powiązaniem sytuacji Diany z losem historycznej postaci, ale poszli z tym niestety o jakieś dwa kroki za daleko. Ładne jest natomiast zakończenie, słodko-gorzkie, ale w ramach „baśni zrodzonej z prawdziwej tragedii” darowuje bohaterce satysfakcjonujący finał dla jej historii.

sobota, 6 listopada 2021

The North Water (Na wodach północy) - recenzja



Wczoraj na HBO Go pojawił się mini-serial „The North Water”. W tym tygodniu obejrzałem całość na iPlayerze BBC. Jak dla mnie to jest małą rewelacją. 

Produkcją byłem zainteresowany od kilku miesięcy odkąd tylko przeczytałem, że wzięto ekipę filmową, w tym Jacka O’Connella, Colina Farrella, Sama Spruella oraz Stephena Grahama, i wypłynięto na kilka tygodni wgłąb oceanu atlantyckiego (twórca z mieszanką dumy i przerażenia mówił, że żadna inna produkcja nie udała się tak daleko na północ) żeby nakręcić mroczną historię o załodze statku wielorybniczego z XIX wieku. 

 „The North Water” jest serialem tak ponurym i surowym, jak jego bohaterowie i XIX-wieczny świat w którym żyją. W pewnym momencie centrum historii jest brutalny gwałt dokonany na młodym majtku co prowadzi do drobiazgowej inspekcji napletków i penisów oświetlanych przy pomocy świeczki. Jeżeli uśmiechnęliście się teraz pod nosem to zapewniam, że nikomu, włącznie z widzem, nie jest wtedy do śmiechu. Osoby wrażliwe na cierpienie zwierząt odrzucą natomiast dwie długie sceny, które bez ogródek pokazują bezlitosne mordowanie fok uciekających po lodzie oraz wieloryba wykończonego umiejętnie wymierzonym harpunem co wieńczy dosłowne skąpanie się postaci w fontannie krwi wystrzelonej w ostatnim wydechu zwierzęcia. 

 Promyk dobra, w tym mrocznym świecie, stanowi główny bohater, odegrany z wrażliwością, ale też powagą i charyzmą, przez O’Connella. Jego Patrick Sumner bynajmniej nie jest postacią krystaliczną, ale jest najlepszym kompasem moralnym, jaki można znaleźć na tym statku, będąc osobą otwartą na inność i niestrudzenie dążącą do prawdy w świecie, który zbyt łatwo wskazuje palcem na tego najbardziej oczywistego winnego. Sumner nie boi się jednak ubrudzić sobie rąk. Uparcie szuka sprawiedliwości, a gdy jej nie znajduje to jest gotów wymierzyć ją własnoręcznie, aczkolwiek nie bez oporów. Zupełnym przeciwieństwem Patricka jest Henry Drax, emanacja czystego zła, obojętnego na przyjęte prawa i zasady moralne, gotowego na dokonanie każdej możliwej okropności. Postać monstrualna zarówno fizycznie, jak i psychicznie, masa mięśni i tłuszczu, która potrafi zabić człowieka jednym uderzeniem, co już działa zastraszająco, ale nie mniej przerażające jest to, co się czai w jego głowie. W pewnej chwili pada oskarżenie, że dopuścił się kiedyś kanibalizmu, co zostaje zbyte śmiechem jako niedorzeczne pomówienie, ale im więcej czasu spędzamy w jego towarzystwie tym bardziej jesteśmy skorzy w to uwierzyć. W tej roli, skryty pod gęstą, nieogarnięta brodą, długimi włosami, wiecznie przymrużonymi oczami i masywnym cielskiem, Colin Farrell. Niesamowicie (w sposób zamierzony) odpychająca i niepokojąca rola. Długo nie mogłem namierzyć z czym mi się kojarzy bardzo specyficzny akcent, rytmika i sposób wypowiadania kwestii przez jego bohatera, aż w końcu olśniło mnie w ostatniej scenie z jego udziałem – brzmi jak Daniel Plainview z „Aż poleje się krew”! Ciekawy punkt odniesienia dla takiej postaci. 

Jeszcze jest ten trzeci punkt ciężkości, niezwykle istotny dla dynamiki relacji na serialowym statku, czyli Sam Spruell, aktor tzw. „charakterystyczny”. Jego Cavendish, zdecydowanie bliższy postaci Draxa, jak Sumnera, stanowi niewypowiedziane zagrożenie, które wisi nad głową Patricka, albo raczej czai się za jego plecami z gotowością wbicia mu noża w plecy jeżeli tylko uzna to za coś korzystnego. Początkowo to postaci Cavendisha i Draxa krążące wokół Sumnera niczym sępy stanowią największe źródło niepokoju, bo szybko staje się jasne, że spodziewać się można po nich tylko najgorszego, a główny bohater jest niewątpliwie ich celem. Ostatecznie rola Cavendisha w tej historii pójdzie w dość nieoczekiwanym kierunku, podobnie jak wątek kapitana Brownlee, granego przez świetnego jak zwykle Stephena Grahama. 

 Andrew Haigh, odpowiadający za reżyserię i scenariusze wszystkich pięciu odcinków, nigdzie się nie spieszy, powoli rozwijając historię i wprowadzając odbiorcę w siatkę relacji pomiędzy postaciami. Jest to produkcja stojąca klimatem i mrocznym nastrojem, a nie żonglerką twistami fabularnymi i karkołomnymi scenami akcji. Stylistycznie zdecydowanie bliższy jest więc do „Pana i władcy: Na krańcu świata” jak „Piratów z Karaibów”. Jeżeli lubicie się taplać w mroku i macie cierpliwość do śledzenia historii, które wciągają powoli, niczym bagno, obklejając ofiarę swoim syfem i niespiesznie ciągnąc w dół, no to jest serial dla Was. Warto jeszcze dodać, że jest to zarazem opowieść, która wielokrotnie zmienia kształt, zgrabnie przeskakując pomiędzy historią o surowym życiu na statku wielorybniczym, dochodzeniem w sprawie zbrodni, ostrym arktycznym survivalem i badaniem granic ludzkiej determinacji w walce o przetrwanie, żeby w końcu pochylić się nad życiem w jedności z naturą. W ostatnim odcinku Haigh nieco gubi zgrabność z jaką dotąd przeskakiwał do nowych punktów zainteresowań, historia dziwnie przyspiesza, robiąc znaczące skoki w czasie i trochę zbyt szybko pędzi do kolejnych konkluzji. Nie zmienia to jednak faktu, że całościowo jest to bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.