niedziela, 14 listopada 2021

Spencer - recenzja

 


„Baśń zrodzona z prawdziwej tragedii” deklaruje na początku filmu „Spencer” jego reżyser, Pablo Larraín. W scenariuszu Stevena Knighta jest bardzo dużo spekulacji, artystycznej kreacji i wielkich metafor oraz metafizyki, ale widać, że stoi za tym wszystkim wielka empatia dla głównej bohaterki i problemów z jakimi się borykała. Diana jest niezaprzeczalnym centrum filmu, który jest zbudowany wokół niej. Rodzina królewska stanowi tutaj tło, jest kreślona trochę jak zmora w horrorze, która musi się w końcu pojawić, ale zanim to zrobi to najpierw straszy samym swoim faktem istnienia w murach starej rezydencji. Larraín bawi się z widzem, podpuszczając go i budując jego oczekiwania. Najpierw czekamy wraz z królewską służbą na przybycie niesfornej Diany, zagubionej, spóźnionej, ignorującej protokół bezpieczeństwa i etykietę, nie dbając o to, że ostatnią osobą, która powinna się pojawić na miejscu jest królowa. Następnie czekamy na pierwszą interakcję Diany z królewską rodziną: mężem, teściową, resztą dworu. Widzimy jej zdenerwowanie przed kolejnymi punktami programu, roztrzęsienie, zwlekanie do ostatniej chwili, ciągłe balansowanie na granicy spóźnienia, ale nie widzimy już samych spotkań tylko przeskakujemy do nerwowego oczekiwania na kolejne wydarzenie. 

Upłynie jakieś 30 minut zanim zobaczymy to, przed czym tak bardzo się broni Diana, czyli upiorną rodzinę. Od razu będzie jasne, że nie ma w niej miejsca dla bohaterki, a przynajmniej nie na poziomie emocjonalnym. Jest elementem ich publicznego wizerunku, który próbują trzymać w ryzach, ale nie mają jej w zamian do zaoferowania żadnego rodzinnego ciepła. Nie potrafią nawet dobrze ogrzać miejsca udającego dom. Mąż publicznie ją upokarza niezdarnie skrywanym romansem i nieświadomie pluje jej w twarz wręczając ten sam prezent co swojej kochance. Królowa, a zarazem teściowa, jedyną próbę nawiązania interakcji na osobności szybko ucina cyniczną uwagą. Reszta rodziny zlewa się w tło spętane tymi samymi sztywnymi konwenansami. Z wyjątkiem synów, Williama i Harry’ego, oferujących Dianie jedyną szansę na znalezienie w tamtym świecie jakiejś normalności, szczerych uczuć i radości. Larraín i Knight doskonale to rozumieją i każda scena z synami jest niczym gwałtowne zaczerpnięcie powietrza po długim pobycie w lodowatych głębinach. Pięknie rozegrane są te matczyne relacje, zwłaszcza z Williamem, granym z dojrzałością emocjonalną przez nastoletniego Jacka Nielena. 

„Spencer” to ogólnie film stojący na mocnych kreacjach aktorskich, na pełnej ciepła Sally Hawkins, życiowej mądrości Seana Harrisa, czy też Timothy’ego Spalla czyniącego z postaci, która bardzo łatwo mogła się przerodzić w przerysowanego służbistę, kogoś nieprzyjemnego, ale bardzo w tym ludzkiego. Przede wszystkim jest to jednak koncert jednej aktorki, fantastycznej Kristen Stewart, kreślącej bardzo delikatny portret rozedrganej emocjonalnie Diany, potrafiącej się zbuntować i pokazać pazury, ale częściej jednak ogromnie stłamszonej przez dworskie życie, otaczających ją zimnych, nieszczerych ludzi, i ciągłe bycie w centrum uwagi prasy brukowej. Stewart pięknie dba tutaj o detale, o to, co jest wypisane na twarzy, o drobne gesty (i te dobitne), o akcent, mowę ciała, o oddanie sprawiedliwości Dianie i przybliżenie widzowi jej osoby. Oczywiście nie przeszkadza, że Larraín w połączeniu z nerwowymi rwanymi jazzowymi impresjami Jonny’ego Greenwooda i opresją czającą się w pięknych zdjęciach Claire Mathon potrafi złapać widza za gardło nawet sceną jedzenia zupy. Wszystko to jednak nie miałoby tej mocy, gdyby nie było oparte na solidnej kreacji aktorskiej, a Kristen Stewart robi tutaj życiówkę, która pewnie zakończy się dla niej zawojowaniem najbliższego sezonu nagród filmowych. 

Czy można się tutaj do czegoś doczepić? No można. Film jest zbyt monotematyczny, przez co pod koniec trochę wytraca impet i uścisk na gardle odbiorcy powoli zaczyna puszczać. Larraín czasem zbyt nachalnie próbuje wykrzyczeć swoje tezy, co przejawia się też w przedobrzonym motywie z Anną Boleyn, który jest sprytnym powiązaniem sytuacji Diany z losem historycznej postaci, ale poszli z tym niestety o jakieś dwa kroki za daleko. Ładne jest natomiast zakończenie, słodko-gorzkie, ale w ramach „baśni zrodzonej z prawdziwej tragedii” darowuje bohaterce satysfakcjonujący finał dla jej historii.

sobota, 6 listopada 2021

The North Water (Na wodach północy) - recenzja



Wczoraj na HBO Go pojawił się mini-serial „The North Water”. W tym tygodniu obejrzałem całość na iPlayerze BBC. Jak dla mnie to jest małą rewelacją. 

Produkcją byłem zainteresowany od kilku miesięcy odkąd tylko przeczytałem, że wzięto ekipę filmową, w tym Jacka O’Connella, Colina Farrella, Sama Spruella oraz Stephena Grahama, i wypłynięto na kilka tygodni wgłąb oceanu atlantyckiego (twórca z mieszanką dumy i przerażenia mówił, że żadna inna produkcja nie udała się tak daleko na północ) żeby nakręcić mroczną historię o załodze statku wielorybniczego z XIX wieku. 

 „The North Water” jest serialem tak ponurym i surowym, jak jego bohaterowie i XIX-wieczny świat w którym żyją. W pewnym momencie centrum historii jest brutalny gwałt dokonany na młodym majtku co prowadzi do drobiazgowej inspekcji napletków i penisów oświetlanych przy pomocy świeczki. Jeżeli uśmiechnęliście się teraz pod nosem to zapewniam, że nikomu, włącznie z widzem, nie jest wtedy do śmiechu. Osoby wrażliwe na cierpienie zwierząt odrzucą natomiast dwie długie sceny, które bez ogródek pokazują bezlitosne mordowanie fok uciekających po lodzie oraz wieloryba wykończonego umiejętnie wymierzonym harpunem co wieńczy dosłowne skąpanie się postaci w fontannie krwi wystrzelonej w ostatnim wydechu zwierzęcia. 

 Promyk dobra, w tym mrocznym świecie, stanowi główny bohater, odegrany z wrażliwością, ale też powagą i charyzmą, przez O’Connella. Jego Patrick Sumner bynajmniej nie jest postacią krystaliczną, ale jest najlepszym kompasem moralnym, jaki można znaleźć na tym statku, będąc osobą otwartą na inność i niestrudzenie dążącą do prawdy w świecie, który zbyt łatwo wskazuje palcem na tego najbardziej oczywistego winnego. Sumner nie boi się jednak ubrudzić sobie rąk. Uparcie szuka sprawiedliwości, a gdy jej nie znajduje to jest gotów wymierzyć ją własnoręcznie, aczkolwiek nie bez oporów. Zupełnym przeciwieństwem Patricka jest Henry Drax, emanacja czystego zła, obojętnego na przyjęte prawa i zasady moralne, gotowego na dokonanie każdej możliwej okropności. Postać monstrualna zarówno fizycznie, jak i psychicznie, masa mięśni i tłuszczu, która potrafi zabić człowieka jednym uderzeniem, co już działa zastraszająco, ale nie mniej przerażające jest to, co się czai w jego głowie. W pewnej chwili pada oskarżenie, że dopuścił się kiedyś kanibalizmu, co zostaje zbyte śmiechem jako niedorzeczne pomówienie, ale im więcej czasu spędzamy w jego towarzystwie tym bardziej jesteśmy skorzy w to uwierzyć. W tej roli, skryty pod gęstą, nieogarnięta brodą, długimi włosami, wiecznie przymrużonymi oczami i masywnym cielskiem, Colin Farrell. Niesamowicie (w sposób zamierzony) odpychająca i niepokojąca rola. Długo nie mogłem namierzyć z czym mi się kojarzy bardzo specyficzny akcent, rytmika i sposób wypowiadania kwestii przez jego bohatera, aż w końcu olśniło mnie w ostatniej scenie z jego udziałem – brzmi jak Daniel Plainview z „Aż poleje się krew”! Ciekawy punkt odniesienia dla takiej postaci. 

Jeszcze jest ten trzeci punkt ciężkości, niezwykle istotny dla dynamiki relacji na serialowym statku, czyli Sam Spruell, aktor tzw. „charakterystyczny”. Jego Cavendish, zdecydowanie bliższy postaci Draxa, jak Sumnera, stanowi niewypowiedziane zagrożenie, które wisi nad głową Patricka, albo raczej czai się za jego plecami z gotowością wbicia mu noża w plecy jeżeli tylko uzna to za coś korzystnego. Początkowo to postaci Cavendisha i Draxa krążące wokół Sumnera niczym sępy stanowią największe źródło niepokoju, bo szybko staje się jasne, że spodziewać się można po nich tylko najgorszego, a główny bohater jest niewątpliwie ich celem. Ostatecznie rola Cavendisha w tej historii pójdzie w dość nieoczekiwanym kierunku, podobnie jak wątek kapitana Brownlee, granego przez świetnego jak zwykle Stephena Grahama. 

 Andrew Haigh, odpowiadający za reżyserię i scenariusze wszystkich pięciu odcinków, nigdzie się nie spieszy, powoli rozwijając historię i wprowadzając odbiorcę w siatkę relacji pomiędzy postaciami. Jest to produkcja stojąca klimatem i mrocznym nastrojem, a nie żonglerką twistami fabularnymi i karkołomnymi scenami akcji. Stylistycznie zdecydowanie bliższy jest więc do „Pana i władcy: Na krańcu świata” jak „Piratów z Karaibów”. Jeżeli lubicie się taplać w mroku i macie cierpliwość do śledzenia historii, które wciągają powoli, niczym bagno, obklejając ofiarę swoim syfem i niespiesznie ciągnąc w dół, no to jest serial dla Was. Warto jeszcze dodać, że jest to zarazem opowieść, która wielokrotnie zmienia kształt, zgrabnie przeskakując pomiędzy historią o surowym życiu na statku wielorybniczym, dochodzeniem w sprawie zbrodni, ostrym arktycznym survivalem i badaniem granic ludzkiej determinacji w walce o przetrwanie, żeby w końcu pochylić się nad życiem w jedności z naturą. W ostatnim odcinku Haigh nieco gubi zgrabność z jaką dotąd przeskakiwał do nowych punktów zainteresowań, historia dziwnie przyspiesza, robiąc znaczące skoki w czasie i trochę zbyt szybko pędzi do kolejnych konkluzji. Nie zmienia to jednak faktu, że całościowo jest to bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.

niedziela, 17 października 2021

The Last Duel (Ostatni pojedynek) - recenzja

 


Darzę Ridleya Scotta ogromnym szacunkiem i podziwem. Podczas gdy nie brakuje osób, którzy otwarcie życzyliby mu już reżyserskiej emerytury, on właśnie wypuścił ambitne kino historyczne, za miesiąc powróci z ciekawie wyglądającą biografią w oscarowej obsadzie („Dom Gucci”), wygląda na to, że już finalizuje przygotowania do realizacji filmu o Napoleonie (Joaquin Phoenix!), ma kilkanaście innych filmów „dojrzewających” na rożnym etapie wczesnej produkcji, a do tego z dobrych kilkadziesiąt kolejnych potencjalnych projektów jako producent. Scott w wieku 83 lat nigdzie się nie wybiera. Dopóki zdrowie pozwoli to będzie tworzyć do upadłego i zapewne pożegna się kiedyś z tym światem mając głowę zaprzątniętą kolejnymi filmowymi projektami. 

Szanuję Scotta, bo to prawdziwy profesjonalista. Nie przekracza budżetów, nie szaleje, zawsze dokładnie rozumie czego chce, ile to będzie kosztować i jak zadbać o to, żeby projekt dojechał na metę w założonym czasie. Dlatego właśnie Scott nigdy nie ma większych problemów ze zbieraniem funduszy na kolejne produkcje, bo można na nim polegać. Studia filmowe i producenci dobrze wiedzą, że jest osobą, której mogą zaufać. Scott nie wymyśli sobie nagle, że jego film musi powstawać przez kilka/kilkanaście dodatkowych miesięcy, bo produkcja wymknęła mu się spod kontroli albo postanowił pojedyncze sceny powtarzać dziesiątki razy. Scott nie boi się takich wymagających projektów jak „Ostatni pojedynek”, bo potrafi organizować sobie pracę i panować nad dużymi projektami. Można dyskutować, czy Scott jest utalentowanym artystą, ale nie powinno być najmniejszych wątpliwości, czy jest doskonałym rzemieślnikiem, bo to wzorcowy fachowiec, który dobrze wie, co powinien robić na planie zdjęciowym. 

 


Jest też jednym z nielicznych reżyserów, którzy mogą dostarczyć widowni takie kino jak „Ostatni pojedynek”. Niewykluczone, że jest wręcz jednym z ostatnich. W tej chwili nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kto opowiadałby o świecie sprzed setek lat w taki sposób jak Ridley Scott, w brutalny, chłodny, bardzo krwawy, często ponury, ale nie zapominający o ludziach, emocjach, ponadczasowych treściach, o tym co się zmieniło w naszych relacjach, a co uległo zaledwie pozornej ewolucji. Przeszłości u Scotta najczęściej towarzyszy rozmach, imponujące sceny bitewne, zamki, katedry, morze statystów, ale zawsze ważne są detale, zwykła codzienność, znoszone ubrania, oręże wystrzępione na zbrojach i kościach przeciwników, cały ten brud, błoto i flaki. Jest tu przepych i brutalność, ale jest też umiar w wykorzystaniu ich, strona wizualna nie dominuje filmu, a przemoc jest tam, gdzie powinna się pojawić, ale nie jest to rozkręcona krwawa rzeźnia, bo nie trzeba było celować w niższą kategorię wiekową. U wielu innych reżyserów można dostrzec niektóre z wymienionych wyżej elementów, ale niełatwo byłoby wskazać takiego, który potrafiłby połączyć je w taki sposób jak Scott, połączyć brutalny realizm z pewną „popcornowatością” opowiadanej historii i dostać na to jeszcze porządny budżet od studia. 

 „Ostatni pojedynek” szybko pokazuje, że to ten stary, dobry Scott. Na wstępie mamy krwawą bitwę, mamy też zapowiedź tytułowego pojedynku, starcia do ostatniej pękniętej lancy, połamanej tarczy, pogruchotanej kości i rozprutego ciała. Zanim jednak przejdziemy do mięsa najpierw musimy się przebić przez pokrywające je warstwy, a konkretnie to trzy. Historia opowiada o autentycznym średniowiecznym pojedynku, który miał zadecydować w sprawie o gwałt. Pojedynkowało się dwóch mężczyzn, Jean de Carrouges (Matt Damon), mąż ofiary, oraz Jacques Le Gris (Adam Driver), oskarżony o dokonanie gwałtu. Stawka była wysoka, bo oprócz honoru traciło się życie, ale co gorsza, w przypadku przegranej męża, Marguerite de Carrouges (Jodie Comer) zostałaby spalona żywcem za złożenie nieprawdziwego oskarżenia o gwałt. „Ostatni pojedynek”, niczym „Rashomon”, zostaje opowiedziany z perspektywy trzech postaci każdej z niej poświęcając jeden rozdział. Zaczynamy od najmniej ciekawej, Jeana, sprawnego wojaka, który umiejętnie rozłupuje czaszki przeciwników na polu bitewnym, ale już niezbyt sobie radzi w dworskiej polityce i walce o względy wyżej postawionych arystokratów. Następnie przechodzimy do śledzenia wydarzeń oczami Jacquesa żeby finalnie skupić się na Marguerite. Z każdym kolejnym rozdziałem historii robi się ona ciekawsza, bo nie tylko relacje pomiędzy całą trójką okazują się być o wiele bardziej skomplikowane, niż to wskazywałaby perspektywa Jeana, prostego wojaka skupionego na zachowaniu twarzy, ale też widzimy, jak wielkie ma znaczenie, czy obserwujemy postać męską, czy też kobietę próbującą wyszarpać sprawiedliwość w średniowiecznym patriarchalnym świecie. 

 


Opowiedzenie historii z trzech perspektyw szczególnie dobitnie uderza widza po głowie, gdy docierają one do momentu gwałtu, zepchniętego na margines przez Jeana, wykrzywionego przez ego Jacquesa karmione wieloletnimi seksualnymi doświadczeniami z prostytutkami, romantyzującego całe doświadczenie, żeby w końcu pokazać przy trzecim podejściu całe zdarzenie jako seksualną napaść na bezbronnej, samotnej kobiecie. Mniej dosadne, ale niemniej znaczące są też wszystkie te powtórzone momenty, które w dwóch pierwszych rozdziałach spychały Marguerite na margines, albo przedstawiały ją oczami idealizujących ją mężczyzn, żeby w trzecim rozdziale nabrać nowego znaczenia, gdy zostają obdarte z szowinistycznej perspektywy. Zapewne nie bez znaczenia było, że drugi rozdział został napisany przez Bena Afflecka (który początkowo przymierzał się do roli Jacquesa), a trzeci przez Nicole Holofcener. Jest to też pokaz umiejętności aktorskich Jodie Comer. Jeżeli nie mieliście okazji zobaczyć serialu „Obsesja Eve” i zachwycić się jej Villanelle to zniuansowana rola Marguerite, opowiedziana tak naprawdę z trzech różnych podejść, powinna umieścić ją na waszej liście młodych aktorek, których kariery warto śledzić. 

Ostatecznie jest to dość przygnębiająca historia, pokazująca, że niezależnie od wyniku tytułowego pojedynku to największą jego przegraną jest Marguerite, której los zależy od uzbrojonych po zęby mężczyzn i wyższości w sprawnym zabijaniu jednego nad drugim. Scott kreśli oczywiste nawiązania do współczesnego świata, tego jak osoby postronne usprawiedliwiają gwałciciela i piętnują ofiarę, jak mężczyźni znajdują wymówki dla swoich napaści seksualnych, do komentarzy niesprawiedliwych dla ofiar i niezrozumienia, że wszystko to się powinno sprowadzać do najważniejszej kwestii – jeżeli nie było wyrażonej zgody to stosunek był gwałtem. 

Warto jeszcze dodać, że tytułowy pojedynek, wieńczący opowieść, chociaż paskudny w samej swej naturze, bo decydujący o czyimś losie przy pomocy toporów, mieczy i wiór lecących z roztrzaskiwanych tarcz, jest cholernie satysfakcjonujący od strony filmowej. Brutalny, emocjonalny, energiczny, trzymający widza na krawędzi fotela, bo chociaż moralna wyższość nie leży po żadnej ze stron, obaj panowie walczą tak naprawdę dla siebie, a nie dla Marguerite, to jednak nie da się ukryć, że jej los zależy od wygranej jednego z nich. Wspaniale zrealizowane starcie będące kwintesencją tego o czym pisałem na początku. Ridley Scott jest mistrzem w robieniu pełnokrwistego kina historycznego.

niedziela, 19 września 2021

Pewnego razu w Hollywood - recenzja książki



Za 10 dni, nakładem wydawnictwa Marginesy , pojawi się w Polsce „Pewnego razu w Hollywood”, czyli książkowa adaptacja filmu Quentina Tarantino. Jest to o tyle ciekawy projekt, że został napisany przez samego autora filmu. 

Jeżeli jesteście fanami twórczości Tarantino i podobał Wam się jego ostatni film, no to nawet nie macie się nad czym zastanawiać tylko brać za czytanie, bo książkowe „Pewnego razu w Hollywood” to praktycznie reżyserska wersja znacząco rozwijająca ten świat i bohaterów, dopowiadając bardzo wiele o tym, co było przed wydarzeniami z filmu, ale też odskakując chwilami w przyszłość, sięgając nawet lat 90. Książka porzuca jednak konstrukcję fabularną filmu, nie idzie tym samym torem co w oryginale, bo nie jest zwykłym rozszerzeniem znanej z niego historii, a raczej bawieniem się tymi samymi klockami z pomysłów zrodzonych w głowie Tarantino, tutaj coś dokładając, tam coś odejmując, finalnie składając to w zupełnie innym porządku. Filmowy krwawy finał w domu Ricka zostaje na przykład zdradzony już w pierwszej ćwiartce książki, i to bez specjalnego wdawania się w szczegóły, jakby Tarantino chciał pokazać, że doskonale wie, że po książkę sięgną głównie osoby znające film, nie ma więc sensu znowu budować ich oczekiwań na to, co się (nie) wydarzy w domu Romana Polańskiego. 

Książkowe „Pewnego razu w Hollywood” to dzieło kinomana skierowane do osób, które kochają o kinie słuchać i czytać. Gdy więc Cliff zaprasza sekretarkę do kina na szwedzki film to rozpoczyna się kilkustronicowa dygresja o amerykańskim kinie z lat 50., europejskich nowofalowych twórcach, filmach z Toshirô Mifune oraz krytyczna analiza twórczości Kurosawy zakończona listą sześciu ulubionych tytułów (Cliffa) z filmografii japońskiego reżysera. Dowiadujemy się też, że Cliff Booth to wielki miłośnik filmów z napisami, aczkolwiek nie przepada za Bergmanem, bo nudny, Truffautem, bo nie trafia do niego, Antonioni jest hochsztaplerem, a Fellini początkowo mu się podobał, ale gdy już zdecydował, że „życie jest cyrkiem” to Cliff odpowiedział: „arrivederci”. Gdy w powieści pojawia się Roman Polański to dostajemy historię jego drogi artystycznej, entuzjastyczną analizę „Dziecka Rosemary” oraz ocenę pozycji, jaką Polak miał wtedy w branży filmowej. Tarantino podobnie postępuje z Sharon Tate i wieloma innymi (autentycznymi) ludźmi kina pojawiającymi się w książce. Nie jest to jakoś specjalnie zgrabnie wplecione w fabułę, krytyk literacki (nie mający hopla na punkcie kina) może to uznać za wadę, ale kinoman, zwłaszcza ten pozytywnie nastawiony do osoby autora, uśmiechnie się tylko pod nosem, bo będzie rozumieć, że Tarantino zwyczajnie nie mógł się powstrzymać przed kolejnymi słowotokami czerpiącymi ze zbieranej przez całe życie filmoznawczej wiedzy. 

Książkowa wersja jest więc pięknym uzupełnieniem tej filmowej. Pewne jej fragmenty wprawdzie ignoruje, całkowicie pomijając niektóre sceny z filmu, ale jednocześnie dopowiada bardzo dużo istotnych informacji o bohaterach, zwłaszcza o Cliffie, którego (nierzadko mrocznej) przeszłości autor poświęca dużo czasu. Sporo miejsca oddaje też „rodzinie” Mansona i samemu „Charliemu”, który tym razem nie pojawia się tylko w krótkim epizodzie. Pamiętając, że Quentin rozważał zrobienie dla platformy streamingowej kilku odcinków serialu „Lancer” (westernu w którym gościnie wystąpił Rick) nie dziwi natomiast, że dobre kilka rozdziałów poświęca jeszcze na opisanie fabuły odcinka, którego realizację widzimy w filmie. 

Warto sięgnąć, bo dobrze się to czyta, a w kolejne seanse filmowego „Pewnego razu… w Hollywood” będzie się teraz wchodzić uzbrojonym w wiedzę rzutującą na odbiór niektórych scen i postaci.

niedziela, 12 września 2021

Malignant (Wcielenie) - recenzja




Ależ pozytywnie mnie zaskoczył film „Malignant” („Wcielenie”). Nowy horror Jamesa Wana to film, którego nie odważyłbym się w ciemno polecić każdemu, bo wiem, że bardzo wiele osób się od niego odbije, a jednocześnie jest tak totalnie porąbaną perełką, że chciałbym żeby zobaczyło to jak najwięcej ludzi. Już widać (chociażby na Rotten Tomatoes), że tytuł bardziej trafia do krytyków, jak zwykłych widzów, ale nie jest to przypadek dzieła unoszącego się na post-horrorowej fali filmów takich jak „Hereditary”, „A Ghost Story”, „Midsommar”, czy „It Comes at Night”. „Malignant” to bezpretensjonalny straszak skonstruowany przez miłośnika gatunku kochającego go zarówno w tych szczytowych (ambitnych) formach, jak i (przede wszystkim) tych złych, głupich, tandetnych, wywołujących rozbawienie. Na poziomie formalnym jest tu bardzo dużo nawiązań do dwudziestowiecznego horroru włoskiego. Zarówno na poziomie wizualnym (te przepiękne soczyste czerwienie), fabularnym (absurdalne rozwiązania), aktorskim (drewniane i przerysowane), jak i muzycznym (przecudowny soundtrack w którym krzyżuje się kicz, energetyczna pompatyczność, elektronika i współczesne brzmienie). 

Wan jednocześnie sięga do przeszłości gatunku, jak i pokazuje, co można obecnie zrobić w jego ramach. Popisuje się rzemieślniczym kunsztem tworząc imponujące sekwencje z niesamowitymi jazdami kamery, wielokrotnie pomysłowo bawiąc się jej ustawieniem, śledząc chociażby ruch postaci wewnątrz budynku z lotu ptaka, albo robiąc scenę niczym z gry platformowej, podążając za bohaterami pościgu na jednym ujęciu prowadzonym z boku. Kadry nasyca zaś oszałamiającą ilością szczegółów wypełniających ekran tworząc pięknie skomponowane obrazki. 

Piękno „Malignant” tkwi w tym, że jest filmem złym, nawet bardzo złym, ale to przewrotnie stanowi o jednej z jego najmocniejszych zalet. I to nie dlatego, że jest zabawny, bo robiono go z pełną powagą, bez świadomości kiczowatości wielu jego elementów, tylko dzięki wielu sygnałom, że reżyser poszedł w tym kierunku z rozmysłem. Nie chodzi jednak o celowe partactwo, cynicznie sprzedające widowni produkt niedopracowany, a wczesną decyzję artystyczną, że logika, powaga i realizm nigdy nie staną tutaj na drodze do dobrej zabawy materiałem. Już od pierwszej sceny, rodem z jakiegoś szalonego odcinka „Archiwum X””, widać, że Wan bawił się tutaj przednio i jeżeli tylko widz załapie, jakie były intencje reżysera to będzie równie ubawiony podczas seansu. „Malignant” nie jest filmem z którego śmiejemy się z wyższością, bo jest nieporadnym dziełem, tylko z sympatią, doceniając jak bardzo jego twórca poluzował majty i ostro zabalował na planie. 

 Jest to film brutalny, i to bardzo, Wan nie szczędzi widzowi widoku otwartych złamań, poskręcanych ciał i fruwających kończyn, ani obrzydliwych elementów horroru cielesnego, ale wszystko to jest wpisane w element obranej przez niego konwencji. Film zdecydowanie nie trafi w każdy gust, bo wielu nie zobaczy tego, co się kryje pod jego powierzchnią, odbierając „Malignant” jako po prostu głupi i nielogiczny horror ze słabym aktorstwem (aczkolwiek główna bohaterka jest przyzwoicie odegrana przez Annabelle Wallis), ale koneser gatunku, tuczony latami na włoskim giallo i półce z horrorami w osiedlowej wypożyczalni, będzie się bawić przednio. Szczególnie po odkryciu tego cudownie absurdalnego twistu w finałowym akcie.

sobota, 31 lipca 2021

The Father (Ojciec) - recenzja

 


Z ósemki filmów nominowanych w tym roku do Oscara dwa tytuły zrobiły na mnie największe wrażenie. Oba próbowały zrobić to samo – opowiedzieć o chorobie z perspektywy obarczonej niej osoby wykorzystując język kina do wrzucenia widza w skórę głównego bohatera i umożliwienie mu zrozumienia istoty choroby. „Sound of Metal” czyniło to głównie przy pomocy strony audio zabierając odbiorcę w podróż przez skalę różnych stanów słyszalności, od ogłuszającego koncertu metalowego po głuchą – ale kojącą – ciszę. „The Father” wychodzi z podobnego założenia, ale żeby opowiedzieć o demencji głównego bohatera reżyser (Florian Zeller) wykorzystuje o wiele więcej środków formalnych. Emocjonalny efekt końcowy tego jest powalający. 

Centrum tego filmu jest oczywiście fantastyczna kreacja Anthony’ego Hopkinsa, rola przemyślana, zdyscyplinowana, skupiona przede wszystkim na empatii względem postaci, oparta na niuansach, ale wykorzystująca też całą gamę środków aktorskiego wyrazu nie obawiając się okazyjnej szarży. Anthony bywa okrutny i męczący, bywa też czarujący i figlarny, najczęściej jednak chodzi zmieszany, zagubiony, jest totalnie zdezorientowany, co próbuje ukrywać, mówi „ach tak, rozumiem, no tak, no tak”, ale nie rozumie, nie pamięta, a jego świat nie ma sensu. W jednej chwili jest rano, przygotowuje się do śniadania, i próbuje zdjąć piżamę, a po chwili nie ma już sensu zdejmować piżamy, bo jest wieczór i czas spać. Córka wyjeżdża do Paryża, tylko że chwilę później mówi, że nigdy nie zamierzała wyjeżdżać, tylko właśnie że nie, jednak wyjeżdża, a może jednak nie? Co jest prawdą, a co nie? Czasem córka ma męża, a czasem nie ma, jego twarz się zmienia, podobnie jak poziom cierpliwości względem starczych dolegliwości Anthony’ego. I do tego to mieszkanie - niby swoje, przytulne, dobrze znane, a jakieś takie nieokiełznane, ciągle zmieniające rozkład przedmiotów, mebli, pomieszczeń. Nie wspominając o zegarku, którego ciągle ktoś kradnie. 

„The Father” narodził się jako sztuka teatralna, ale adaptując ją na potrzeby filmu debiutujący reżyser (a zarazem autor tejże sztuki) doskonale wykorzystał możliwości jakie dało mu nowe medium. Polecam uważnie przyglądać się scenografii i notować w pamięci różne meble (chociażby wieszak na ubranie przy drzwiach wejściowych), które przez cały seans będą się pojawiać, znikać, zmieniać swój kształt i ustawienie. Podobny zabieg, aczkolwiek bardziej oczywisty, bo raczej trudny do przeoczenia, autor stosuje podmieniając aktorów wcielających się w rodzinę i znajomych Anthony’ego. Zeller robi to wszystko żeby oddać stan umysłowy postaci cierpiącej na demencję. Anthony jest zagubiony w strzępkach wspomnień, bo to co było dawno i bardzo dawno temu, koegzystuje w jednym czasie z tym, co się wydarzyło całkiem niedawno albo ma właśnie miejsce. Ludzie, twarze, sytuacje, zlewają się ze sobą, a chory próbuje się w tym jakoś odnaleźć. Konstrukcja filmu rozsypuje się stopniowo, a wraz z nią jego bohater, który czuje, że jego rzeczywistość nie ma sensu, logika gdzieś stale z niej umyka, ale nie potrafi zrozumieć dlaczego. Widok rozklejonego w efekcie Hopkinsa to jeden z tych obrazów, które zostają z widzem długo po seansie. 

Ociągałem się z obejrzeniem tego filmu, bo obawiałem się, że będzie to ciężki i dołujący seans. Oczywiście pod wieloma względami taki właśnie jest, ale nie jest to taki walec emocjonalny jak „Miłość” Michaela Hanekego. Zeller ma litość dla widza, rozbija więc nieco ciężar emocjonalny opowieści delikatnym humorem, pozwala odbiorcy odetchnąć, a całość zamyka w zgrabnych 97 minutach, co w połączeniu z konstrukcją filmu, zarówno tą formalną, jak i fabularną, sprawia, że ogląda się to z dużym zaciekawieniem przez cały seans.

niedziela, 18 lipca 2021

Staged (Wystawieni) - sezon 1 i 2

 


Zabierając się za „Staged” w lipcu roku 2021 myślałem, że jestem porządnie już spóźniony na tę brytyjską pandemiczną imprezę. Sprawdzając jednak teraz liczbę ocen na Filmwebie (335) odkryłem, że poważnie przeceniłem popularność tego wydarzenia. 

 Zacznijmy więc od podstaw, czyli konceptu na serial. Pierwszy sezon „Staged” powstał na zlecenie BBC w czerwcu ubiegłego roku i opowiadał o próbach do sztuki w której Michael Sheen i David Tennant zamierzali wystąpić po zakończeniu lockdownu. Serial został zrealizowany przy pomocy różnych sprzętów nagrywających znajdujących się w domach aktorów i opierał się głównie na ich rozmowach prowadzonych przy pomocy komunikatorów internetowych. 

Jeżeli się teraz skrzywiliście to zapewniam, że doskonale to rozumiem. Główną przyczyną tego, że dopiero teraz zabrałem się za serial było zmęczenie oglądaniem produkcji nagrywanych iPhone’ami w czyichś kuchniach. Ostatecznie wygrała jednak wiara w siłę chemii duetu: Sheen-Tennant. Całe szczęście, bo „Staged” jest rewelacyjne! 

Historia jest zbudowana wokół wspomnianej sztuki w której mają wystąpić Sheen i (That F#!king Liar) Tennant, ale to tak naprawdę tylko pretekst do przyglądania się ich relacji, temu jak radzą sobie z zamknięciem w domach, ze stresem i pandemicznymi lękami, ale też nudą i marazmem. Panowie cudownie się uzupełniają na ekranie, ich wszystkie przekomarzania, mniejsze i większe wzajemne złośliwości, ale też po prostu wymiana myśli, tych głębokich i wzniosłych, jak również płytkich i krotochwilnych, stanowią o sile tego serialu. Przede wszystkim jest to wszystko cholernie zabawne. Wiadomo, humor to rzecz bardzo subiektywna, ten obecny w „Staged” nie trafi do każdego, bo to komedia oparta na dialogu, niuansach aktorskich, grzebaniu w filmografiach bohaterów, na ciągłym odbijaniu piłeczki, umiejętności obśmiewania samego siebie, ale też bezpardonowych atakach skierowanych w ekranowego partnera, na robieniu czegoś głupiego, jak i również braku zrozumienia, że robi się coś głupiego. Osobiście już dawno się tak nie ubawiłem przy jakimś serialu. 

Jest to wszystko bardzo meta, granice kreacji aktorskiej i rzeczywistości są stale przekraczane, aktorom towarzyszą na ekranie ich żony, a także Simon Evans, który całość wyreżyserował i napisał. Dochodzi do tego jeszcze masa występów gościnnych (szczególnie w drugim sezonie) innych znanych aktorów wcielających się w samych siebie. Ciężko jest powiedzieć, gdzie tutaj kończy się fikcja, a zaczyna prawdziwe życie. Ile jest prawdziwego Sheena i Tennanta w tym ekranowym. Panowie stale nawiązują do filmów i sztuk teatralnych w których wystąpili. Opowiadają o wydarzeniach z planów zdjęciowych. O swoim życiu. Jednocześnie nie ukrywają, że całe „Staged” jest… no cóż, „staged”, czymś ukartowanym, napisanym, wyreżyserowanym i odegranym w przepiękny sposób. Drugi sezon podkreśla to jeszcze dobitniej, dorzucając do formuły „Staged” kolejne warstwy samoświadomej zabawy, które jeszcze bardziej stawiają pod znakiem zapytania dokładne położenie granic pomiędzy fikcją i światem rzeczywistym. 

Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić to tylko do elementów drugiego sezonu, który chwilami zgrzyta. Pierwsze dwa odcinki nie mają już tej samej ożywczej energii, co te z pierwszego sezonu, tempo i humor pikują tam nieco w dół, a przeładowanie sezonu gościnnymi występami nie zawsze działa na korzyść serialu, bo „Staged” jest najlepsze wtedy, gdy po prostu sadza przed kamerkami laptopów dwóch zarośniętych aktorów i przygląda się temu, co z tego wyniknie. Odcinki są jednak na tyle krótkie (zazwyczaj trwają kilkanaście minut), opierając się na bardzo szybkim tempie dialogów, że prawie zawsze z zaskoczeniem reaguje się na napisy końcowe, które pozostawiają widza z wrażeniem lekkiego niedosytu. W tym zarazem tkwi chyba sekret całego projektu, na budowaniu uczucia, że wskoczyliśmy jedynie na kwadrans do czyjegoś życia, które leci sobie dalej, gdy nie patrzymy. Pospiesznie odpala się więc kolejny odcinek w nadziei, że niczego pociesznego nie przegapiliśmy. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja do kolejnego wskoczenia w prawdziwe/nieprawdzie życie Sheena i Tennenta.

poniedziałek, 12 lipca 2021

Black Widow (Czarna Wdowa) - recenzja

 


Stęskniłem się za tym kinowym tasiemcem Marvela. I to chyba bardziej, niż zdawałem sobie z tego sprawę, bo „Black Widow” nie zdołała mnie podekscytować na żadnym etapie (prawie) dwuletniej promocji filmu, ale wystarczyło kilka minut seansu żebym ponownie wskoczył w ten świat i zapomniał przez te dwie godziny (z lekkim hakiem) o wszystkim innym. 

Jeżeli ktoś nie lubi tej disneyowskiej maszynki do drukowania pieniędzy, no to ten film tego zdecydowanie nie zmieni. Fabuła sobie jest. Prowadzi z punktu A do punktu B, mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać po drodze, nie odkryjemy z niej niczego wnikliwego o świecie, nie powali głębią psychologiczną, ani nie wywróci do góry nogami reguł kina superbohaterskiego czy też samego MCU. Co natomiast robi całkiem zgrabnie to stworzenie ładnego epitafium dla postaci która w tym uniwersum była niemal od samego początku, ale zawsze gdzieś w tle, oferując zaledwie strzępki informacji o swojej przeszłości. „Black Widow” nie zapisuje wszystkich pustych kart w znanej nam już historii Natashy, ale opowiada wystarczająco wiele żeby nadać jej jakąś autonomię i oderwać od reszty Avengersów. 

Nie jest to jednak w pełni solowy film, gdyby za taki uznać granie pierwszych skrzypiec przez cały czas projekcji, bo w równej mierze jest to historia Natashy, co jej „rodziny”, ale poprzez relacje bohaterki z resztą postaci opisuje się tutaj jej charakter i ewolucję jaką przeszła przez ponad 10 lat istnienia w MCU. Szczególnie istotna jest Yelena, która stanowi tutaj najbardziej ekscytujący wkład w przyszłość filmowo-serialowego uniwersum. Niczego innego bym się nie spodziewał po zatrudnieniu w tej roli Florence Pugh, ale cieszy, że nie okazała się rozczarowaniem i spełniła pokładane w niej nadzieje. Yelena fantastycznie działa w duecie z Natashą, stanowiącej dla niej wdzięczny obiekt do atakowania złośliwymi i zaczepnymi komentarzami, ale też sprawdza się w roli wyrzutu sumienia i emocjonalnego łącznika z daleką przeszłością. Jest to jednak na tyle wyrazista postać, zarówno charakterologicznie, jak i pod względem wszystkich cech, które nadała jej Pugh, że powinna dobrze się sprawdzać w przyszłych projektach również w oderwaniu od Black Widow. 

Jest to udane kino rozrywkowe, stanowiące przyjemną odskocznię od głównego MCU, dające sobie czas na przystanięcie, przyjrzenie się postaciom, pozwolenie im na przebywanie w swoim towarzystwie, na pogadanie, przekomarzanie się, ale też nawiązanie jakiejś głębszej relacji, co później punktuje w scenach akcji, gdy z równym zaciekawieniem przyglądamy się wygibasom wszystkich postaci. Oczywiście w tej kwestii jest to niestety taka marvelowska średnia, czyli ładnie zrobiona pod względem efektów, ale pozbawiona przebłysku kreatywnego szaleństwa i często zwyczajnie przesadzona w konstrukcji scen akcji, wymagających od widza sporej pobłażliwości dla superbohaterskiej odrealnionej konwencji (szczególnie w finale). Co nie znaczy, że nie bywa w tej materii pomysłowa i fajna, zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy więcej w tym filmie klimatów z Jasona Bourne’a i dawnych Bondów, jak absurdalnych fikołków w powietrzu i wielkiej latającej bazy (znowu!) spadającej z hukiem na ziemię (znowu!). 

Bawiłem się dobrze, i trochę żałuję, że już najprawdopodobniej nie zobaczymy więcej na ekranie tego duetu, bo Scarlett i Florence ładnie się uzupełniają.

sobota, 22 maja 2021

Army of the Dead (Armia umarłych) - recenzja

 


Do „Armii umarłych” podchodziłem życzliwie. Wiedziałem, że stoi za tym Zack Snyder, co automatycznie powinno wzbudzać lekką nieufność, ale też pamiętałem jak przyjemną niespodzianką te 17 lat temu był jego debiut czyli remake „Świtu żywych trupów”. O niewielu filmach będącymi remake’ami sequela mogę powiedzieć tyle ciepłych słów co o pierwszym filmie Snydera. Fabuła „Armii umarłych” nie zapowiadała wprawdzie niczego specjalnie oryginalnego, ale historia drużyny najemników mających zamiar obrabować kasyno w Las Vegas przejętym przez hordę zombie, i to na kilka godzin przed zrzuceniem na miasto atomówki, zapowiadała potencjalnie przyjemne piątkowe odmóżdżenie przy browarze. No ciężko byłoby to jakoś bardzo zepsuć. I wtedy Zack powiedział: „potrzymaj moje piwo”. 

Pierwsze co mnie zaniepokoiło to czas trwania. Gdy odpaliłem film i zobaczyłem, że czeka mnie 148 minut w nowym świecie Snydera to pojawiło się pierwsze zwątpienie. Jeżeli reżyser znacząco przekracza granicę dwóch godzin w kinie rozrywkowym to najczęściej albo nie zna umiaru i nie potrafi ocenić, co warto poświęcić dla dobra filmu, albo naprawdę ma świetną historię, która wymaga tej dodatkowej przestrzeni czasowej żeby stworzony świat miał możliwość odetchnięcia pełną piersią, a zaludniający go bohaterowie zdołali się w nim rozgościć i zdobyć serce odbiorcy. „Armia umarłych” nie ma świetnej historii. Ma przyzwoity koncept, który może być nieźle rozwinięty w kolejnych powiązanych z tym projektach, ale zbudowana wokół niego historia nie oferuje widzowi nagrody za poświęcony jej czas. Zanim bohaterowie postawią stopy za murami Las Vegas musi minąć prawie godzina wypełniona kiepskimi dialogami, papierowymi postaciami i wymuszonym komentarzem politycznym do wydarzeń z Ameryki. Dave Bautista ma ambicje bycia kimś więcej, jak tylko osiłkiem z dużym gnatem, o czym trąbi od dawna, ale jego próby odgrywania tutaj ludzkich emocji wypadają pokracznie i widz tylko modli się żebyśmy jak najszybciej przeskoczyli do kolejnej sceny. 

Gdy w końcu akcja przenosi się do Las Vegas to znacząco wzrasta ilość tryskającej krwi i pękających jak arbuzy zombiaczych czerepów, ale poziom emocji podskakuje nieznacznie. Jeżeli ktoś lubi oglądać pozbawione ikry strzelanie z różnych pukawek do maszkar to będzie zadowolony. Sporo tutaj tego. Jeżeli jednak liczycie na jakieś błyskotliwie rozpisane sceny akcji, nie zrzynające nieudolnie od innych (siema, sceno przechodzenia przez hol z zastygłymi w bezruchu demonicznymi pielęgniarkami z „Silent Hilla”), wypełnione pobudzającą energią i zapadającymi w pamięci motywami, no to trafiliście pod zły adres. „Armia umarłych” ma swoje lepsze momenty, czasem siądzie jakiś gag, a czasem uśmiech sprowokuje pocieszny krwawy moment, ale nie towarzyszą temu emocje, ekscytacja, zaciekawienie, bo tej historii brak prawdziwej stawki. Jest pretekst fabularny do pchania się w paszczę lwa, ale papierowe postaci wygłaszające drętwe dialogi nie są w stanie sprawić, że odbiorcę obejdzie kto tutaj uniknie bycia ugryzionym. O wiele bardziej przerażające jest to, jak bardzo ten film się dłuży. Gdy miałem wrażenie, że Snyder wypstrykał się już ze wszystkich istotnych punktów swojego przewidywalnego scenariusza i powinien już zmierzać do brzegu, zerknąłem na pasek postępu, zobaczyłem 30 minut pozostałe do końca i pustą szklankę po browarze, no to trochę jęknąłem z bólu. 

Wiem, że zaraz mogą pojawić się fani twórczości Snydera, czy też miałkich filmów rozrywkowych, którzy przylecą z tym samym argumentem co zawsze. Od takich filmów nie powinno się wymagać zbyt wiele. To tylko kino rozrywkowe! Bzdura. Jako konsumenci nie powinniśmy się godzić na bylejakość. Powinniśmy wymagać jakości, emocji, trudu kreatywnego włożonego w budowanie ekranowych atrakcji, a także jakiejś refleksji nad tym, ile materiału powinno tak naprawdę trafić do filmu rozrywkowego. Warto wymagać więcej i krzyczeć o tym głośno.

niedziela, 18 kwietnia 2021

Magnolia - recenzja

 


Pod koniec lat 90. Paul Thomas Anderson znalazł się w bardzo komfortowej sytuacji dla młodego reżysera. Jego drugi pełnometrażowy film w karierze („Boogie Nights”) stał się jednym z gorętszych tytułów roku 1997. I to nie tylko dlatego, że opowiadał o branży porno. Scenariusz Andersona zgarnął nominację do Oscara, z Paulem na lunch nagle chciało się umówić pół Hollywood, Spielberg wydzwaniał żeby wypytać jak zrealizował scenę zrobioną na długim ujęciu, Tom Cruise ściągnął na plan „Oczu szeroko zamkniętych” ich ukochanego Stanleya Kubricka, a New Line Cinema (które chciało się wtedy ścigać ze studiem Miramax w realizacji ambitniejszych produkcji zgarniających poklask krytyków i gremiów nagradzających filmy) oferowało mu „final cuta” jeżeli swój następny film zrobi dla nich. „Final cut”, czyli pełna władza nad finalnym kształtem filmu, a także solidny budżet, sprawiły, że Anderson odłożył na bok plan zrealizowania skromnego „prostego” filmu i zasiadł do pisania „Magnolii”, wielowątkowej, altmanowskiej w duchu, ponad trzygodzinnej, naładowanej dialogami i tragediami historii o cierpieniu, rozgoryczeniu, umieraniu oraz radzeniu sobie z demonami przeszłości. Po latach przyznał, że trochę mu wtedy odbiło i powinien był „Magnolię” przyciąć o jakieś 20 minut. Chociażby z litości dla widowni. 

Do „Magnolii” wracam co kilka lat i zawsze jestem pełen uznania jak bardzo nie odczuwam tych 188 minut. Oczywiście widać, że film jest pewnym popisem młodego reżysera, który dostał wszystkie potrzebne zabawki (budżet, doskonałych aktorów, pełną wolność artystyczną) i postanowił wszystkim pokazać, jak sprawnie potrafi się nimi posługiwać. Sęk w tym, że on naprawdę potrafił się tym posługiwać i nawet jeżeli aktorzy bluzgali pod nosem widząc ciągnące się całymi stronami dialogi, których będą musieli się wyuczyć, to jednocześnie zachwycali się tym, jak zostały one napisane. „Magnolia” stanowiła prężenie kreatywnego mięśnia przez Andersona, ale do cholery facet miał co prężyć. Film nie osuwa się pod swoim ciężarem właśnie dzięki temu, że wsparty jest na solidnych ramionach wybitnego reżysera który panuje nad swoim dziełem, operując optymalną ilością zazębiających się wątków pomiędzy którymi przeskakuje z imponującą precyzją. Nie bez znaczenia jest też empatia z jaką przygląda się swoim postaciom, dzięki czemu niezależnie od tego, komu się w danej chwili przyglądamy, i czy w ogóle lubimy jako osobę, zawsze z zaciekawieniem oglądamy kolejny skrawek jej historii. Idealnie w punkt jest też towarzysząca temu muzyka, szczególnie ta instrumentalna, wybijająca rytmiczne, często nerwowe, tonacje, które nadają energii zarówno tym długim dynamicznym jazdom kamery (nierzadko gwałtownie zmieniającej kierunek ruchu) śledzącej bohaterów filmu, ale również płynnemu przeskakiwaniu pomiędzy wątkami. 

Sekret sukcesu „Magnolii” chyba tkwi najbardziej w tym, że jest to bardzo osobista opowieść. Nie zawsze intencjonalnie. Tom Cruise przez lata nie utrzymywał kontaktu ze swoim ojcem, Thomasem Cruise’em Mapotherem III, którego określał jako tchórzliwego despotę. Zadra pomiędzy nimi była na tyle duża, że Tom odrzucił nazwisko ojca, gdy zaczął już o sobie decydować. Panowie spotkali się dopiero na początku lat 80., gdy Tom dowiedział się, że jego ojciec umiera na raka. Thomas zgodził się na spotkanie z nim pod warunkiem, że Tom nie będzie poruszać tematu ich przeszłości. Nikomu kto oglądał film nie muszę chyba wskazywać palcem na ile jest to zbliżone do wątku Franka granego przez Cruise’a. Anderson nie wiedział jednak o tym wszystkim, gdy proponował mu rolę, bo wątek czerpał głównie z własnych doświadczeń obserwowania śmierci (również spowodowanej rakiem) ojca. „Magnolia” to zbiór fragmentów zaczerpniętych z jego dotychczasowego życia, dorastania w The Valley, w cieniu Los Angeles, u boku ojca pracującego w telewizji, sam zresztą później pracował przy teleturnieju z dziećmi we wczesnych latach 90. („The Quiz Kids Challenge”). Kolejne pomysły, spostrzeżenia, emocje, wypluwał z siebie przy pisaniu scenariusza jak karabin maszynowy. 

Efektem tego jest niesamowity film, jeden z ważniejszych w latach 90., a także w jego imponującej karierze, będący wzorcowym przykładem jak należy opowiadać sążniste wielowątkowe historie z gwiazdorską obsadą.

niedziela, 21 marca 2021

Zack Snyder's Justice League - recenzja




Filmowemu uniwersum DC od Zacka Snydera z całą pewnością nie można zarzucić braku reżyserskiej wizji. Problem w tym, że jest to wizja gościa który podchodzi do tematyki superbohaterskiej z taką powagą i strasznym napinaniem się na bycie „dojrzałym twórcą”, że niezamierzenie staje się przez to zabawny. Cała narracja jaką zbudował wokół swoich filmów z uniwersum DC, a już zwłaszcza „Justice League”, świadczy o tym, że facet nie rozumie gdzie przebiega granica między poważną, mroczną opowieścią dla „dorosłych”, a pretensjonalnym, kiczowatym mrokiem. Nie uwzględnił w tym równaniu też faktu, że wciśnięci w taki świat kolorowi trykociarze z automatu będą sabotować taką „dojrzałą” wizję. Niezależnie od tego, jak bardzo wyprany z kolorów, radości oraz luzu, będzie sam film, to gość strzelający laserem z oczu w typa wyglądającego jak kilkunastoletnia semestralna praca zaliczeniowa studenta polibudy, wciąż będzie tylko postacią z medium wymagającego wejścia przez odbiorcę w jakąś (nieco infantylną) konwencję. Nie oznacza to, że nie można w ramach tej konwencji opowiedzieć „dojrzałej” historii, a nawet skręcić w kierunku realizmu, ale gdy podejdzie się do tego ze zbyt wielkim kijem w tyłku, próbując na każdym kroku pokazywać, jak bardzo „dorosła” jest to opowieść, to efektem tego najpewniej będzie niezamierzona parodia.


„Justice League” jest dla mnie taką parodią. Filmem, który próbuję coś udowodnić zbyt mocno i potyka się o wygórowane ambicje reżysera. Zaowocowało to czterogodzinną, rozlazłą, szaroburą, wypchaną pociesznym patosem, tandetnym efekciarstwem (mam bardziej na myśli te gromkopierdne sceny w slow-mo, jak superbohaterską rozwałkę, która sprawia jakąś tam satysfakcję) i dyskusyjnymi wyborami muzycznymi, przestrogą, jak nie należy podchodzić do robienia opowieści o komputerowej pokrace z kosmosu próbującej podbić Ziemię. Rozumiał to Joss Whedon, który próbował do tej historii wrzucić więcej luzu, humoru, nadziei i kolorów. Nie wyszło, bo efektem był pokraczny twór Frankensteina: chaotyczny, nie trzymający się kupy, rozbity stylistycznie, nieciekawy produkcyjniak. Jedyne co Whedonowi prawie się tam udało to skierowanie Supermana na właściwie tory, uczynienie z niego symbolu dobra, jaki znamy z popkultury, i przywrócenie tej postaci cieplejszych barw. Na tym przykładzie najlepiej widać różnice pomiędzy jego wizją kina superbohaterskiego, a tym co robi Snyder, który wrzuca tutaj Supermana w czarny, praktycznie żałobny, strój, obdarza grymasem oraz okrutnym usposobieniem i nie sprawia wrażenia, jakby to była tylko przejściowa „faza” wizerunkowa.


Whedon jest jednak największym przegranym po premierze wersji Snydera. Patrząc na dokręcony przez Jossa materiał widać wyraźnie jak bardzo „problematyczne” jest jego podejście do prezentowania heroin na ekranie. Widać te wszystkie dorzucone ujęcia tyłka Gal Gadot, sceny z Flashem lądującym twarzą w jej biuście (a raczej dublerki, bo aktorka odmówiła zagrania tego) oraz ciągłego, bezczelnego, zerkania kamerą pod jej skąpą sukienkę. Gdy dorzucić do tego różne wspomnienia z planu dokrętek „Justice League” dotyczące jego toksycznych zachowań, jak i tego, co ostatnio dowiedzieliśmy się o nim z czasów realizacji serialów „Buffy” i „Angel”, no to czasy idealizowania jego osoby już oficjalnie się skończyły (chociaż to już raczej tylko dopełnienie kilkuletniego procesu, bo Joss ma więcej grzechów na sumieniu).


Abstrahując jednak od tego, wersja Snydera jest niewątpliwie lepszym filmem, bo przynajmniej stanowi spójną wizję. Wprawdzie nie przemówiła do mnie z powodów podanych wyżej, ale głównie pozytywny odbiór filmu pokazuje, że większość widzów przyjęło ją z otwartymi ramionami. Co mi się natomiast spodobało u Snydera to fakt, że historia w niektórych miejscach zaczęła mieć trochę więcej sensu, a postaci nabrały nieco głębi. Szczególnie Cyborg i Steppenwolf, który wygląda chyba jeszcze bardziej tragicznie, jak te kilka lat temu, ale przynajmniej teraz ma sensowne motywacje i nie jest już tylko kupką brzydkich pikseli teleportujących się po kolejne MacGuffiny. Czterogodzinna forma stanowi pewne wyzwanie, zwłaszcza, że nie brakuje niepotrzebnych scen i żenujących momentów, które powinny były wypaść przy montażu, a cały długi epilog jest zdecydowanie pomysłem bardzo chybionym. Gdy jednak Snyder bierze się za to, co potrafi najlepiej, czyli efektowną rozpierduchę, no to wtedy można odsunąć na bok wewnętrznego marudę i cieszyć się razem z reżyserem, który chyba kocha tych swoich umięśnionych trykociarzy, ale trochę za bardzo chce udowodnić, że to banda bardzo poważnych postaci.

niedziela, 7 lutego 2021

Hunger (Głód) - recenzja

 


Powtórzyłem sobie wczoraj „Hunger” Steve’a McQueena. Ostatni raz widziałem prawie jedenaście lat temu na Nowych Horyzontach, gdy był już osławiony zdobytą dwa miesiące wcześniej w Cannes nagrodą za najlepszy debiut. Wróciłem do niego teraz, bo ciągnęło mnie do tej powtórki od dawna, ale ostatecznie zostałem do tego zainspirowany niedawnym seansem antologii „Small Axe”. Zobaczywszy to dzieło twórcy niewątpliwie doświadczonego, z wyrobionym już stylem, nazwiskiem i Oscarem na koncie, zachciałem wrócić do początku jego drogi artystycznej, żeby nie tylko zobaczyć, jak wyrabiał się jego talent, ale też zrewidować własny dawny zachwyt.


„Hunger” podarował kinomanom tak naprawdę nie jedno, ale dwa istotne nazwiska, które przez następną dekadę miały rosnąć w siłę na filmowej arenie. Wspomniany McQueen już w debiutanckiej produkcji pokazał, że potrafi budować klimat i konstruować sceny dające po czerepie, które jeszcze długo po seansie kołatają się pod czaszką odbiorcy. W porównaniu do jego późniejszych filmów „Hunger” jest jednak dziełem bardziej wymagającym, surowszym w formie, niewątpliwie artystycznym, „festiwalowym”, opartym na długich ujęciach pozbawionych dialogów. Jest to zarazem slow cinema w formie do której łatwo się zaadaptować, bo hipnotyzującej obrazem, nastrojem i tym, co pokazuje, ale zdecydowanie nie każdemu to przypadnie do gustu.


Drugą osobowością świata kina, która narodziła się na planie „Hunger” jest oczywiście Michael Fassbender. Nie był to jego debiut aktorski, już siedem lat wcześniej mogliśmy go oglądać w doskonałej „Kompanii braci”, a dwa lata wcześniej w „300” Zacka Snydera. Jednak to „Hunger” był tym filmem, który pokazał, że karierze tego trzydziestokilkuletniego aktora zdecydowanie warto zacząć się przyglądać. Fassbender pokazał tam, że jest gotów na bardzo wiele dla dobrej roli. Wcielając się w autentyczną postać irlandzkiego terrorysty, który w ramach protestu zagłodził się na śmierć w brytyjskim więzieniu, aktor wiedział, że będzie musiał schudnąć. I to dużo. Zrzucił w sumie 19 kilogramów, kończąc na wadze 58, dokładnie tej samej, którą prawdziwy Bobby Sands zapisał w ostatnim wpisie w swoim dzienniku.


„Hunger” to jednak nie tylko szokująca transformacja fizyczna, ale też długie tygodnie przygotowań do imponującej kilkunastominutowej sceny rozmowy Bobby’ego z księdzem nakręconej na długim ujęciu. McQueen przez większość filmu stawia raczej na obraz, a nie słowa, ale gdy już pozwala się bohaterowi wygadać to zrzuca na barki aktorów dosłownie ścianę tekstu. Fassbender żeby sprostać temu zadaniu pojawił się w Belfaście na miesiąc przed startem zdjęć do filmu, żeby w wynajętym mieszkaniu całymi dniami ćwiczyć samotnie wspomnianą scenę. Nieco później wprowadził się do niego Liam Cunningham, towarzyszący mu na ekranie, z którym po dziesięć godzin dziennie trenował całą rozmowę. Gdy później usiedli na planie przed odpaloną kamerą to znali już na pamięć każde słowo i grymas. Cholernie to przykre, że tak doskonale się zapowiadająca aktorska kariera w ostatnich latach skręciła w kierunku jednego z największych rozczarowań. Mam nadzieję, że Michael się w końcu ogarnie w tej dekadzie i zacznie sobie dobierać role na miarę swojego potencjału.


Wracając jednak do filmu. Jak wspomniałem już wcześniej, McQueen ma talent do tworzenia obrazów, które zostają z widzem na dłużej. Jak chociażby długa scena zmywania szczochów z podłogi, które Irlandczycy wylewają ze swoich cel. Rozpadające się ciało głównego bohatera. Zdarte do krwi kłykcie strażnika więziennego, rodzące liczne pytania w głowie odbiorcy, na które zresztą film odpowiada. Ściany wysmarowane gównem. Jest to bardzo cielesny film, bardzo ludzki, skupiony na tym, jak można wykorzystywać funkcje swojego organizmu przy walce z systemem, nie uciekający wstydliwie od skutków tych działań. Uwieńczeniem tego jest tytułowy głód, czyli powolne umieranie głównego bohatera biorącego udział w proteście głodowym, co zostaje pokazane ze wszystkimi okrutnymi, bardzo nieprzyjemnymi dla oczu, szczegółami takiej śmierci.


Mocne kino, kiedyś bardziej dawało mi po głowie, bo mniej innych filmów w niej siedziało, ale wciąż doceniam to, czego zdołał dokonać młody reżyser w swoim debiutanckim dziele.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

10 najlepszych seriali w roku 2020

 


2020 nie był zbyt dobrym rokiem dla ludzkości. Niespecjalnie był też udany dla kinomanów (jeszcze do tego wrócę któregoś dnia). Nie mogli natomiast narzekać odbiorcy seriali.


Zanim przejdę do listy ulubionych zeszłorocznych seriali powinienem napisać o tym, czego jeszcze nie widziałem, a wydaje mi się, że mogłoby trafić do mojej pierwszej dziesiątki. Po pierwsze, „Devs”, czyli nowe dzieło Alexa Garlanda. Garland jeszcze niczym mnie nie rozczarował odkąd przeskoczył z roli scenarzysty do pozycji reżysera pracującego na swoich tekstach. „Dredd” (nieoficjalny debiut, bo przyklepanym reżyserem był ktoś inny, ale podobno to Alex tak naprawdę zrobił ten film), „Ex Machina”, „Annihilation”, wszystko to mógłbym zaliczyć do jednych z najciekawszych filmów sci-fi ubiegłej dekady. „Devs” zbierało mieszane opinie, sam długo zwlekałem z obejrzeniem go, ale w weekend w końcu się zabrałem za niego i po zobaczeniu dwóch odcinków mogę powiedzieć, że zdecydowanie chcę więcej. Na czwarty sezon „Fargo” przyszło nam trochę poczekać, i chociaż już miał premierę w amerykańskiej telewizji, to niestety wciąż nie jest nigdzie legalnie dostępny zarówno w Polsce, jak i w Anglii. No cóż, poczekam sobie na niego jeszcze trochę. Oprócz tego jestem dopiero w trakcie nadrabiania drugiego sezonu „The Crown”, wciąż nie zebrałem się jeszcze za pierwsze sezony „Dark” i „Ozark”, a zatem żaden z najnowszych sezonów tych seriali nie mógł się znaleźć na mojej liście. Na celowniku mam też seriale „Betty” i „I may destroy you”, ale to tytuły na kiedyś tam.


Co widziałem, spodobało się, ale nie zmieściło się na listę: The New Pope, The Third Day, Gangs of London, The Mandalorian: Season 2.

 


11. What We Do in the Shadows: Season 2


„What We Do in the Shadows” to półgodzinne dawki dobrego nastroju. Nienachalny humor, zabawne pomysły, pocieszna zbieranina postaci, a do tego najlepsza serialowa piosenka tytułowa ostatnich lat. To taki trochę bonusowy punkt na granicy właściwej listy, bo dopiero teraz się zabrałem za drugi sezon, ale chciałem zasygnalizować istnienie tego pociesznego serialu komediowego.


 


10. The Umbrella Academy: Season 2


Znacząca poprawa względem pierwszego sezonu. Drugi zaczyna się od solidnego apokaliptycznego pieprznięcia w pierwszych minutach i scenarzyści już praktycznie do samego końca nie tracą zainteresowania odbiorcy. Zagrało tu praktycznie wszystko. Przeniesienie bohaterów do lat 60. zostało rozegrane wzorcowo, prawie każdy ma tutaj co robić i wiąże się z tym coś ciekawego, a klimat serialu idealnie pasują do tego okresu. Twórcy podchodzą do historii bez nadęcia i powagi, co owocuje produkcją wariacką w przyjemny sposób, bo potrafiącą wrzucić do opowieści postać z gadającą złotą rybką w akwarium umieszczonym w miejscu głowy, ale też zgrabnie operować subtelniejszym humorem w relacjach pomiędzy postaciami które iskrzą. Wykonano tutaj kawał dobrej roboty w rozkręceniu produkcji z potencjałem w coś autentycznie fajnego, a zajawka trzeciego sezonu jest na tyle obiecująca, że chciałbym zobaczyć go jak najszybciej. 

 



9. We Are Who We Are


Luca Guadagnino pozazdrościł Samowi Levinsonowi i zrealizował własny serial o nastolatkach poszukujących tożsamości seksualnej i swojego miejsca na świecie. Z „Euforią” łączy ten projekt jednak głównie autorski stempel, bo oba seriale są dziełami w których odczuwalna jest osoba głównego twórcy spinającego całość w konsekwentnym kluczu audiowizualnym. 50-letni Luca nie próbuje jednak udawać, że rozumie dzisiejszych młodych ludzi wychowanych w erze mediów społecznościowych równie dobrze, co trzydziestokilkuletni Sam. Osadza więc historię w świecie sprzed kilku lat, u progu prezydentury Donalda Trumpa, mniej uwagi poświęcając technologii, a więcej emocjom targającym młodzieżą wychowaną w bazie wojskowej położonej na skąpanym w słońcu włoskim wybrzeżu. W serial wchodziłem powoli, zajęło mi dobre kilka odcinków zanim w pełni zrozumiałem relację pomiędzy parą głównych bohaterów, ale było to ciekawe doświadczenie, pełne wielu znakomitych scen, aczkolwiek polubienie głównego bohatera było niełatwym zadaniem przez to jak został napisany i zagrany.

 

 


8. Small Axe


„Small Axe” ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre z pięciu zawartych opowieści trafiło na niejedną listę najlepszych filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta, opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm Anglii tamtego okresu. Ciekawy portret pewnej epoki, różnych odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności, jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie połączonej odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń, wrogości i rasizmu. 

 

 


7. Des


Jeżeli odczuwacie pustkę po „Mindhunterze”, a nie widzieliście jeszcze „Desa”, no to koniecznie musicie sięgnąć po ten bardzo krótki brytyjski serial. Tytułowy Des wydaje się być najmniej „filmowym” seryjnym mordercą w historii gatunku. Już w pierwszych minutach zostaje złapany przez policję i bez wahania wykłada swoje karty na stół, ochoczo odpowiada na pytania śledczych, chętnie podsuwa im tropy i wydaje się być równie zainteresowany odkryciem źródła swoich morderczych zapędów, co osoby, które go schwytały. David Tennant daje tu kolejny popis niewątpliwego talentu, ale tym razem pohamowuje nieco swój ekstrawertyczny i ekscentryczny styl (co nie znaczy, że w ogóle nie korzysta z tych aktorskich narzędzi) na rzecz stonowanej kreacji, co w efekcie przekłada się na autentycznie niepokojącą, choć bardzo fascynującą, postać. Jeżeli lubicie się zanurzyć w głębiny mroków ludzkiej natury, no to Des będzie dobrych druhem do takiej podróży.

 

 


6. BoJack Horseman: Season 6


Czyli tak w zasadzie druga połowa finałowego sezonu. „BoJack Horseman” stale poszukiwał nowych formuł na opowiedzenie widzowi czegoś ciekawego. Wielokrotnie efektem tego był niemały zachwyt nad jakimś pomysłowym odcinkiem, błyskotliwą zabawą strukturą fabularną albo zgrabnym kombinowaniem jak pokazywać różne schematyczne wątki w „świeży” sposób. Dorzucić jeszcze należy stałe pogrywanie sobie założeniami przedstawionego świata i zachowaniami zamieszkujących go istot oraz (nierzadko brutalnie złośliwymi) odniesieniami do prawdziwego Hollywood. Spędziłem z tym serialem kilka lat, często gubiąc z nim kontakt na wiele miesięcy, ale cieszę się, że zawsze do niego wracałem, bo dzięki temu zobaczyłem coś bardzo dobrego. „BoJack Horseman” pozostawia po sobie sporo mentalnych blizn, ale można z nich wyciągnąć sporo konstruktywnych myśli i zachowań. 

 

 


5. The Queen’s Gambit

 

Netflix sprezentował nam w październiku idealny serial do wyłączenia się na kilka godzin od tego, co się działo na polskich ulicach. Serial błyskawicznie stał się fenomenem na całym świecie. Co było pewnym zaskoczeniem, bo kto by przypuszczał tydzień wcześniej, że tyle emocji i radochy może dać kilkugodzinny serial o szachistach. Nie było natomiast dla mnie zaskoczeniem, że jest to tak dobre, bo Scott Frank miał u mnie spory kredyt zaufania za serial „Godless” oraz scenariusz „Logana”. Dorzucić do tego Anyę Taylor-Joy (no i Dorocińskiego) i wiedziałem od samego początku, że to będzie tytuł do zobaczenia w premierowym tygodniu. Nie przypuszczałem natomiast, że podobnie uczyni większość posiadaczy Netfliksa. Ciężko się jednak temu dziwić, bo serial wciągał niemiłosiernie, był dobrze napisany i zagrany, zarażał przy okazji miłością do szachów, co prędko się rozeszło po social mediach.



4. Better Call Saul: Season 5


Można dyskutować, czy „Better Call Saul” jest serialem lepszym od „Breaking Bad”, równym mu, czy też dalej pozostające w cieniu wielkiego brata. Spokojnie można jednak powiedzieć, że to najlepszy spin-off w historii telewizji i jeden z najlepszych aktualnie nadawanych seriali. Zarazem jeden z najbardziej ekscytujących pod względem wizualnym. Nie przestaje mnie zachwycać jak przepięknie został nakręcony. Widać, że przy każdym odcinku poświęca się bardzo dużo czasu na estetyczne i pomysłowe komponowanie kadrów oraz wyszukiwanie niebanalnych ustawień kamery. Średnio raz na dziesięć minut miałem ochotę przybić piątkę autorowi zdjęć. Od strony fabularnej oczywiście niezmiennie dostarcza się tutaj produkt najwyższej klasy, a postać Kim jest wystarczającym powodem żeby rzucić wszystko, jak tylko pojawia się kolejny sezon. No i Mike, gdyby Mike’a kiedyś nie stworzono to świat telewizji byłby teraz o wiele gorszym miejscem.

 



3. The Boys: Season 2


„The Boys” wykonał podobne zadanie, co „The Queen’s Gambit”, ale w nieco innym stylu. Oba seriale to czysta radość z oglądania świetnie wykonanego produktu rozrywkowego, który pozwala rozsiąść się przed ekranem i zapomnieć o świecie na zewnątrz. „The Boys” to już jednak jazda bez trzymanki: krwawa, wulgarna, przesycona seksem, przemocą i obscenicznością, a jednocześnie wciągająca fabularnie i zaludniona zgrabnie napisanymi postaciami. Widać, że twórcy robią wszystko, co tylko możliwe, żeby ciągle czymś szokować i zaskakiwać swoich odbiorców, ale robią to z takim wdziękiem i polotem, choć czasem w nieco gówniarskim stylu, że można im tylko przyklasnąć.

 

 



2. The Last Dance


Twórcy „The Last Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca „przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże, nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści, robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką, składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku, przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym, czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam pokazać. 

 

 

 


1. Normal People


Nie zajęło zbyt długo żeby adaptacja bestsellerowej książki Sally Rooney podbiła moje serce. Jakieś kilkanaście minut pierwszego odcinka i byłem już kupiony. Historia związku Connella i Marianne to opowieść o wzlotach i upadkach, ale głównie o tych drugich, a tak naprawdę to o okresach pomiędzy. Cała siła „Normal People” tkwi w tym, jak pierwszorzędnie zostało to napisane, odegrane i zrealizowane. Historia podbija serce swoją szczerością i wnikliwością w opowiadaniu o relacjach ludzkich. Kolejne rozstania, powroty, ale też inne związki pomiędzy, zawsze wypadają naturalnie. Nie ma tutaj krzykliwych emocjonalnie scen i wielkich dramatów, jest natomiast jakaś prawda o życiu i szczerość w opowiadaniu o związkach. Od „Normal People” ciężko się oderwać, bo widza interesuje równie mocno oboje bohaterów i autentycznie kibicuje się ich związkowi który wydaje się być zrodzony trochę wbrew logice, a jednocześnie oparty jest na tak ogromnej wzajemnej chemii, przywiązaniu i pożądaniu, ale też ciekawości tego, co druga strona ma do powiedzenia, że nietrudno zrozumieć dlaczego bohaterowie ciągle do siebie wracają.





niedziela, 10 stycznia 2021

Small Axe (Mały topór) - recenzja


 


„Small Axe” ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre (z pięciu) opowieści składających się na niego trafiło na niejedną listę najlepszych filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta, opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm Anglii tamtego okresu.


Steve’owi McQueenowi zajęło dekadę by pomysł na „Small Axe” przeobraził się w coś konkretnego, ale tak naprawdę ten projekt dojrzewał w nim od 50 lat. Urodzony w Londynie, będący dzieckiem karaibskich imigrantów, doświadczał rasizmu i niechęci ze strony białych Brytyjczyków, ale też wspólnotowego dzielenia się różnymi radosnymi momentami i walki o godne życie, przez całą młodość. Antologia jest zbiorem historii prawdziwych ludzi, kolekcją wspomnień McQueena i jego rodziny, a nawet biograficznymi fabułami. Poszczególne „odcinki” różnią się od siebie znacząco, jest dwugodzinny dramat sądowy, godzinna historia o niesprawiedliwym systemie edukacyjnym, ale też bardzo długa impreza w jamajskich rytmach. Szczególnie to ostatnie, czyli „Lovers Rock”, jest cholernie efektywne w podbijaniu serc odbiorców. Oparte na szczątkowej fabule skupia się na oddaniu piękna radosnej domówki czarnej społeczności bujającej się w rytmach reggae, soulu i przebojów disco. Długie ujęcia kamery krążącej wśród rozbawionego tłumu ludzi pozwalają zapomnieć na kilkadziesiąt minut o świecie i zanurzyć się w hipnotyzujących rytmach oraz poczuć energię tłumu, która bywa figlarna i radosna, ale też sensualna i pełna seksualnego napięcia. W roku, który był wypełniony kolejnymi nieodbytymi imprezami w prawdziwym życiu, McQueen zabrał widzów na najlepszą domówkę 2020.


„Lovers Rock” to emocje i wibracje, ale jeżeli chodzi o wartości poznawcze to najciekawszą wydała mi się historia wieńcząca „Small Axe” (tytuł jest nawiązaniem do piosenki Boba Marleya, która natomiast odnosiła się do przysłowia: „jeżeli jesteś wielkim drzewem, my jesteśmy małym toporem”), czyli „Education”, opowiadające o młodym chłopcu z dysleksją który zostaje przeniesiony do „klasy specjalnej” gdzie nie ma już szans na otrzymanie przyzwoitej edukacji. Nieprzypadkowo tak zaciekawia, ale też trafia w odpowiednie emocje, bo jest to poniekąd historia samego McQueena, którego niezdiagnozowana dysleksja, kolor skóry i opaska na oku (Steve miał „leniwe oko”) sprawiały, że był niedoceniany przez cały okres edukacji i odsyłany do klas skupionych na produkowaniu klasy robotniczej.


Warto sięgnąć po „Small Axe”, bo to ciekawy portret pewnej epoki, różnych odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności, jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie niestety połączonej odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń, wrogości i rasizmu.