2020 nie był zbyt
dobrym rokiem dla ludzkości. Niespecjalnie był też udany dla
kinomanów (jeszcze do tego wrócę któregoś dnia). Nie mogli
natomiast narzekać odbiorcy seriali.
Zanim przejdę do
listy ulubionych zeszłorocznych seriali powinienem napisać o tym,
czego jeszcze nie widziałem, a wydaje mi się, że mogłoby trafić
do mojej pierwszej dziesiątki. Po pierwsze, „Devs”, czyli nowe
dzieło Alexa Garlanda. Garland jeszcze niczym mnie nie rozczarował
odkąd przeskoczył z roli scenarzysty do pozycji reżysera
pracującego na swoich tekstach. „Dredd” (nieoficjalny debiut, bo
przyklepanym reżyserem był ktoś inny, ale podobno to Alex tak
naprawdę zrobił ten film), „Ex Machina”, „Annihilation”,
wszystko to mógłbym zaliczyć do jednych z najciekawszych filmów
sci-fi ubiegłej dekady. „Devs” zbierało mieszane opinie, sam
długo zwlekałem z obejrzeniem go, ale w weekend w końcu się
zabrałem za niego i po zobaczeniu dwóch odcinków mogę powiedzieć,
że zdecydowanie chcę więcej. Na czwarty sezon „Fargo” przyszło
nam trochę poczekać, i chociaż już miał premierę w
amerykańskiej telewizji, to niestety wciąż nie jest nigdzie
legalnie dostępny zarówno w Polsce, jak i w Anglii. No cóż,
poczekam sobie na niego jeszcze trochę. Oprócz tego jestem dopiero
w trakcie nadrabiania drugiego sezonu „The Crown”, wciąż nie
zebrałem się jeszcze za pierwsze sezony „Dark” i „Ozark”, a
zatem żaden z najnowszych sezonów tych seriali nie mógł się
znaleźć na mojej liście. Na celowniku mam też seriale „Betty”
i „I may destroy you”, ale to tytuły na kiedyś tam.
Co widziałem,
spodobało się, ale nie zmieściło się na listę: The New Pope,
The Third Day, Gangs of London, The Mandalorian: Season 2.
11. What We Do in
the Shadows: Season 2
„What We Do in the
Shadows” to półgodzinne dawki dobrego nastroju. Nienachalny
humor, zabawne pomysły, pocieszna zbieranina postaci, a do tego
najlepsza serialowa piosenka tytułowa ostatnich lat. To taki trochę
bonusowy punkt na granicy właściwej listy, bo dopiero teraz się
zabrałem za drugi sezon, ale chciałem zasygnalizować istnienie
tego pociesznego serialu komediowego.
10. The Umbrella
Academy: Season 2
Znacząca poprawa
względem pierwszego sezonu. Drugi zaczyna się od solidnego
apokaliptycznego pieprznięcia w pierwszych minutach i scenarzyści
już praktycznie do samego końca nie tracą zainteresowania
odbiorcy. Zagrało tu praktycznie wszystko. Przeniesienie bohaterów
do lat 60. zostało rozegrane wzorcowo, prawie każdy ma tutaj co
robić i wiąże się z tym coś ciekawego, a klimat serialu idealnie
pasują do tego okresu. Twórcy podchodzą do historii bez nadęcia i
powagi, co owocuje produkcją wariacką w przyjemny sposób, bo
potrafiącą wrzucić do opowieści postać z gadającą złotą
rybką w akwarium umieszczonym w miejscu głowy, ale też zgrabnie
operować subtelniejszym humorem w relacjach pomiędzy postaciami
które iskrzą. Wykonano tutaj kawał dobrej roboty w rozkręceniu
produkcji z potencjałem w coś autentycznie fajnego, a zajawka
trzeciego sezonu jest na tyle obiecująca, że chciałbym zobaczyć
go jak najszybciej.
9. We Are Who We Are
Luca Guadagnino
pozazdrościł Samowi Levinsonowi i zrealizował własny serial o
nastolatkach poszukujących tożsamości seksualnej i swojego miejsca
na świecie. Z „Euforią” łączy ten projekt jednak głównie
autorski stempel, bo oba seriale są dziełami w których odczuwalna
jest osoba głównego twórcy spinającego całość w konsekwentnym
kluczu audiowizualnym. 50-letni Luca nie próbuje jednak udawać, że
rozumie dzisiejszych młodych ludzi wychowanych w erze mediów
społecznościowych równie dobrze, co trzydziestokilkuletni Sam.
Osadza więc historię w świecie sprzed kilku lat, u progu
prezydentury Donalda Trumpa, mniej uwagi poświęcając technologii,
a więcej emocjom targającym młodzieżą wychowaną w bazie
wojskowej położonej na skąpanym w słońcu włoskim wybrzeżu. W
serial wchodziłem powoli, zajęło mi dobre kilka odcinków zanim w
pełni zrozumiałem relację pomiędzy parą głównych bohaterów,
ale było to ciekawe doświadczenie, pełne wielu znakomitych scen,
aczkolwiek polubienie głównego bohatera było niełatwym zadaniem
przez to jak został napisany i zagrany.
8. Small Axe
„Small Axe”
ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu
listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre z
pięciu zawartych opowieści trafiło na niejedną listę najlepszych
filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który
odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że
to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie
karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba
najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze
sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta,
opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też
taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski
palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm
Anglii tamtego okresu. Ciekawy portret pewnej epoki, różnych
odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności,
jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie połączonej
odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń,
wrogości i rasizmu.
7. Des
Jeżeli odczuwacie
pustkę po „Mindhunterze”, a nie widzieliście jeszcze „Desa”,
no to koniecznie musicie sięgnąć po ten bardzo krótki brytyjski
serial. Tytułowy Des wydaje się być najmniej „filmowym”
seryjnym mordercą w historii gatunku. Już w pierwszych minutach
zostaje złapany przez policję i bez wahania wykłada swoje karty na
stół, ochoczo odpowiada na pytania śledczych, chętnie podsuwa im
tropy i wydaje się być równie zainteresowany odkryciem źródła
swoich morderczych zapędów, co osoby, które go schwytały. David
Tennant daje tu kolejny popis niewątpliwego talentu, ale tym razem
pohamowuje nieco swój ekstrawertyczny i ekscentryczny styl (co nie
znaczy, że w ogóle nie korzysta z tych aktorskich narzędzi) na
rzecz stonowanej kreacji, co w efekcie przekłada się na
autentycznie niepokojącą, choć bardzo fascynującą, postać.
Jeżeli lubicie się zanurzyć w głębiny mroków ludzkiej natury,
no to Des będzie dobrych druhem do takiej podróży.
6. BoJack Horseman:
Season 6
Czyli tak w zasadzie
druga połowa finałowego sezonu. „BoJack Horseman” stale
poszukiwał nowych formuł na opowiedzenie widzowi czegoś ciekawego.
Wielokrotnie efektem tego był niemały zachwyt nad jakimś
pomysłowym odcinkiem, błyskotliwą zabawą strukturą fabularną
albo zgrabnym kombinowaniem jak pokazywać różne schematyczne wątki
w „świeży” sposób. Dorzucić jeszcze należy stałe pogrywanie
sobie założeniami przedstawionego świata i zachowaniami
zamieszkujących go istot oraz (nierzadko brutalnie złośliwymi)
odniesieniami do prawdziwego Hollywood. Spędziłem z tym serialem
kilka lat, często gubiąc z nim kontakt na wiele miesięcy, ale
cieszę się, że zawsze do niego wracałem, bo dzięki temu
zobaczyłem coś bardzo dobrego. „BoJack Horseman” pozostawia po
sobie sporo mentalnych blizn, ale można z nich wyciągnąć sporo
konstruktywnych myśli i zachowań.
5. The Queen’s
Gambit
Netflix sprezentował
nam w październiku idealny serial do wyłączenia się na kilka
godzin od tego, co się działo na polskich ulicach. Serial
błyskawicznie stał się fenomenem na całym świecie. Co było
pewnym zaskoczeniem, bo kto by przypuszczał tydzień wcześniej, że
tyle emocji i radochy może dać kilkugodzinny serial o szachistach.
Nie było natomiast dla mnie zaskoczeniem, że jest to tak dobre, bo
Scott Frank miał u mnie spory kredyt zaufania za serial „Godless”
oraz scenariusz „Logana”. Dorzucić do tego Anyę Taylor-Joy (no
i Dorocińskiego) i wiedziałem od samego początku, że to będzie
tytuł do zobaczenia w premierowym tygodniu. Nie przypuszczałem
natomiast, że podobnie uczyni większość posiadaczy Netfliksa.
Ciężko się jednak temu dziwić, bo serial wciągał
niemiłosiernie, był dobrze napisany i zagrany, zarażał przy
okazji miłością do szachów, co prędko się rozeszło po social
mediach.
4. Better Call Saul:
Season 5
Można dyskutować,
czy „Better Call Saul” jest serialem lepszym od „Breaking Bad”,
równym mu, czy też dalej pozostające w cieniu wielkiego brata.
Spokojnie można jednak powiedzieć, że to najlepszy spin-off w
historii telewizji i jeden z najlepszych aktualnie nadawanych
seriali. Zarazem jeden z najbardziej ekscytujących pod względem
wizualnym. Nie przestaje mnie zachwycać jak przepięknie został
nakręcony. Widać, że przy każdym odcinku poświęca się bardzo
dużo czasu na estetyczne i pomysłowe komponowanie kadrów oraz
wyszukiwanie niebanalnych ustawień kamery. Średnio raz na dziesięć
minut miałem ochotę przybić piątkę autorowi zdjęć. Od strony
fabularnej oczywiście niezmiennie dostarcza się tutaj produkt
najwyższej klasy, a postać Kim jest wystarczającym powodem żeby
rzucić wszystko, jak tylko pojawia się kolejny sezon. No i Mike,
gdyby Mike’a kiedyś nie stworzono to świat telewizji byłby teraz
o wiele gorszym miejscem.
3. The Boys: Season
2
„The Boys”
wykonał podobne zadanie, co „The Queen’s Gambit”, ale w nieco
innym stylu. Oba seriale to czysta radość z oglądania świetnie
wykonanego produktu rozrywkowego, który pozwala rozsiąść się
przed ekranem i zapomnieć o świecie na zewnątrz. „The Boys” to
już jednak jazda bez trzymanki: krwawa, wulgarna, przesycona seksem,
przemocą i obscenicznością, a jednocześnie wciągająca
fabularnie i zaludniona zgrabnie napisanymi postaciami. Widać, że
twórcy robią wszystko, co tylko możliwe, żeby ciągle czymś
szokować i zaskakiwać swoich odbiorców, ale robią to z takim
wdziękiem i polotem, choć czasem w nieco gówniarskim stylu, że
można im tylko przyklasnąć.
2. The Last Dance
Twórcy „The Last
Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi
odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca
„przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie
cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania
pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże,
nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści,
robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka
czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką,
składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego
łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że
może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o
sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj
jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc
jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago
Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku,
przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać
mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się
powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym,
czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się
natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam
pokazać.
1. Normal People
Nie zajęło zbyt
długo żeby adaptacja bestsellerowej książki Sally Rooney podbiła
moje serce. Jakieś kilkanaście minut pierwszego odcinka i byłem
już kupiony. Historia związku Connella i Marianne to opowieść o
wzlotach i upadkach, ale głównie o tych drugich, a tak naprawdę to
o okresach pomiędzy. Cała siła „Normal People” tkwi w tym, jak
pierwszorzędnie zostało to napisane, odegrane i zrealizowane.
Historia podbija serce swoją szczerością i wnikliwością w
opowiadaniu o relacjach ludzkich. Kolejne rozstania, powroty, ale też
inne związki pomiędzy, zawsze wypadają naturalnie. Nie ma tutaj
krzykliwych emocjonalnie scen i wielkich dramatów, jest natomiast
jakaś prawda o życiu i szczerość w opowiadaniu o związkach. Od
„Normal People” ciężko się oderwać, bo widza interesuje
równie mocno oboje bohaterów i autentycznie kibicuje się ich
związkowi który wydaje się być zrodzony trochę wbrew logice, a
jednocześnie oparty jest na tak ogromnej wzajemnej chemii,
przywiązaniu i pożądaniu, ale też ciekawości tego, co druga
strona ma do powiedzenia, że nietrudno zrozumieć dlaczego
bohaterowie ciągle do siebie wracają.