niedziela, 26 marca 2023

John Wick 4 - recenzja

 


Gdy usłyszałem, że czwarty „John Wick” będzie trwać prawie trzy godziny to pomyślałem: „kogoś tam pogrzało”. No cóż, nie wiedziałem wtedy, że w ten czas będzie wliczone 60 finałowych minut najbardziej ekscytującej (ciągłej) akcji, jaką najprawdopodobniej zobaczymy w tym roku w kinie. A wcześniej, no wiecie, jeszcze więcej solidnej nawalanki i strzelanki typowej dla „Johna Wicka”. 
 
Warto jest się przejść do kina już chociażby dla tych pierwszych dwóch godzin, pięknie nakręconych, pomysłowych wizualnie i choreograficznie, z fabułą wprawdzie prostą i dość naciąganą, ale sprawnie łączącą ze sobą kolejne sceny akcji. Wszystko to płynie dość żwawo, zatrzymuje się na dłużej tam, gdzie trzeba, żeby zapewnić jakieś emocje względem postaci (i motywacje dla nich) biorących udział w ekranowych rozróbach, ale nigdy nie pozwala nam zapomnieć o tym, że historia służy tutaj jedynie jako spoiwo pomiędzy wieloma skomplikowanymi i bardzo długimi scenami akcji. 
 
Ostatnia godzina to już jednak tak mistrzowska petarda, że głowa mała. Wszystko jest tu podporządkowane adrenalinie. Począwszy od muzyki nadającej rytmu dla tej pożogi i zbudowanej na zasadzie energetycznego mix-tape’a utworów płynnie przeskakujących pomiędzy elektroniką, metalem i… motywem rodem ze spaghetti westernów. Poprzez imponującą stronę techniczną z dłuższymi ujęciami łączącymi szaloną kaskaderkę z efektami komputerowymi. Kończąc na potężnym wysiłku fizycznym wszystkich aktorów i kaskaderów biorących udział w tym obłędzie. Widać w każdej scenie ten ból, pot i poobijane gnaty jakie musiały towarzyszyć realizacji tego. 
 
Jest w tym wszystkim sporo logiki (a może raczej braku tejże) i stylistyki zaczerpniętej z gier komputerowych. Czasem to nieco bawi, gdy bywalcy klubu nocnego, niewzruszeni brutalną rozróbą, jaka dzieje się tuż obok nich, wesoło podskakują do muzyki, robiąc za tło dla sceny sprawiającej wrażenie planszy z konsolowego mordobicia. Częściej jednak wywołuje opad szczęki, szczególnie w chwili, gdy kamera wędruje pod sufit, skąd obserwuje przez dłuższy czas efekciarską strzelaninę wewnątrz budynku, z góry pokazując nam postacie prujące do siebie z różnych pomieszczeń. Fantastyczny pomysł i wykonanie. 
 
Już dawno się tak dobrze nie bawiłem w kinie na filmie akcji. Najlepsza odsłona serii.

sobota, 11 marca 2023

Scream VI (Krzyk 6) - recenzja

 


Niesamowite, jak dobrym filmem, i to na etapie szóstej części, 27-letniej przecież serii slasherów, jest nowa odsłona „Krzyku”. Wypuszczony zaledwie rok po premierze piątej części nie sprawia wrażenie produktu pospiesznie zdjętego z bezdusznego taśmociągu corocznych krwawych straszaków. Oczywiście, że fabularnie już dawno przerodziło się to w pocieszną telenowelę z dodatkiem gore w której scenarzyści stają na głowie żeby mordercy byli jakoś powiązani w finale z bohaterami cyklu i nawiązywali do poprzednich psychopatów przebranych za Ghostface’a. W starszych odsłonach tożsamości morderców i stojące za nimi historie bywały słabe (trójka), dobre (czwórka), naciągane (dwójka i piątka), ale nigdy nie zbliżały się do piorunującego efektu (zarówno pod względem efektu samego zaskoczenia, jak i tego, co się następnie działo w finale) zakończenia pierwszego filmu. W szóstce osiąga to już doprawdy niedorzeczny poziom, ale to zarazem jedyna zła rzecz jaką mogę powiedzieć o tym filmie. 
 
„Krzyk 6” uzmysłowił mi, w połączeniu z niedawnym maratonem z wszystkimi poprzednimi filmami, że jest to moja ulubiona seria slasherów. Uwielbiam w niej to, że jej szósta odsłona wciąż potrafi zaskakiwać i satysfakcjonować świeżymi pomysłami, dając kupę radochy z oglądania krwawego baletu z nożem, ale też solidnie budowanego napięcia. Już na etapie zapowiedzi intrygowała ta znoszona maska Ghostface’a i scena w której poluje na bohaterki ze strzelbą w łapie. Skończyły się czasy zamaskowanej niezguły, która podczas pościgu za ofiarą dostaje doniczką w łeb i potyka się o przewrócone krzesło. Nowy Ghostface traktuje zamknięte drzwi z buta, a pyskate dziewczyny tnie nożem głęboko i bezlitośnie. Przy okazji jego postać bawi się oczekiwaniami widza już w prologu filmu, w którym to twórcy zdają się odrzucać pewne reguły cyklu, tym samym szybko wpuszczając do historii pierwszy powiew świeżości. 
 
Działają tutaj relacje pomiędzy bohaterami, bo to pierwsza grupa nowych postaci (mam na myśli tych, którzy przetrwali poprzedni film) od czasu wprowadzenia ekipy z oryginalnego „Krzyku”, która została napisana i zagrana na tyle zgrabnie, że sympatyzuje się z nimi i nie patrzy obojętnie na ich los. Sceny morderstw są świetnie poprowadzone, podobnie jak starcie Gale z mordercą, nie brakuje w tym wszystkim różnych małych zaskoczeń i nieoczekiwanych rozwiązań, odpowiedniego rytmu wydarzeń, no i satysfakcjonujących puent. 
 
Bawiłem się przednio, jeżeli lubicie serię to szósty „Krzyk” jest czystą przyjemnością, a stojący za tym reżyserski duet (Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett) zaczyna być coraz ciekawszym głosem w dzisiejszym kinie grozy.