niedziela, 31 grudnia 2017

The Greatest Showman (Król rozrywki) - recenzja


P.T. Barnum pokiwałby głową z uznaniem, gdyby usłyszał o okolicznościach, w jakich Michael Gracey poznał Hugh Jackmana. W roku 2010 australijski reżyser starał się dostać pracę przy reklamie mrożonej herbaty Liptona. Twarzą sprzedającą produkt miał być słynny australijski aktor, a główną konkurencją o stołek reżysera był jakiś Francuz. Zleceniodawcy zdecydowali się na Graceya, bo założyli z góry, że jest znajomym swojego rodaka. Oczywiście nie próbował tego prostować, ale obawiał się trochę pierwszego dnia na planie reklamy, gdy w końcu będzie mieć okazję poznać na żywo gwiazdę kina. Niepotrzebnie, gdy tylko Jackman go zobaczył, roześmiał się i podleciał do niego, uściskał go i wyszeptał do niego: „myślą, że się znamy, stary, odegrajmy więc teatrzyk”. Nie wiem, czy był to początek pięknej przyjaźni, ale koleżeństwa na pewno. Kilka lat później zaowocowało to powierzeniem mu reżyserii filmu „Król rozrywki”, będącego jego pełnometrażowym debiutem.

Jedno trzeba powiedzieć już na wstępie, film opowiada o P.T. Barnumie, ale nie dowiemy się z niego prawdy o tej kontrowersyjnej historycznej postaci, która cwaniactwem, cynizmem i manipulacją zdobyła sławę i majątek, przy okazji stawiając podwaliny pod dwudziestowieczny show-biznes. „Król rozrywki” pomija lub przeinacza niewygodne fakty, a przy okazji porzuca sporo interesującego materiału, który mógłby posłużyć za ciekawą biografię, ale już tylko od nastawienia widza zależy, czy powinno to wpłynąć na odbiór filmu. Niewątpliwie jest to film, który może się podobać, jeżeli tylko podejdziemy do niego jak do tego, czym naprawdę jest – oszałamiającym, nieco kiczowatym, ale w kontrolowany sposób, rozrywkowym musicalem o broadwayowskim sznycie. Już pierwsza scena, przedstawiająca show Barnuma w szczytowej formie, mówi o filmie wszystko, co musimy wiedzieć. Eksplozja barw, bodźców wizualnych i dźwiękowych, tłum rozśpiewanych, barwnych postaci, a w epicentrum tego stylistycznego tornada, on – Hugh Jackman, roześmiany, pełen pozytywnej energii, zapału i charyzmy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, on kocha występować, śpiewać, tańczyć i zabawiać widownię, świadczy o tym każdy musicalowy numer w tym filmie, zawsze odegrany z sercem i młodzieńczym zapałem. Jeżeli coś jest duszą tego filmu to właśnie Jackman.


Co nie znaczy, że samotnie dźwiga na swoich barkach cały ciężar produkcji. Jest w tym filmie kilka innych osób, a także scen, które pozwalają zapomnieć na chwilę o australijskim aktorze. Mamy więc charyzmatyczną Damę z brodą. Keala Settle jest chyba największym objawieniem tego filmu. Doświadczona teatralna aktorka, która początkowa miała jedynie pomóc w próbach na scenie, gdy poszukiwano odpowiedniej aktorki w Hollywood, ale szybko skradła serca ekipy i nie było już mowy o zatrudnieniu kogoś innego. Nie jest to trudne do zrozumienia, bo charyzma Settle rozsadza ekran i aktorka kradnie większość scen z jej udziałem. Jest też Rebecca Ferguson, którą obdarowano wspaniałą sceną muzyczną, stanowiącą emocjonalną bombę w połowie filmu. Co ciekawe, jest to efekt, którego Ferguson nie zawdzięcza jedynie własnemu talentowi. Niesamowitego głosu na scenie użyczyła jej Loren Allred (fantastyczny wokal, który przy kinowym nagłośnieniu wbija w fotel), ale Ferguson idealnie odegrała wokalny wysiłek, mimiką, pulsującymi żyłami na szyi i pełnymi emocji oczami sprzedając iluzję na tyle dobrze, że niejeden widz da się na to nabrać. I w końcu – Zendaya. O tej kolejnej nastoletniej gwiazdeczce Disneya usłyszałem przy okazji jej małego (ale wyrazistego) występu w „Spider-Man: Homecoming”. W „Królu rozrywki” jej postać jest zarysowana dość cienką kreską, łapiemy co chciano przekazać, ale nie obdarowano aktorki zbyt dużą ilością mięsistego materiału, więc przede wszystkim musi ładnie wyglądać. I jest w tym bardzo dobra, kamerą ją lubi, jest bardzo naturalna, na wszystkie jej wygibasy na trapezie i w sekwencjach muzycznych patrzy się z przyjemnością, a przy tym widać, że jak już otwiera buzię to nie pryska czar i potrafi też coś zagrać. O tej dziewczynie jeszcze usłyszymy, bo dopiero się rozkręca, ale niewątpliwie ma w sobie potencjał.

No właśnie, scenariusz, jeżeli coś rozczarowuje w tym filmie to właśnie ten element. Nie tylko przez bezpieczne i nieco ckliwe zarysowanie postaci Barnuma, ale ogólnie za pozbawioną pazura historię. Wszystko tutaj sprawia łączników pomiędzy kolejnymi sekwencjami muzycznymi i to dopiero w nich film nabiera jakiegoś charakteru. Wygląda jednak na to, że był to celowy zabieg, bo miało to być właśnie takie krótkie, intensywne widowisko muzyczne, przy którym będzie można zapomnieć przez te niecałe dwie godziny o świecie na zewnątrz. Jeżeli komuś to odpowiada, lubi musicale, potrafi docenić jakość wykonania choreografii w scenach muzycznych i nie przeszkadzają mu zgrabne popowe piosenki, to jest to film dla niego. Wprawdzie o większości piosenek zapomina się jeszcze w trakcie seansu, ale za to jak już któraś wpadnie w ucho to będzie w nim siedzieć przez tydzień.

sobota, 30 grudnia 2017

Black Mirror: Arkangel - recenzja


Od wczorajszej premiery czwartego sezonu „Black Mirror” natrafiłem na dużo opinii, że „Arkangel” jest słabym odcinkiem. Nie mogę się zgodzić, jest bardzo w duchu pierwszych dwóch sezonów serialu, wprawdzie nie szokuje i nie daje jakoś bardzo po głowie, ale porusza ciekawą kwestię i pobudza do refleksji.

Od dawna mnie fascynuje, jak bardzo zmieniło się współcześnie podejście rodziców do dzieci i zagospodarowywania ich wolnego czasu. Czytałem kilka lat temu ciekawy artykuł (bodajże w New Yorkerze) o pewnym psychologu, który 30 lat temu – za zgodą rodziców – spędził kilka tygodni z grupą dzieciaków z amerykańskiego przedmieścia. Młodzi szybko zaakceptowali jego osobę i zaczęli traktować jako „swojego”. Zabierali go ze sobą wszędzie, co pozwoliło mu odkryć, że dzieciaki prowadzą poza domem zupełnie nowe życie, o którym ich rodzice nie mają najmniejszego pojęcia. Całe dnie spędzali w pobliskim lesie, gdzie budowali swoją bazę, poświęcali temu masę czasu i energii, ale nie czuli potrzeby dzielenia się tym z rodzicami. Tych zresztą to nie interesowało, wtedy było normalne, że dzieci same zapewniają sobie rozrywkę i nie potrzebują do tego instrukcji od osób starszych.

30 lat później facet odnalazł całą ekipę, większość posiadała już własne dzieci, postanowił spróbować przeprowadzić więc z nimi podobny eksperyment, ale odkrył, że nie ma czego śledzić, bo nowe pokolenie nie miało czegoś takiego, jak drugie życie, o który nie mieli pojęcia ich rodzicie. Ich wolny czas był starannie zaplanowany: szkoła, basen, zajęcia pozalekcyjne, jakieś kółka zainteresowań, harcerstwo, etc. Zaciekawiony zaczął się dopytywać rodziców, czy pamiętają ekscytację, jaką rodził w nich przed laty domek budowany w lesie i spędzanie czasu na „niczym”. Większość nie pamiętała już tego, wzruszała ramionami na to wspomnienie albo tłumaczyła się, że w dzisiejszych czasach jest zbyt niebezpiecznie żeby dzieciaki puszczać samopas.


Jest to coś, nad czym często się zastanawiam, gdy słyszę o „zapracowanych” dzieciakach z napiętymi grafikami i odwiedzając stare osiedle w moim mieście, gdzie widzę puste boiska do koszykówki i korty tenisowe, które „za moich czasów” były zawsze pełne. Cały okres dzieciństwa i szkoły podstawowej spędziłem na dworze, jeżeli akurat nie graliśmy w coś na boiskach to eksplorowaliśmy pobliski teren. Co ciekawe, jakoś sami z siebie wiedzieliśmy, że nie należy się zapuszczać zbyt daleko od domu i nie biegaliśmy w głąb miasta, zazwyczaj krążąc w obrębie kilometra, może dwóch, od bazy startowej, czyli domu. Nie wiem, czy rodzice zdołali w nas to wpoić, czy też to tylko jakiś podstawowy instynkt, który zapewnia przetrwanie gatunku, ale nie przychodziło nam do głowy żeby oddalać się przesadnie daleko.

W tamtym okresie miałem obsesję bycia „szefem”, w sumie dorastałem na trzech różnych osiedlach, zawsze kończyło się na tym, że tworzyłem jakąś „bandę”, której dowodziłem. Również biegaliśmy po okolicznych parkach i lasach, budowaliśmy bazy na drzewach, pchaliśmy się do starych ruder, zapuszczaliśmy się do kanałów, gdy odkryliśmy otwarty właz pośrodku jakiejś łąki i ogólnie robiliśmy wiele rzeczy, których nie powinniśmy, bo nie należały do zbyt bezpiecznych. Czasem ktoś złamał sobie jakąś kończynę, czasem ktoś inny poturbował się, ale raczej zarówno on, jak i reszta bandy, wyciągała z tego jakąś naukę. I chyba na tym polegał cały bajer, żeby doświadczać życia i uczyć się czegoś o nim, ale też uczyć się kreowania czegoś z niczego, w tym przypadku rozrywki, a nie jedynie być sterowanym przez dorosłych.

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że łatwo o tym mówić, samemu nie będąc rodzicem. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy gdyby to ode mnie zależało, pozwoliłbym swojemu dziecku na podążanie moją ścieżką, licząc na to, że skończy się ona dla niego równie szczęśliwie, czyli zachowaniem wszystkich kończyn i gałek ocznych. Z jednej strony jest to budowanie przez dziecka silnych wspomnień i doświadczeń na całe życie, a z drugiej strony loteria ze strony rodzica, który musi się liczyć z tym, że pozwalając na większą swobodę latorośli może narazić ją na jakąś poważną krzywdę albo nawet coś gorszego. Rozumiem więc, że starannie zaplanowany grafik daje spokój ducha i zwiększa szansę tego, że potomek dożyje studniówki, ale w efekcie coś jednak przy tym traci i jest to dość przykre.

Odpłynąłem dość konkretnie w tej dygresji więc wracając do „Black Mirror”…


„Arkangel” pokazuje, jak to zwykle bywa w tym serialu, ekstremalny przykład nadopiekuńczości współczesnych rodziców, co doprowadza do wynalezienia specjalnej aplikacji, która śledzi każdy aspekt życia potomka. Rodzic może nie tylko szybko go zlokalizować, przy pomocy czipu wczepionego w głowę, ale też śledzić podstawowe funkcje życiowe, zakłócać przekaz wizualny i dźwiękowy, tym samym odcinając dziecko od stresujących treści zewnętrznych, czy też śledzić świat jego oczami. Dosłownie. Jest to wizja niepokojąca i straszna, ale nie mam wątpliwości, że znaleźliby się rodzice, którzy zdecydowali się skorzystać z opcji permanentnej inwigilacji swojego dziecka w imię jego bezpieczeństwa. „Arkangel” bierze ten pomysł i rozwija go dalej, zadając pytanie nie tylko o moralność takiego traktowania dziecka, ale też o to, kiedy należałoby wylogować się z aplikacji i pozwolić w końcu drugiej istocie na intymność. Czy śledzenie dziesięciolatki to już przesada, a może nastolatki, czy dopiero jak pójdziue na studia, a może nigdy? Bo przecież pokusa sprawdzenia, co się dzieje u dziecka, może być zbyt duża, a bezkarne podglądanie przez lata musi uzależnić.

„Arkangel” nie jest pozbawiony wad, szczególnie na poziomie scenariusza, który pozwala sobie na zbyt duże uproszczenia w dwóch, czy trzech miejscach, ale jak widać powyżej, pobudza do refleksji, a tego przede wszystkim oczekuję po „Black Mirror”. Nie skreślajmy więc go przedwcześnie, bo warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad światem, który jest w nim pokazany.

wtorek, 26 grudnia 2017

Song to Song - recenzja


Wielu podejmuje próby poszukiwania fabuły w „Song to song”, znajdując jedynie ogólniki i banały, kończą swoją podróż po poetyckiej rzeczywistości Malicka z uczuciem rozczarowania i zażenowania. Terrence tymczasem nie jest zainteresowany budowaniem klasycznej fabuły, stawia raczej na ulotną narrację, zabierającą widza w chwile nacechowane dużymi emocjami, przeskakując wszystko to, co było pomiędzy nimi. Obserwujemy więc bohaterów w radosnych momentach, gdy się wygłupiają, żartują ze sobą, przytulają, całują i uprawiają seks, ale też w chwilach smutku, melancholii, zdrady i zagubienia w dorosłym życiu. Reżyser i operator budują bardzo intymną relację z aktorami wcielającymi się w bohaterów filmów, często z dużą uwagą obserwują ich atrakcyjne ciała, powoli prześlizgując się po nich okiem kamery, ale bywa też, że narzucają dystans do sceny, beczkowato zniekształcając obraz przy pomocy specjalnego obiektywu (fisheye), albo filmując ją z ręki z małego oddalenia.

Nierzadko, jak to u Malicka, o bohaterach się tutaj zapomina, żeby skupić się na ich otoczeniu, barwnych krajobrazach, miejskiej architekturze oraz przyrodzie. I nawet, jeżeli w kadrze pojawia się postać, to traci na moment swoje znaczenie fabularne, stając się elementem większej całości, czyli świata, w którym żyje. Nie jest to jednak odczłowieczony obraz, gdy uwaga zostaje już skupiona na bohaterach, kamera wchodzi z nimi w bardzo intymną relację, czemu zupełnie poddają się aktorzy, nie tylko pozwalając sobie na bardzo bliski kontakt ze sobą, ale też malując całą gamę emocji na swoich twarzach. Szczególnie poruszyły mnie tu role kobiece, zwłaszcza ta Rooney Mary, która potrafi czasem wszystko przekazać nerwowym drganiem jednego mięśnia na twarzy.

Jest to film niesamowicie pobudzający estetycznie. Piękne są stylowo dobrane ubrania i niesamowite zdjęcia Lubezkiego. Natalie Portman od lat nie wyglądała tak oszałamiająco i seksownie na ekranie. „Song to Song” to nie jest pozycja dla ludzi, którzy poszukują klasycznego filmu, jakiejś opowieści skupionej na budowaniu fabuły i relacji pomiędzy bohaterami. Malick jest wprawdzie zainteresowany tym drugim, ale opowiada jedynie o skrawkach z ich życia, pomiędzy którymi już trzeba sobie samemu dokonać połączeń, bazując na szczątkowych informacjach z dialogów i wewnętrznych monologów. Jest to kino nastroju, które może zahipnotyzować swoim powolnym tempem, stroną wizualną i dobraną muzyką (ciągle wracamy na teren teksańskiego festiwalu muzycznego), ale może też odrzucić swoją artystyczną pretensją i brakiem solidnej fabuły. Mnie zahipnotyzowało, nie mogę się jednak pozbyć uczucia, że to w gruncie rzeczy był film o niczym i niewiele z niego pozostanie tak w głowie, jak i w sercu. Było to natomiast bardzo ładne "nic".

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Star Wars: The Last Jedi - recenzja


Ciężki jest los fana „Gwiezdnych Wojen”, będącego już weteranem pamiętającym okres, gdy była tylko jedna trylogia, a wszystko inne było jedynie sferą plotek i domysłów. Jest to osoba z bliznami na sercu, pokiereszowanym ogromnym rozczarowaniem (długo wyczekiwanym) pierwszym epizodem, ale wciąż wypełnionym miłością do niektórych jego elementów, a następnie sponiewieranym jeszcze bardziej przez kolejny film. Serce zostało wprawdzie nieco podleczone przez trzeci epizod, ale jednak z czasem ustąpiło miejsca rozumowi, który dostrzegał coraz więcej wad tamtego filmu. Wszystkie te doświadczenia wciąż w nim siedzą i eksplodują przy okazji każdego nowego epizodu w formie małego wybuchu emocji - wypełnionego obawami, ale też nadzieją i ekscytacją przed rozpoczęciem nowej przygody w kosmosie. Nie trwa to długo, jakąś sekundę pomiędzy wygaśnięciem napisu „A long time ago in a galaxy far, far away...” a eksplozją dźwięku i ogromną ścianą tekstu zalewającą powoli ekran. Jest to jedyne w swoim rodzaju uczucie, którego nie potrafił wzbudzić we mnie Gareth Edwards, bynajmniej nie tylko przez brak rzeczonej ściany tekstu i kakofonii dźwięku. Uwielbiam to i mam nadzieję, że nigdy tego nie utracę i nie zasiądę kiedyś do „Gwiezdnych Wojen” ze zblazowaniem, bo będzie to bardzo smutny dzień.

Z całą pewnością nie zasiadałem bez żadnych oczekiwań do „Ostatniego Jedi”. Pierwsze recenzje zza oceanu były bardzo entuzjastyczne, ale pierwsze polskie - których czytania zresztą unikałem jak ognia z obawy o najmniejsze nawet spoilery, łapałem zatem ogólny nastrój wypowiedzi, ale nie wgryzałem się w szczegóły – były pełne marudzenia i kręcenia nosem. Nie mogę się pod nimi podpisać, bo film pobudził moje serce już otwierającą go bitwą w kosmosie, a skradł je bez reszty przepiękną wizualnie finałową bitwą na solnej planecie. Dopuściłem nawet możliwość, że przy pierwszym seansie dałem się nabrać, ale przyszłe podejścia ostudzą emocje. Poszedłem więc jeszcze raz i… podobało mi się jeszcze bardziej. Gdy już wiedziałem, czego mogę się spodziewać, a czego nie dostanę, albo dostanę w innej formie, jeszcze bardziej doceniłem cały film. Wiadomo, jest jedna scena, której nie można obronić, każdy kto widział film doskonale wie, o którą chodzi. Znaczy się można próbować ją obronić, dlatego nie wadzi mi ona specjalnie, seria od zawsze rządziła się swoimi prawami fizyki, więc nie widzę sensu w selektywnym wybieraniu tego, które z nich uznaję za zbyt duże przegięcie. Czy film byłby lepszy bez niej? No byłby. Szkoda, że nikt tego nie wyczuł i nie puknął się w czoło, bo patrząc na to z niedowierzaniem, moją pierwszą myślą było: „cholera, przez następne dwa lata będę o tym czytać w sieci...”.


Wszystkie inne narzekania, zwłaszcza te skrajnie histeryczne, porównujące film do ostatnich produkcji Lucasa, uważam natomiast za grubo przesadzone. Reżyser rzeczywiście kilka razy sprawia wrażenie, że zmierza do konkluzji, szczególnie po pewnym pojedynku sprawiającym wrażenie finałowego, po którym jednak inicjuje serię wydarzeń zwieńczonych dużą bitwą na nowej planecie, po której następnie serwuje serię mini-zakończeń. Zrównywanie tego jednak do finałowych scen „Powrotu króla” jest niesprawiedliwe. Przede wszystkim, nie widzę tam żadnej sceny, którą można by wyciąć bez straty dla historii. Gdyby film wieńczyła sekwencja w sali tronowej, nie otrzymalibyśmy przecież fenomenalnie wyglądającej bitwy sponsorowanej przez kolory czerwony i biały. Nie otrzymalibyśmy też pięknego pożegnania. A wszystko późniejsze jest istotne, bo pokazuje jak wszystkie klocki porozsypywane w filmie, a przede wszystkim to postacie, wskakują na swoje miejsce i formują pewien obiekt, który jest gotowy na finałowy epizod. Nie zgodzę się, że wątek Finna oraz jego wypadu do kosmicznego kasyna jest zupełnie zbędny i wciśnięty na siłę, a na bohatera nie było tym razem zupełnie pomysłu. Oczywiście jest to zrobione przede wszystkim po to, żeby Boyega miał co robić w filmie, ale jest to w gruncie rzeczy istotny wątek w kontekście wymowy całej historii, która mówi o rozbudzaniu ognia rewolucji w całej galaktyce. Z tego samego powodu nie wyrzuciłbym właśnie też ostatniej sceny filmu, która jednak najlepiej pasowałaby (wzorem marvelowskich produkcji) do umieszczenia jej po napisach.

Podoba mi się, jak Johnson zagrał na nosie fanom, a przede wszystkim to autorom dziesiątek teorii na temat różnych postaci i potencjalnego rozwoju wypadków. Zarówno bohaterów, jak ich przeszłość, Rian potraktował tutaj dość bezpardonowo. Szanuję takie podejście i niepodążanie naprzeciw różnym oczekiwaniom. Niektóre rozwiązania mogą nieco rozczarowywać, ale mogą też oferować ciekawy punkt startowy dla J.J. Abramsa jeżeli ten tylko zechce w końcu coś wytłumaczyć i opowiedzieć nam w następnym filmie, a nie tylko mnożyć kolejne zagadki i niedopowiedzenia. „Ostatni Jedi” jest przy tym blockbusterem z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli już zaczyna się w nim coś dziać to dzieje się na całego, ale zawsze jest to przemyślane koncepcyjnie. Otwierająca film scena bitwy w kosmosie ma dobrze rozpisaną dramaturgię (motyw z bombowcami jest dość przewidywalny, ale dobrze zrealizowany i wszystko w nim działa tak, jak należy), jest tutaj miejsce na humor i atrakcyjnie zaprezentowane eksplozje, ale też poświęcenie i chwilę zadumy nad zabitymi przez wroga towarzyszami. Późniejsza scena pojedynku w skąpanej w czerwieni sali tronowej to jedna z najpiękniejszych rozrób w serii, umiejętnie operująca spowolnieniami obrazu, ale też oferująca najbardziej nonszalanckie zabójstwo z udziałem miecza świetlnego w sadze. Nad finałową bitwą na solnej planecie można by się długo rozpływać, bo to wizualna petarda, genialnie pomyślana od strony kolorystycznej.


Przywiązanie do detali to zresztą duża zaleta filmu. Cieszy dbałość o różne małe pierdoły, które wtłaczają życie w stworzony świat, drobnostki takie jak dźwięk monet w wypełnionym nimi BB-8, gdy ten porusza się (a także fakt, że jest zwykle nieco przybrudzony, co ma sens, zważywszy na to, jak się przemieszcza), brak czerwonych śladów na ziemi po pewnym bohaterze, odcięta dłoń widoczna w tle, będąca pozostałością po innej postaci. Oczywiście można by wyliczyć różne drobne wpadki, których nie sposób uniknąć w produkcji o takiej skali, ale widać, że przykładano się przy realizacji. Widać to też po efektach specjalnych, które już w zeszłorocznym „Łotrze 1.” prezentowały się fantastycznie, a tutaj sceny w kosmosie są jeszcze cudowniejsze. Hipnotyzujący jest moment, gdy pewnej eksplozji towarzyszy kilka sekund absolutnej ciszy, udowadniając, że czasem najgłośniej wybrzmiewa zupełne przeciwieństwo kakofonii wybuchów. A do tego w mojej głowie kotłuje się masa krótkich fajnych ujęć, które będą mnie cieszyć przy kolejnych seansach w przyszłości, jak na przykład kręcona z żabiej perspektywy Rey wymachująca mieczem świetlnym, kwasowy trip z pstrykaniem palcami, tortury na zawieszonej w powietrzu postaci, wybuch hangaru, dwa słońca, początek bitwy w sali tronowej i wiele innych.

Nie jest to film pozbawiony wad, nie wszystko w tym scenariuszu gra i hula tak jak powinno, nie brakuje w nim różnych dziur, do wielu rozwiązań fabularnych można by się przyczepić, ale będzie to właśnie czepianie się. Wciąż zupełnym nieporozumieniem jest generał Hux, który jest postacią źle napisaną i Domhnall Gleeson ma wyraźny problem z wczuciem się w rolę, najczęściej więc wygląda jakby puszczał cichego bąka, a gdy jest wyjątkowo skrzywiony to sprawie wrażenie, że poczuł swoje „dzieło”. Zyskuje natomiast jego konkurent o względu Snoke’a, czyli Kylo Ren. Jego relacja z Rey jest ciekawie rozpisana, a sam rozwój postaci interesujący, ale nie mogę napisać nic więcej bez zdradzania istotnych elementów fabuły. Jeżeli w przeciągu kilku dni obejrzałem dwukrotnie film trwający 150 minut, bez znudzenia i irytacji, a za to z przyjemnością i zaciekawieniem, wyłapując przy tym różne fajne detale, które umknęły przy pierwszym podejściu, no to ośmielę się twierdzić – że jest to bardzo udany film.

niedziela, 17 grudnia 2017

The Place - recenzja


Nowy film Paolo Genovese, autora „Dobrze się kłamie w miłym w towarzystwie” (jeżeli ktoś jeszcze nie widział to warto nadrobić, pisałem o tym filmie tutaj: klik). I tym razem Genovese nie musiał się za wiele nalatać ze sprzętem, bo akcja ponownie ma miejsce w jednej lokacji, tytułowej restauracji. Film jest początkowo zagadkowy, ale szybko łapiemy, o co chodzi i jakie są zasady. W rzeczonej restauracji, zawsze przy tym samym stoliku, siedzi tajemniczy mężczyzna. Przychodzą do niego kolejni bohaterowie, którzy dzielą się z nim swoimi problemami i mówią, co chcieliby zmienić w swoim życiu. On skrzętnie wszystko zapisuje w notatniku, a następnie zleca różne zadania, których wykonanie ma zagwarantować otrzymanie tego, czego się pragnie. Jedna bohaterka poszukuje Boga, druga pragnie być piękna, trzecia chciałaby, żeby małżonek został wyleczony z Alzheimera, ktoś pragnie ocalić chore dziecko, ktoś inny ocalić syna przed zmarnowaniem sobie życia, a jeden facet chciałby się po prostu przespać z urodziwą kobietą z plakatu. Niemal wszyscy dostają niewygodne zadania: masowe morderstwo, zabójstwo dziecka, zgwałcenie niewinnej kobiety, zatuszowanie jakiejś zbrodni, czy też kradzież dużej sumy pieniędzy. Wszyscy są skonfliktowani moralnie, ale nie odrzucają jednoznacznie swoich zleceń, ciągle wracają do mężczyzny, żeby się z nim targować, spróbować zamienić zadanie na coś innego, albo podzielić się z postępami przygotowań do niego.

Nie wiadomo, kim jest ów tajemniczy mężczyzna. Szatan? Bóg? Wysłannik, któregoś z nich? Demon? Anioł? A może po prostu pośrednik oferujący kontakt z jakąś Siłą Wyższą? Wiadomo natomiast, że nie jest jakimś hochsztaplerem i cokolwiek robi zdaje się to działać, bo świadczą o tym wydarzenia z życia bohaterów. Skąd jednak dowiedzieli się o nim? Skąd mają pewność, już na wstępie, że warto mu zaufać? Nie wiadomo. Musimy to zaakceptować, albo nie, podobnie jak odsunąć na bok kilka nurtujących pytań, na przykład o to, dlaczego nikogo nie dziwi, że całymi dniami przesiaduje przy tym samym stoliku i przyjmuje kolejnych obcych ludzi. Kelnerka wieczorami zagaduje do niego, ale nie sprawia wrażenia, jakby przeszło jej przez myśl, że obok niej dzieje się coś niepokojącego.


„The Place” na papierze może brzmieć intrygująco, ale to w gruncie rzeczy koncept mało filmowy, bliższy sztuce teatralnej, jak kinowemu przeżyciu. Wymieniają się twarze, ale w gruncie rzeczy jest to cały czas o tym samym, o dwójce ludzi rozmawiających ze sobą w kawiarni. Przez 105 minut. I z całą pewnością nie jest to tak zgrabnie napisane jak „Kawa i papierosy”. Kilka razy podczas seansu rodziło to we mnie bunt, ale zarazem byłem ciekawy, co dalej z tego wyniknie, tym bardziej, że niektóre wątki zaczęły się ze sobą przeplatać. Wszystko oczywiście dzieje się w naszej wyobraźni, bo nawet na moment nie opuszczamy okolic restauracji, którą czasem zobaczymy z zewnątrz, ale nigdy nie przeniesiemy się z kamerą gdzieś dalej. O istotnych wydarzeniach z życia bohaterów dowiadujemy się więc z przekazów ustnych.

Jeżeli zainteresowaliście się „The Place” ze względu na „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” to możecie poczuć się nieco rozczarowani. Nie jest to urocza komedia, która z czasem ewoluuje, żeby zacząć dotykać mroczniejszych tematów i zaprezentować dość ponury obraz długoletnich związków. Wprawdzie nagromadzenie tragicznych wydarzeń i szokujących odkryć było tam przesadzone, ale przez to tempo filmu, pomimo osadzenia akcji w jednym miejscu, było idealne, a historia wciągała. „The Place” bywa niemrawe, dyskusje są chwilami ospałe, a ponieważ wszystkich informacji dowiadujemy się z dialogów, warto ich słuchać z uwagą, ale przecież uczestniczyć w słuchowiskach wolelibyśmy przy radiu, a nie dużym lub małym ekranie. Całe szczęście, że przynajmniej zagrane jest to dobrze, pojawia się kilka twarzy znanych z poprzedniego filmu Genovese, ale nie tylko oni wykonują tutaj dobrą robotę.

Nie jest to zły film, nie odradzałbym seansu, bo jest to jednak dość ciekawa historia, próbująca opowiedzieć coś o ludzkiej moralności, ale też nikomu nie poleciłbym go, bo seans łatwo może się przerodzić w katorgę i powodować irytację jeżeli nie zaakceptujemy przegadanej i statycznej formy w jakiej postanowiono to opowiedzieć.

niedziela, 10 grudnia 2017

Molly's Game (Gra o wszystko) - recenzja


Debiut Aarona Sorkina w roli reżysera. Jak można było przypuszczać, jest to przede wszystkim popis umiejętności scenopisarskich Sorkina. Już pierwsze kilka minut, w których dowiadujemy się o karierze sportowej bohaterki, jest popisowym przykładem budowania efekciarskich długich monologów, układania bezbłędnego rytmu i tempa wypowiedzi, a także upychania dużej ilości informacji w wystrzeliwane szybkimi seriami dialogi. Jessica Chastain łapie ten rytm wzorcowo i bez zadyszki przebija się przez kolejne partie dialogowe, zawsze idealnie wstrzeliwując się w tempo, a także tonację emocjonalną. Ruda uwielbia wcielać się w wyraziste, silne, niezależne kobiety, a Molly jest tego kwintesencją: inteligencją, sprytem, błyskotliwością, ale również urodą i seksapilem, rozpycha się łokciami w męskim świecie, próbując wywalczyć sobie wysoką pozycję w łańcuchu pokarmowym.

Pewnym zaskoczeniem jest Michael Cera, który zabłysnął tutaj w małej roli gwiazdy kina będącej częstym bywalcem pokerowych rozgrywek organizowanych przez Molly. Nie zostaje powiedziane w jakiego autentycznego aktora wciela się (plotki mówią, że częstymi gośćmi wieczorów u Molly byli Ben Affleck, Leonardo DiCaprio oraz Tobey Maguire) więc figuruje tutaj jako Gracz X. Jego bohater to dupek, który z rozbrajającą szczerością mówi w pewnym momencie, że kocha poker, bo uwielbia niszczyć cudze życia. Cera odgrywa go subtelnie, a niewinny, młodzieńczy (łamane przez pierdołowaty) wygląd, maskuje paskudne wnętrze, które zdradzają głównie zimne oczy uważnie lustrujące otoczenie i okazjonalny złośliwy uśmiech. Dobra rola.

Sorkin-reżyser skupia się przede wszystkim na niewchodzeniu w drogą Sorkinowi-scenarzyście, ale nie znaczy to, że „Molly’s Game” jest filmem teatralnym w formie. Sorkin uważnie odrabiał lekcje u boku Finchera i Boyle’a, ale brakuje mu niestety ich talentu, żeby zrobić coś równie dobrego. Z filmu będzie się więc pamiętać konkretne sceny za dialogi i kreacje aktorskie, a nie błyskotliwe przedstawienie ich na ekranie, ale powodów do narzekań nie ma. Co najwyżej do faktu, że operowanie różnymi liniami czasowymi i przeskakiwanie pomiędzy nimi nie zawsze wypada płynnie i zgrabnie. Podobny problem jest zresztą z ogólną konstrukcją filmu i historii, bo tak jak w samych dialogach nie ma fałszywych nut (co jest świadectwem nie tylko dobrego scenariusza, ale też talentu aktorów), tak czasem w budowie scen i ich rozłożenia w fabule wyczuwalne są różne drobne zgrzyty. Nic poważnego, ale rzutuje na odbiór całego filmu, który można określić jedynie jako dobry. Co nie znaczy, że nie ogląda się tego z przyjemnością i zaciekawieniem przedstawioną historią.

poniedziałek, 4 grudnia 2017

The Disaster Artist - recenzja


„The Room” może się „pochwalić” tytułem najgorszego filmu w historii kina. Każdy kinoman powinien potraktować ten film jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Tommy Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie sceny wyglądają natomiast jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i nieporadnie rzuca piłką z kolegami. Aktorstwo jest straszne, dialogi tragiczne, a efekty komputerowe tak złe, że podczas seansu wymięka błędnik odbiorcy. Anty-majstersztyk.

Zupełnie nie jestem zaskoczony, że James Franco po zobaczeniu „The Room” postanowił stworzyć film o tym, jak powstawało dzieło Wiseau i wystąpić w jego roli. Franco sam jest niezłym oryginałem, rocznie potrafi występować w kilkunastu różnych projektach, reżyseruje artystyczne filmy, które często nie wychodzą poza obieg festiwalowy, a czasem nawet z tym bywa różnie, produkuje, pisze scenariusze i wykłada na temat sztuki filmowej na różnych uczelniach. Człowiek, który zakrzywia czas i z całą pewnością nie może narzekać na nudę. O większość jego twórczości przeciętny kinoman się nawet nie otrze, zadowalając się licznymi komediami i blockbusterami, w których wystąpił Franco, ale o „The Disaster Artist” powinno być głośno, gdy zacznie się sezon istotnych nagród filmowych. I słusznie, bo to jedna z najlepszych ról w karierze Jamesa, o ile nie najlepsza.

Franco nie nabija się ze swojego bohatera, nie przejaskrawia, nie szarżuje i nie ocenia. Nie musi. Tommy Wiseau to takie barwne kuriozum, że wystarczy zadbać o szczere i rzetelne wcielenie się w jego postać, żeby widz nie mógł oderwać oczu od ekranu. A Franco wykonał genialną robotę, począwszy od zupełnych podstaw, czyli idealnej charakteryzacji (zresztą Wiseau w „The Room” czasami przypominał mi... Franco wcielającego się w Wiseau, jeżeli ma to jakiś sens), poprzez fantastycznie oddany akcent i sposób bycia, a kończąc na perfekcyjnie skopiowanym charakterystycznym śmiechu. Nie jest łatwo wcielić się w taką osobę, która sama w sobie jest dość karykaturalna, nie stając się w efekcie jeszcze większą karykaturą. Franco dokonał tej trudnej sztuki i jestem pełen uznania dla niego.

Fajne w tym filmie jest to, że to w zasadzie taki rodzinny projekt, a do tego zrealizowany w duchu samego „The Room”. James Franco film wyprodukował, wyreżyserował i wystąpił w głównej roli, a na ekranie partneruje mu brat, bratowa (Alison Brie w małej roli) oraz długoletni przyjaciel (dobra rola Setha Rogena). W przeciwieństwie do samego Wiseau, Franco nie jest jednak oderwanym od rzeczywistości oszołomem, projekt trzyma w ryzach, jest on dość prosty realizacyjnie, ale przemyślany, bawiący tam, gdzie ma bawić, nie nużący, całkiem wciągający i o potencjale na zostanie filmem, do którego będzie się chętnie wracało w przyszłości (czas pokaże, czy rzeczywiście). O bohaterze w sumie nie dowiadujemy się zbyt wiele, zagadka jego prawdziwej tożsamości, narodowości i źródła pochodzenia wielomilionowego budżetu, jaki poszedł na realizację „The Room”, nie zostaje rozwiązana. Sęk w tym, że to właśnie dobrze, bo dzięki temu Tommy wciąż pozostaje intrygującą personą, która nie przestaje odbiorcę fascynować i nieustannie zaskakiwać swoimi osobliwymi zachowaniami.

„Disaster Artist” nie jest filmem ponadprzeciętnym, realizacyjnie i konstrukcyjnie jest to po prostu solidna robota do której ciężko się przyczepić, ale też nie powala niczym szczególnym na kolana. Oferuje natomiast ujmująco szczere i uczciwe podejście do portretowanych bohaterów, a rola Franco jest tak dobra, że mimowolnie winduje on cały projekt do góry i nie pozwala o sobie zapomnieć. Przede wszystkim jednak, jest to film, z którego wychodzi się z szerokim uśmiechem, a chyba właśnie na to wszyscy liczyliśmy.