niedziela, 24 marca 2019

Cold Pursuit - recenzja


Widzieliście już ten film. Dilerzy narkotykowi zabijają syna Liama Neesona. Liam Neeson łapie za karabin, obcina w nim lufę i kolbę żeby broń mieściła się pod płaszczem, i rusza w krwawe tango. Powoli pnie się w górę gangsterskiego łańcucha pokarmowego eliminując kolejne osoby, które odpowiadały za śmierć jego syna. W zasadzie to naprawdę mogliście widzieć już tę konkretną historię, bo to remake norweskiego filmu „Obywatel roku”. Nakręcony zresztą przez autora tegoż (Hans Petter Moland).

Jeżeli oglądaliście oryginał to pewnie już wiecie, że nie jest to typowy film z Liamem Neesonem na wojennej ścieżce. W zasadzie to ostatnie dziesięć lat jego kariery uczyniło go idealnym wyborem obsadowym do tej roli. Szybko staje się jasne, że reżyser „Cold Pursuit” nie ma szacunku dla reguł jakimi rządzi się ten gatunek i bezpardonowo obśmiewa jego różne klisze. Nie jest to jednak parodia. „Cold Pursuit” to często ponura, brutalna i poważna historia, która jednak opowiadana jest w niepoważny sposób. Atakuje to trochę z zaskoczenia, gdy klasyczna scena w kostnicy ze zdruzgotanymi rodzicami oglądającymi zwłoki syna zostaje doprawiona absurdalnym elementem komicznym. Reżyser stąpa po cienkim lodzie, balansując pomiędzy dramatem, a czarną komedią. Efekt jest trochę dziwny i pozostawiający widza w stanie lekkiego zmieszania. Powinniśmy się śmiać? Czy może współczuć rodzicom? Nastrój tragicznej sceny został już zaburzony, nie ma więc mowy o poważnym jej traktowaniu, ale też tonacja pozostałych elementów nie skręciła ewidentnie w rejon podśmiechujek więc trudno podchodzić do tego jak do lekkiej czarnej komedii. Takich scen w tym filmie będzie jeszcze wiele.

Myśl „to jest bardzo dziwne” towarzyszyła mi przez dobre kilkadziesiąt minut seansu. Moland pozostaje w tym jednak konsekwentny i stopniowo oswaja odbiorcę ze specyficznym klimatem oraz humorem tej opowieści. Zaczynamy to powoli akceptować, rozumieć, a w końcu nawet lubić. W filmie pada wiele trupów. Każdy zgon zostaje uhonorowany czarną planszą z nazwiskiem postaci oraz stosownym elementem graficznym (jakimś drobnym symbolem w stylu krzyża, zwierzęcia albo znaku pokoju). Czasem morderstwa bywają brutalne, czasem komiczne, ale najczęściej umiejscowione są po prostu gdzieś na przecięciu powagi i kpiny. Mamy więc scenę z gościem malowniczo rozsmarowanym na sukniach ślubnych, albo bezpardonowe zmasakrowanie czyjejś twarzy, ale też paralotniarza przypadkowo wlatującego do… no, powiedzmy, że w miejsce do którego wolałby nie wlecieć.


„Cold Pursuit” ma ten charakterystyczny skandynawski sznyt, przejawiający się przede wszystkim klimatem całej opowieści, oczywiście zaczerpniętym z oryginału, ale też niewątpliwie wynikającym z osoby reżysera i będącym jego naturalnym stylem opowiadania. Umiejscowienie akcji na mroźnym amerykańskim zadupiu (oraz co z tego wynika) rodzi jednakże liczne skojarzenia z „Fargo”, zarówno tym serialowym, jak i filmem braci Coen. Postacie zaludniające ekran bez problemu wpasowałyby się w jakąś coenowską historię. Głównym bohaterem jest kierowca pługu, Nels Coxman, który codziennie wycina w kilkunastometrowej śnieżnej warstwie korytarze dla miejscowych kierowców. Później zamieni to na wycięcie w pień miejscowego półświatka. Wiking (Tom Bateman), czyli gangster stojący na szczycie przestępczej organizacji odpowiedzialnej za śmierć Coxmana juniora, rygorystycznie dogląda diety własnego syna, a gdy odkrywa, że ten jest gnębiony w szkole, nakazuje mu pobić swoich oprawców. Zirytowany przypomina też potomkowi o przeczytaniu książki „Władca much”, którą mu kiedyś podarował („odpowiedzi na wszystkie pytania masz w tej książce”). Zanim drogi tych dwóch postaci się skrzyżują poznamy jeszcze ambitną młodą policjantkę (Emmy Rossum) stanowiącą stałe utrapienie dla rozleniwionego starego wyjadacza (John Doman) nieprzyzwyczajonego do prawdziwej przestępczości w jego małym miasteczku, zobaczymy płatnego zabójcę o bardzo wątpliwej etyce zawodowej oraz odkryjemy sekretny gejowski romans w przestępczych szeregach.

Powtórzę to jeszcze raz: to jest dość dziwny film, nie zawsze działa to na jego korzyść, ale dzięki temu nie jest nudny, przewidywalny i oczywisty. Niestety nie oferuje jakiejś specjalnie błyskotliwej i oryginalnej zabawy z gatunkiem, ale jest na tyle pomysłowy żeby oglądało się go z zaciekawieniem. Jeżeli szukacie jakiegoś dobrego filmu z Liamem Neesonem w trybie twardego tatuśka mordującego bandziorów to „Cold Pursuit” jest niegłupim pomysłem na seans.

niedziela, 17 marca 2019

Love, Death & Robots - recenzja


Dziesięć lat temu David Fincher miał wyprodukować razem z Jamesem Cameronem nową antologię mrocznych, przesyconych seksem i przemocą opowieści sci-fi opartych na kultowym magazynie komiksowym Heavy Metal. Oprócz nich reżyserią poszczególnych historii miał się jeszcze zająć Gore Verbinski, Tim Miller, Zack Snyder i Guillermo del Toro. Ostatecznie niestety nic z tego nie wyszło, bo Paramount Pictures wycofało się z finansowania projektu. Fincher i Millers nie odpuścili jednak zupełnie tego konceptu czego owocem jest zrealizowane dla Netflixa „Love, Death & Robots”.

Finalna wersja składa się z osiemnastu niemiłosiernie wciągających pulpowych opowiastek sci-fi. Wszystkie historie zostały zrealizowane przez oddzielne studia animacyjne z całego świata i opierają się na różnych technikach animacyjnych. Mamy więc różne odmiany animacji tradycyjnej, zamierzenie groteskowe projekty zrobione komputerowo, ale też sporo takich zachwycających niesamowitą jakością fotorealistycznej animacji komputerowej. Jedna historia („The Witness”) dodatkowo jeszcze sobie tym pogrywa, sprawiając wrażenie techniki rotoskopowej (czyli animacji nanoszonej na nagrany film z aktorami), ale podobno była w całości zrealizowana w komputerze jedynie symulującym ten efekt. Wow.

Wciąga to strasznie, bo poszczególne historie trwają od zaledwie kilku do kilkunastu minut. Najpierw więc się zerka z ciekawości na pierwszą minutę żeby zobaczyć na jaki styl animacji postawiono tym razem. Szybko łapie się przynętę w postaci jakiegoś intrygującego konceptu fabularnego, stopniowo rozwijanego przez scenarzystów, a gdy już odkrywamy, czy podoba się nam to w jakim kierunku poszli, czy też jednak nie, to i tak mamy już niewiele minut do końca więc ogląda się to bezboleśnie. I Netflix od razu odpala nam kolejną historię więc zerkamy z ciekawości na pierwszą minutę żeby zobaczyć...


Krótki czas poszczególnych historii jest ogromną zaletą tego projektu, bo twórcy nie mają czasu na zbytnie kombinowanie (czytaj: psucie) z fabułą, wpadają na jakiś fajny pomysł, bawią się nim przez ileś tam minut, widz nie ma zbyt wiele czasu żeby zacząć doszukiwać się w nim dziur logicznych (oj są) i jakiegoś sensu (oj czasem nie ma), a jeżeli okazuje się, że scenarzyści nie mieli ciekawego konceptu na rozwinięcie startowego pomysłu to widz nie musi się zbyt długo męczyć przed ekranem. Idealnie.

„Love, Death & Robots” (+ cats) to często opowieści bez większej puenty, albo zakończone puentą o sile rażenia zimnego ognia, ale nie ma czasu kręcić na to nosem, bo już lecimy z kolejną historią. I kwadrans później z kolejną. O tym, które z nich naprawdę były warte uwagi, zdecydujemy za kilka dni, gdy wciąż będziemy wracać do nich myślami, ale oglądanie tego sprawiło wystarczająco dużo frajdy i przyjemnych doznań estetycznych żeby można było zignorować błahość fabularną większości zaprezentowanych historii.

poniedziałek, 11 marca 2019

Captain Marvel (Kapitan Marvel) - recenzja


Wszyscy spragnieni większej ilości filmów o kobiecych superbohaterkach mogą już spać spokojnie. "Captain Marvel” po pierwszym weekendzie wyświetlania zgarnęła prawie pół miliarda dolarów. Jest dobrze. Szkoda, że ten (potencjalnie) przełomowy dla przyszłości MCU tytuł jest zarazem projektem tak bardzo zachowawczym.

„Captain Marvel” to kwintesencja kinowego uniwersum Marvela. Produkt dopracowany, starannie zrobiony, cieszący oczy ładnymi efektami, trzymający się kupy, doprawionymi różnymi mniej lub bardziej udanymi drobnymi żartami i nieodstręczający widza niczym istotnym. Studio Marvela nie produkuje ewidentnych kaszan. Od strony producenckiej mają wypracowaną formułę, która się sprawdza od lat. Problem z formułami wtłaczanymi w proces twórczy jest jednak taki, że zapewniają jakąś ich stałą jakość, ale zarazem oferują mało miejsca na kreatywne szaleństwo i nieprzewidywalność gotowego produktu. A bez tego widz łapie się na tym, że ogląda coś, co wprawdzie nie przynudza, bo ma przyzwoite tempo i starannie wyważone poszczególne elementy składowe, a nawet sprawia sporo radochy podczas samego seansu, ale jest to dość fantomowe przeżycie. Fantomowe, bo ciężko później określić, co właściwie sprawiło, że oglądało się to dobrze. Nie wraca się do tych filmów myślami, nie wspomina z podnieceniem konkretnych scen, nie wypatruje kolejnego seansu, bo doświadczenie oglądania ich było wykastrowane z ekscytacji towarzyszącej obcowaniu z czymś nowym, świeżym i pomysłowym.


Dlatego widzowie tak bardzo pokochali zeszłorocznego animowanego Spider-mana, gdzie w sposób błyskotliwy i niczym nieskrępowany bawiono się formą oraz oczekiwaniami odbiorców. Z tego powodu zakochano się w tym bezwstydnie komediowym podejściu w filmie „Thor: Ragnarok”. I quasi-realistycznym potraktowaniu tematu z domieszką szpiegowskiej paranoi w „Zimowym żołnierzu”. Chcemy więcej takich filmów, czyli szalonych, pomysłowych, zaskakujących i błyskotliwych, a mniej robionych według sprawdzonego wzorca. Po dziesięciu latach istnienia MCU i zrobieniu dwudziestu filmów wchodzących w jego skład, Kevin Faige powinien zacząć coraz śmielej odchodzić od tej wypracowanej i bezpiecznej formuły, która sprawdzała się w pierwszej fazie, ale zaczyna coraz bardziej uwierać w nowych projektach. Przyszłość tego kinowego uniwersum powinna teraz zostać złożona w rękach takich artystów jak Taika Waititi, James Gunn i bracia Russo. Reżyserów o wyrazistym stylu, którzy potrafią się odnaleźć w realiach wysokobudżetowych produkcji realizowanych według wytycznych studia, ale zarazem posiadających komfort wypowiadania się przy tej okazji w swoim unikalnym stylu bez obawy, że zostaną zakneblowani.

„Captain Marvel” nie jest dzieckiem takich twórców. Jest to przezroczysty projekt pozbawiony autorskiego sznytu. Film przenoszący nas do lat 90., z czego niewiele wynika oprócz kilku fajnych piosenek z tamtego okresu. Produkt rozrywkowy obfitujący w ładnie zrobione komputerowe sceny akcji, ale cierpiący na deficyt zapadających w pamięci pomysłów na ekranową rozróbę. Film, który potrafi straszyć drętwym komputerowym manekinem udającym młodego agenta Coulsona, ale też zachwycić fantastycznie odmłodzonym Samuelem L. Jacksonem. Zresztą jego relacja z główną bohaterką to jeden z największych pozytywów tej historii, przyjemnie się na to patrzyło i słuchało ich rozmów. Scenariusz jest dość przewidywalny, ale potrafi delikatnie zaskoczyć w kilku kwestiach i okazjonalnie przywalić jakimś zgrabnym dialogiem, ripostą albo żartem. Brie Larson jest fajna w tej roli, ale chyba jeszcze nie do końca czuje tę postać i wciąż szuka pomysłu na nią, oby więc te poszukiwania nietrwały zbyt długo.


I żeby było jasne – to jest udany film, jeszcze dekadę temu przyjąłbym go z otwartymi ramionami, ale przez ten czas powstało przynajmniej kilkanaście innych mu podobnych i jako widz poszukuję już czegoś więcej, jak tylko kolejnego solidnego produkcyjniaka, który będzie przyjemny w odbiorze, ale pozostawi mnie w stanie uśpienia na poziomie emocjonalnym. Pragnę produkcji wymykających się oczywistym rozwiązaniom, a zrobienie z kobiety głównej postaci w filmie nie jest złamaniem schematu tylko potwierdzeniem czegoś, co powinno być oczywiste – nieważna jest płeć, ważne jest to, czym będzie się mogła pobawić na ekranie, czyli rolą, scenariuszem i przygotowanymi rekwizytami.