niedziela, 26 czerwca 2022

Paryż, 13. dzielnica - recenzja

 


Od piątku, dzięki Gutek Film, w polskich kinach można w końcu obejrzeć film „Paryż, 13. dzielnica”, najnowsze dzieło Jacquesa Audiarda („Prorok”, „Imigranci”, „Bracia Sisters”), które zadebiutowało rok temu w Cannes. Nie będę owijać w bawełnę, widziałem już dwa razy, i to jedna z moich ulubionych tegorocznych premier kinowych. 

W teorii jest tu postawionych kilka znaków ostrzegawczych. Jest 69-letni reżyser opowiadający o egzystencji oraz życiu miłosnym i seksualnym pokolenia młodszego od siebie o prawie 40 lat. Jest obawa, że wyjdzie z tego moralizatorskie machanie palcem przez starszego pana. Jest też czarno-biały obraz sygnalizujący potencjalną artystyczną pretensję. Wiek Audiarda jest jednak nieistotny w oddaniu „prawdy” o naturze dzisiejszych młodych paryżan, bo historia oparta jest na trzech opowiadaniach z komiksu „Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a, a przy pisaniu scenariusza Audiarda wspierały Céline Sciamma i Léa Mysius. Obie panie to zdolne i cenione reżyserki (zwłaszcza Sciamma), ale też doświadczone scenarzystki, mające na koncie wielu filmów skupionych na portretowaniu dzisiejszej Francji. Audiard czerpie więc z wiedzy i wrażliwości młodszych od siebie twórców żeby przy pomocy swojego zestawu wypracowanych artystycznych narzędzi opowiedzieć o współczesnym Paryżu. Efektem tej kolaboracji jest piękny wizualnie i wrażliwy emocjonalnie portret młodych ludzi, o których opowiada się tu bez pruderii, ale też protekcjonalnej krytyki. 

„Paryż, 13. dzielnica” to roznegliżowany dramat obyczajowy, który urzeka wrażliwością z jaką kreśli relacje pomiędzy trójką głównych postaci i emocjonalną prawdą jaka w tym wszystkim tkwi. Nie ma w tej historii fałszywej nuty, jest szczerość uczuć wynikających z plątaniny żądzy, potrzeby bliskości, życiowego zagubienia w relacjach zarówno miłosnych, jak i zawodowych, ale też kompleksów, zazdrości oraz niezabliźnionych emocjonalnych blizn z niedalekiej przeszłości. Jest to kino skupione na dialogu, ale operujące słowem w tak lekki i naturalny sposób, że chłonie się te liczne przegadane sceny z uwagą i przyjemnością. 

Jeżeli lubicie kino opowiadające ciekawie o skrawkach zwykłego życia, bez zbytniego dramatyzowania, to jest film dla was.

The Black Phone (Czarny telefon) - recenzja

 


Na Disney+ wleciał już „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, a w kinach pojawił się właśnie nowy film Scotta Derricksona, niedoszłego reżysera wspomnianego tytułu, którego w ostatniej chwili zastąpił Sam Raimi. Derrickson świeżo odzyskaną „wolność” od ograniczeń pracy nad kolejną odsłoną tasiemca od MCU wykorzystał na to, co lubi robić najbardziej – mroczny, ponury, brutalny horror, który potrafi złapać widza za gardło i zapewnić mu kilka solidnych podskoków w fotelu kinowym. 

„Czarny telefon” nie spieszy się z przejściem do rzeczy, czyli wrzucenia nastoletniego bohatera do piwnicy seryjnego mordercy dzieci, z której to będzie musiał się uwolnić, jeżeli nie chce dołączyć do długiej listy ofiar psychopaty. „The Grabber” („Wyłapywacz), jak zwą go lokalne media i ludzie z okolicy, majaczy gdzieś w tle i poboczu kadru od samego początku, wyłapując kolejne młodociane ofiary, ale pierwsza połowa filmu poświęcona jest sportretowaniu życia w Colorado lat 70., co stanowi horror samo w sobie. Czerpiący z własnych niemiłych wspomnień dorastania w robotniczej dzielnicy w Denver, gdzie brutalna przemoc była stałym elementem relacji pomiędzy ludźmi, Derrickson w surowy, ponury sposób, opisuje rzeczywistość młodego Finneya (Mason Thames) i jego siostry Gwen (Madeleine McGraw), doświadczających przemocy z ręki nadużywającego alkoholu ojca, ale też rówieśników ze szkoły. Jest to opowiedziane i poprowadzone na tyle sugestywnie oraz ciekawie, że tak naprawdę nie potrzeba już było gościa w demonicznej masce żeby utrzymać uwagę widza do końca. 

Co nie znaczy, że szkodzi to historii Finneya, która skręca nagle w nowym kierunku. Jest tutaj jedno „ale”, bo trzeba kupić pojawiający się w drugiej połowie filmu element „fantastyczny”. W piwnicy znajduje się tytułowy czarny telefon, niesprawny od lat, przez który z bohaterem zaczynają się kontaktować kolejne ofiary „Wyłapywacza” i podpowiadać, co powinien zrobić żeby nie pójść ich śladem. Jeżeli tylko „łyknie się” ten nadnaturalny motyw to w zamian dostaje się wciągający, chwilami dość straszny, horror o ofierze i prześladowcy. O właśnie, warto napisać coś więcej o prześladowcy, czyli „Wyłapywaczu”, świetnie odegranego przez Ethana Hawke’a w niecodziennej dla niego roli czarnego charakteru (choć już drugiej w tym roku). Przez większość filmu nie widać jego twarzy, skrywanej przez niepokojącą maskę, zmyślnie stworzoną z wielu wymiennych elementów, które odkrywają dolną lub górną część jego twarzy, albo całkowicie ją zakrywają, odzwierciedlając tak jego różne stany emocjonalne. Bardzo dobra rola, niezwykle fizyczna, oparta w dużej mierze na grze ciałem, ale też pracy niesamowitym głosem, który wykonuje tutaj połowę „roboty”. W jednej scenie wystarcza, że aktor siedzi tylko nieruchomo na krześle, gotowy do dzikiego ataku, żeby wywołać grozę samym swoim istnieniem i złem czającym się w oczach. Widz nie ma najmniejszej wątpliwości, że jest to przerażająca postać po której można się spodziewać wszystkiego co najgorsze. 

Kroku nie ustępuje mu nastoletni Mason Thames, niemalże debiutant, mający na koncie tylko niewielkie role w kilku serialach i jednej krótkometrażówce, który imponująco dobrze prowadzi nas przez pełną bólu i przemocy historię Finneya. Niemniej zachwyca Madeleine McGraw, wcielająca się w jego siostrę, która wywołała na Derricksonie tak duże wrażenie, że zdecydował się na opóźnienie dla niej realizacji filmu, bo była zajęta innym projektem. Warto się przyglądać dalszej karierze tej dwójki, bo jest tu zdecydowanie potencjał na wskoczenie do wyższej aktorskiej ligi. 

Natomiast brakuje trochę żeby to „Czarny telefon” wskoczył na wyższą półkę kina grozy, bo czasem coś tu zgrzytnie, jakiś element fabuły wyda się niezgrabnie dopasowany do reszty, pewne rozwiązania zbyt naciągane, albo naiwne, a całość historii zbyt prosta. Jest to jednak kawał solidnego horroru, ładnie grzebiącego w mrokach ludzkiej natury, zgrabnie kreślącego krajobraz Colorado z lat 70. i umiejętnie budującego nastrój grozy wszędzie tam, gdzie trzeba.

sobota, 11 czerwca 2022

Triangle of Sadness - recenzja

 


Ruben Östlund śmiało zmierza w kierunku wykręcenia rekordu w Cannes. Od roku 2014 nakręcił trzy filmy. Z wszystkimi pojawił się na festiwalu. Wszystkie zdobyły główne nagrody. Dwie Złote Palmy i najlepszy film w sekcji Un Certain Regards (doskonały „Turysta”). Jeżeli passa się utrzyma to już następny film może zapewnić mu tytuł pierwszego reżysera z trzema Złotymi Palmami na koncie. Miejmy nadzieję, że będzie to zarazem tytuł, który wpuści trochę świeżości do jego filmografii, bo o „Triangle of Sadness” z całą pewnością nie można tego powiedzieć. Co nie znaczy, że jest to zły film. 

Nowe dzieło Östlunda stanowi dopełnienie, ale też krzyżówkę, dwóch poprzednich. „Turysta” w błyskotliwy i zabawny sposób opowiadał o dzisiejszej męskości, różnych problemach i rozterkach współczesnego mężczyzny oraz jego roli w społeczeństwie i rodzinie. „The Square” również zahaczał o te tematy, ale przy okazji komentował w cięty sposób świat sztuki współczesnej o którym to opowiadał poprzez serię anegdotycznych scenek. „Triangle of Sadness” jest hybrydą obu filmów, dopinającą tę trylogię o męskości, ale też kontynuującą nabijanie się z łatwego celu jakiejś grupy ludzi. W poprzednim filmie byli to oderwani od rzeczywistości artyści, w tym najnowszym natomiast są to bogacze, modele i influencerzy. 

Historię można podzielić na trzy wyraźne segmenty. Pierwszy, ten najkrótszy, wprowadza parę głównych bohaterów (teoretycznie, bo trochę się to później rozmywa), popularną modelkę i jej partnera, również modela, ale dopiero aspirującego do zostania „kimś” w tym świecie. Östlund wykorzystuje ten segment do podzielenia się kilkoma bystrymi spostrzeżeniami na temat świata mody i relacji damsko-męskich. Z niemałą satysfakcją wskazuje chociażby, że jest to jeden z niewielu zawodów na świecie, gdzie to kobiety zarabiają zdecydowanie więcej od mężczyzn, co jest źródłem frustracji dla bohatera filmu. 

Drugi segment, zdecydowanie najlepszy, spędzamy na pokładzie luksusowego liniowca gdzie wspomniana para wypoczywa w towarzystwie ludzi nieprzyzwoicie bogatych. Mamy tam rozgadanego rosyjskiego oligarchę (świetny Zlatko Buric znany z roli Milo w trylogii „Pusher”), znerwicowanego członka zarządu jakiejś korporacji ukutej w Dolinie Krzemowej, a także sympatyczną parę poczciwych starszych Anglików, którzy fortunę zbili na produkcji granatów i min przeciwpiechotnych. Jest to wszystko oczywiście idealnym materiałem do przejechania się po tym ostrzem satyry, obśmiania, skrytykowania i przejaskrawienia. Zwłaszcza, że Östlund nie zapomina też o żartobliwym portrecie załogi okrętu dowodzonego przez marksistę (niewielka, ale soczysta rola Woody’ego Harrelsona). 

Trzeci segment, najdłuższy, jest też tym najsłabszym, ale jego największym problemem jest w sumie to, że Östlund nie jest zbyt dobry w przycinaniu swoich filmów. Bez wchodzenia zbyt głęboko na teren spoilerów, luksusowy okręt tonie, garstka ocalałych ląduje na bezludnej wyspie (spokojnie, wspominano o tym w oficjalnych materiałach), a dotychczasowa hierarchia wartości zostaje przewartościowana, bo na szczycie łańcucha pokarmowego ląduje osoba, która potrafi zdobyć jedzenie, a nie leniwy bogacz, któremu dotąd usługiwano. Jest to źródło do nowych radosnych gagów, złośliwych spostrzeżeń i satysfakcji ze zmieszania bogaczy z błotem. 

„Triangle of Sadness” jest filmem zabawnym, chwilami nawet bardzo, kilka pomysłów wciąż wywołuje uśmiech na twarzy, gdy sobie o nich przypomnę. Jak to było w poprzednich filmach, na poziomie pojedynczych scen Östlund potrafi zachwycić, ale tutaj już znacznie rzadziej niż dawniej, częściej po prostu jest precyzyjny w tym, co chce powiedzieć, celnie i błyskotliwie punktując pewne sprawy. Największym minusem „Triangle of Sadness” jest więc to, że wszystko to już było opowiedziane wcześniej w innych filmach tego reżysera, ale zrobione lepiej.

poniedziałek, 6 czerwca 2022

Men - recenzja

 


„Kinowe doświadczenie” różne ma oblicza. Czasem jest to ogłuszający huk wojskowych odrzutowców, zbliżenie na twarz Toma Cruise’a doświadczającego przeciążeń na pokładzie podniebnej bestii, wybuchy, dynamiczne sceny, szybki montaż i sala wypełniona ludźmi z rozdziawionymi ustami. Czasem jest to garstka widzów oglądających w ciszy niespieszne ujęcia z Jessie Buckley spacerującą powoli po brytyjskim lesie. Jedno i drugie sprawdza się tak dobrze, bo doświadczamy tego w sali kinowej, ale jakże odmienne są to emocje i przyczyny płynącej z tego satysfakcji. 

W „Men” Alex Garland rezygnuje z gatunku science-fiction, napędzającego dotąd jego twórczość, żeby poprzez formułę horroru folkowego opowiedzieć o traumie, poczuciu winy, ale też patriarchacie. Główna bohaterka, Harper, wyjeżdża do malowniczej angielskiej prowincji, gdzie zamierza spędzić dwa tygodnie na spacerach po lesie, jedzeniu jabłek prosto z drzewa, cieszeniu się z mieszkania w klimatycznej kilkusetletniej posiadłości, a przy okazji przepracować toksyczny związek zakończony tragiczną śmiercią męża. Z czasem poznajemy więcej szczegółów z przeszłości dręczącej Harper, a jednocześnie obserwujemy nasilające się teraźniejsze zagrożenie, które szybko zacznie rujnować pobyt w idyllicznej scenerii. 

Mam dobrą wiadomość, która jednocześnie jest złą wiadomością. Zależy od punktu widzenia. „Men” to kolejny „autorski” horror od studia A24. Oznacza to, że jeżeli liczycie na „jump scare’y”, potwora wyskakującego z szafy, klarowną, prostą historię, jakieś klasyczne mechanizmy gatunku, no to trafiliście pod zły adres. Jeżeli lubicie natomiast, gdy formuła gatunku zostaje wykorzystana jako punkt wyjścia, lub klamrę stylistyczną, do opowieści z zupełnie innego spektrum zainteresowań, jak tylko straszenie widza przez kilkadziesiąt minut, no to jesteście w domu. Garland potrafi pierwszorzędnie budować klimat grozy, powoli dokładając kolejne jego warstwy przez cały film, aż do finału, w którym robi sporą woltę w stronę psychodelicznego horroru cielesnego, gdzie leci już tak rozpędzony, że nic nie jest w stanie go zatrzymać. Żadna autocenzura, obawa przed odbiorem tego przez widza, pokusa przedwczesnego przejścia do puenty, no zupełnie nic, w zdecydowany sposób skręca na trajektorię ku totalnemu karambolu, ale ostatecznie kończy ten szalony rajd piękną katastrofą. 

Siłą „Men”, ale też pewną słabością, jest mocne oparcie historii na symbolizmie i metaforach, tych czytelnych, bardzo oczywistych, ale też takich nieco zagmatwanych. Dość czytelne jest to główne przesłanie o wielu twarzach patriarchatu prześladującego główną bohaterką. Wróć, wielu jego wcieleniach, bo twarz to akurat jest ta sama, Rory’ego Kinneara. Kinnear popisuje się niesamowicie, odgrywając wszystkie męskie role osób spotkanych przez bohaterkę na angielskiej prowincji. Jest to znakomita aktorska robota, bo w każdym przypadku mamy do czynienia z wiarygodnie zarysowaną postacią o odmiennych cechach i stylu bycia. Bywają zabawne momenty, gdy Kinnear prowadzi rozmowę z Kinnearem, bywają zgrzyty, gdy jego twarz zostaje koślawo nałożona komputerowo na ciało nastolatka, ale przestaje mieć to znaczenie (a wręcz nabiera sensu) w miarę rozwijania przez reżysera konceptu na całą historię. 

[Spoilery w następnym akapicie] 

W „Men” jest ta wspomniana, oczywista metafora, będąca krytyką patriarchatu, ale mamy też kolejny poziom interpretacyjny, do którego dostajemy klucz, czytelnie zasygnalizowany w finale, gdy dźwięk echa w tle wysyła nas myślami do istotnego momentu z początku filmu. Cudownie poprowadzona i zrealizowana scena zabawy w echo, kończąca się elementem grozy, okazuje się być momentem inicjującym całą dalszą fabułę, bo dochodzi w niej do rozszczepienia jakiegoś elementu osobowości Harper, oderwania się głęboko zakopanego poczucia winy, które dosłownie otrzymuje cielesną powłokę. Głos bohaterki, roznoszący się po tunelu falami, a każda z nich kopiująca ten oryginalny, pierwszy okrzyk, zdaje się też tworzyć w efekcie istotę będącą jakimś odpryskiem jej osoby niczym ostateczna forma echa, jego finalna kopia. Istota, która najpierw zostaje powołana do życia, a następnie przebudzona przez kolejne nadpływające „fale” okrzyków bohaterki, wstaje w końcu z ziemi i reaguje wściekłym krzykiem, jakby chciała wywrzeszczeć cały ból i wściekłość tkwiącą w Harper. Istota w różnych formach będzie prześladować Harper już do końca filmu, w finale dosłownie przechodząc przez długi cykl narodzin kolejnych form bólu, traumy i poczucia winy, które zrodziły się, ale też wyewoluowały, z tego pierwszego wydarzenia, czyli rodzinnej tragedii, i towarzyszącemu temu uczuciu zwątpienia oraz wyniszczającej myśli: „a może to była moja wina?”. 

Warto wspomnieć o zdjęciach, które początkowo odzwierciedlają i kodują kolorystycznie nastrój Harper. Piękne odcienie zieleni i ciepłego, słonecznego światła, oddają jej początkowy zachwyt prowincją oraz nadzieją, że miejsce uleczy jej udręczoną duszę. Skąpane w odcieniach czerwieni i pomarańczy sceny z przeszłości, głównie umieszczone w betonowym miejskim zamknięciu, ze światłem stłumionym przez zasłony, nadających mu nieprzyjemnej faktury, kojarzą się z czymś złym, przykrym, niechcianym. Dzika czerwień niektórych ścian kilkusetletniej prowincjonalnej posiadłości jest więc niczym zaproszenie, brama przejścia dla emocji wiążących się z tym negatywnym kodem kolorystycznym do realiów tego zielonego, przyjemnego, pocieszającego miejsca. Zieleń i promienne słońce szybko znikają z opowieści ustępując miejsca ciemnej nocy, niepokojącym mrokom i cieniom, ale też rozgwieżdżonemu niebu, sugerującemu, że być może jest jeszcze jakaś nadzieja dla bohaterki. 

Wielu widzów odrzuci „Men”, jedni rozczarowani autorskim dziełem odrzucającym proste ramy gatunkowe, drudzy dosłownością wielu zawartych w nim metafor, ale jest tu tyle dodatkowego dobra do przyswojenia i odkopania, obudowanego tyloma warstwami znakomitego aktorstwa, hipnotyzujących scen, pięknie tworzonego klimatu oraz soczystej grozy, że nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie pokłonić się przed dziełem Alexa Garlanda.