W końcu nadrobiłem ostatnie kilka odcinków drugiego sezonu „Legionu”. Świetne w przypadku tego serialu jest to, że docierając do końca sezonu składającego się z kilkunastu odcinków, nie odczuwałem już lekkiej ulgi, jak to ma w przypadku wielu współczesnych seriali (praktycznie każdy Marvel od czasu „Luke’a
Cage’a”, zresztą drugiego sezonu tegoż dalej nie dokończyłem), wręcz przeciwnie, wciąż byłem zainteresowanym tym co oglądam. Twórcy „Legionu” konstruują sezony jak pokrętną podróż, która w finałowym rozdziale nadal skrywa przed odbiorcą kilka sekretów, a przede wszystkim ten najważniejszy – ciekawość tego, co się wydarzy przez ostatnie kilkadziesiąt minut.
Otwierająca ostatni odcinek telepatyczna bitwa to wizualna i koncepcyjna petarda, pomysłowo wykorzystująca piosenkę „Behind Blue Eyes”. Warto dodać, że (mając na uwadze kolejne kilkadziesiąt minut) dość znaczący jest tekst utworu. Kapitalny jest moment, gdy Farouk zaczyna śpiewać w swoim języku:
KLIK
Ostatnie 20 minut natomiast… H-O-L-Y-S-H-I-T-! I właśnie tak się powinno kończyć sezony!
[Spoilery, jeżeli jeszcze macie wątpliwości].
Imponuje mi w jak ciekawy sposób twórcy prowadzą postać głównego bohatera i to w zasadzie od samego początku serialu. W finale sezonu zacząłem się zastanawiać, czy nie zostanie jednak potwierdzone to, co podejrzewałem już po pierwszych odcinkach pierwszego, że wszystko to ma miejsce w jego głowie, a większość postaci, o ile nie wszystkie, są wytworem jego chorego umysłu. Jest to przypuszczenie tym bardziej zasadne, że komiksowy Legion posiada kilkadziesiąt osobowości i każda z nich włada inną specjalną zdolnością. Samo imię Legion jest zresztą nawiązaniem do biblijnych demonów, które przyjęły to wspólne imię po opętaniu mieszkańca Gadary. Wolałbym żeby twórcy nie podążyli w przyszłości w takim kierunku, ale w sumie scenarzystów ten serial ma na tyle kreatywnych i błyskotliwych, że nawet taki wyświechtany twist fabularny mógłby zaowocować czymś ciekawym więc w sumie zdaję się w ich ręce.
Zostawmy jednak te gdybania i skupmy na tym, co już dostaliśmy, a otrzymaliśmy coś bardzo ciekawego. Dość szybko staje się jasne, że przyczyną apokaliptycznej przyszłości jest główny bohater. Nietrudno się tego domyślić z wyprzedzeniem, ale gdy zostaje już dosłownie wypowiedziane z ekranu to robi się naprawdę ciekawie. W przeciętnym serialu prowadziłoby do jakichś banalnych dylematów i prostego wniosku typu: nasza potencjalna przyszłość nie definiuje tego, kim jesteśmy teraz, potrzebujemy tylko więcej miłości i pracy nad sobą.
„Legion” nie jest banalnym serialem więc zamiast tego okazuje się być opowieścią o narodzinach łotra. Przewrotne w tym jest to, że główny bohater, a często także odbiorca, nie zdaje sobie z tego sprawy. David jest sympatycznym gościem, któremu się kibicuje, w czym równie duża zasługa Dana Stevensa, co scenarzystów, którzy podarowali mu skomplikowaną postać o trudnej historii. W przypadku Davida ciężko powiedzieć, co jest wynikiem choroby psychicznej, co efektem ingerencji Shadow Kinga, mieszającego mu w głowie praktycznie odkąd się narodził, a co (potencjalnie) okrutnej osobowości. Najciekawsze łotry to zazwyczaj postacie, które wedle własnego uznania są pozytywnymi bohaterami o szlachetnych intencjach, co często udaje im się zresztą wmówić również innym ludziom ( w tym, nierzadko, odbiorcom), szczególnie jeżeli nie można odmówić jakiejś racji temu, co ich motywuje.
David chce dobrze, on chciałby być tym dobrym, pragnie zostać bohaterem, ale został obarczony chorobą, która mu to uniemożliwia. Już na początku serialu rząd nerwowo przygląda się jego osobie, bo przecież jest w stanie zgładzić ludzkość bez większego problemu. Pod koniec pierwszego sezonu widzowie zostają trochę uspokojeni, że nie ma obawy, wszystko co złe w Davidzie wynikało z wpływu Shadow Kinga, on sam natomiast jest dobrym facetem i nie ma czego się obawiać. Po finałowych minutach drugiego sezonu, ostatnia wymiana zdań pomiędzy przyjaciółmi Davida przebiega tak: „co teraz?”, pyta jego kobieta, „modlimy się”, odpowiada facet, który obawiał się tego momentu od pierwszego spotkania z potężnym mutantem. Rzeczywiście, mają się czego obawiać, bo David udowodnił już, że posiada boskie zdolności i zaczyna już nawet porównywać siebie do Boga. Wszystko, czym w niego rzucili, żeby okiełznać jego moce, okazało się niewystarczające, pogorszyli tylko sprawę, utwierdzając go w przekonaniu o swojej przewadze względem reszty ludzkości.
Ostatni odcinek sezonu to prawdziwa rewolucja w prowadzeniu postaci, na swoje miejsce wskakują wszystkie klocki, którymi żonglowano przez kilkanaście odcinków, a do tego zostaje zakwestionowany wątek miłosny Davida i Sydney. Pojawia się bowiem wątpliwość, czy uczucie dziewczyny nie zostało jej narzucone (nieświadomie) przez potężny umysł bohatera, gdy ten jeszcze nie panował nad swoimi mocami. Nie zostaje to jednoznacznie wyjaśnione, ale nie byłby to ostatni raz, gdy David bawił się umysłem Syd. O jego upadku, jako postaci pozytywnej, dobitnie świadczy przecież moment modyfikacji wspomnień ukochanej. Nie dość, że próbuje wymazać niewygodne informacje z jej głowy i cofnąć ją do stanu emocjonalnego z okresu, gdy nie posiadała całej wiedzy o jego osobie, ale do tego próbuje jeszcze przejść nad tym do porządku dziennego i inicjuje zbliżenie intymne ze zmieszaną dziewczyną. Ona nie stawia się, bo przecież dlaczego miałaby to robić, ale widać, że jest zagubiona, coś ewidentnie nie gra, brakuje jakiejś informacji o świecie i partnerze, instynkt krzyczy, ale odurzony umysł milczy. Dopiero zawyje z rozpaczy, gdy Farouk ujawni prawdę o krzywdzie, jaką wyrządził jej partner, dowie się o pogwałconym zaufaniu, niemoralności jego czynu oraz późniejszych zachowań.
David zapewne chciał dobrze. Niewątpliwie sądził, że intencje ma szczere. Uważał, że zmazuje skutki sprytnych manipulacji Shadow Kinga i „naprawia” ukochaną. Wzorcowy przykład brukowania piekła dobrymi intencjami. Kompas moralny Davida praktycznie przestaje istnieć. On (jeszcze?) wprawdzie nie jest złoczyńcą, który zaraz poleci zniszczyć ludzkość, obłąkańczo się przy tym śmiejąc, ale jest czymś niewiele lepszym, szaleńcem, który zniszczy ludzkość przypadkiem, bo wydawało mu się, że czyni dobrze.
Jest to cholernie intrygujący punkt startowy dla nowego sezonu. Zgaduję, że twórcy będą dalej pogrywać z pokręconą psychiką bohatera, wciąż będzie sprzedawany jako sympatyczny facet niezrozumiany przez bliskich, ale też pewnie coraz śmielej zaczną prezentować mroczną stronę jego osobowości. Przypuszczam, że właśnie na konflikcie tych dwóch postaw zostanie zbudowany trzeci sezon. Swoje dorzuci też Lenny, zawsze wyciągająca z Davida wszystko to co najgorsze, ale wbrew jego ostatnim słowom to wątpliwe jest, że zupełnie zapomni o Syd.
Jedno jest jednak pewne, twórcy serialu nigdy nie zapewniają łatwych i przewidywalnych rozwiązań. Niewykluczone więc, że dokonają kolejnych rewolucji i podążą w jeszcze nowym kierunku, a moje przewidywania będzie można wyrzucić do kosza. I dobrze. Niech mnie dalej zaskakują. Ufam im. Czekam na więcej.