Wierzę, że bardzo łatwo się odbić od nowego filmu filmu Marka Koterskiego. "7 uczuć" opiera się na jednym koncepcie, trzyma się tego konsekwentnie i jeżeli tego nie kupimy to nie będzie to udany seans. Koterski zabiera w podróż do czasów dzieciństwa w okresie głębokiej komuny, ale wszystkie role dziecięce odgrywane są przez dorosłych aktorów. Początkowo to wprawia w zakłopotanie, bo pierwsze sceny są na tyle absurdalne, że nie sposób zareagować inaczej, jak nerwowym śmiechem, spoglądając jednocześnie z niepokojem ku pędzącej w naszym kierunku bestii o imieniu Żenada. Jest to zarazem sprytny sposób na wrzucenie widza na głęboka wodę, zanurzenie go całego, a następnie doprowadzenie bliżej brzegu, gdzie poczuje się bezpieczniej i bardziej komfortowo. Tak się dzieje, gdy zostajemy zabrani razem z Adasiem Miauczyńskim do szkoły i zaczynamy obserwować rozbudowane (i kosztowne) ćwiczenie aktorskie w wykonaniu plejady polskiego kina.
Film zaczyna się cytatem z Andrzeja Samsona mówiącym, że nasze dzieciństwo trwa 5000 dni, a pamiętamy z niego tylko 400 godzin. Nieprzypadkowo. Koterski wgryza się zarówno w te 400 godzin, zaledwie miesiąc z naszego życia, cicho zastanawiając się nad tym, dlaczego właśnie to zapadło nam w pamięci, jak również próbuje dokopać się do zapomnianych momentów i wskazać, jak te wszystkie zapomniane lata wpłynęły na ukształtowanie późniejszej dorosłej osoby. Nie spieszy się, powoli wgryza w szkolną rutynę, mnożąc powtarzalne elementy dnia w podstawówce. Wszystko to, co dość słusznie wyparliśmy z pamięci, lepiąc z tego we wspomnieniach jakiś konstrukt będących sumą doświadczeń na konkretnych lekcjach, a niektóre z nich nawet całkowicie wymazaliśmy z mózgu, bo pewnie bardziej byliśmy zajęci gryzmoleniem ludków w zeszycie, jak studiowaniem z pietyzmem tablicy Mendelejewa. Jest to chwilami męczące, niektóre sceny zdają się nie mieć końca, czasem zwyczajnie nużą, ale ma to ten plus, że szybko oswajamy się z konceptem dorosłych wcielających się w dzieci. Nigdy do końca nie przestajemy o tym pamiętać, ale przestaje mieć to znaczenie, bo razem z aktorami bierzemy udział w podróży do własnego dzieciństwa.
I jak to jest przy tym zagrane! Gabriela Muskała jest fantastyczna w roli znerwicowanej kujonki, która w przyszłości będzie pewnie jednym wielkim tikiem nerwowym. Jest świetny Andrzej Chyra w roli młodego cwaniaka. Doskonały Marcin Dorociński, jako ten „zbyt cool, żeby być zwykłym gówniarzem” (zupełnie jednak nie kupowałem tego, że jest dzieckiem, zachowywał się zbyt dojrzale, uszłoby to jeszcze, gdyby był uczniem klasy maturalnej, ale postać miał i tak fajną). Andrzej Mastalerz w dość smutnej roli chłopca skreślanego przez kadrę naukową. No długo można by jeszcze wymieniać: Robert Więckiewicz, Katarzyna Figura, a nawet Tomasz Karolak w małej roli, która nie powinna przeszkadzać największym anty-fanom jego osoby. Ogólnie to nikt tutaj nie odstaje, wszyscy pokazują kunszt, niektórzy wprawdzie są zdecydowanie lepsi (muszę to podkreślić jeszcze raz: Muskała!), ale nie ma w obsadzie ewidentnych słabych ogniw. Jest za to sporo przyjemnych niespodzianek, szczególnie w rolach rodziców bohaterów, ci dały możliwość zabłysnąć na chwilę Joanie Kulig i Piotrowi Gąsowskiemu (!). Największą niespodzianką jest jednak najnowsze wcielenie Adasia Miauczyńskiego. Obawiałem się Michała Koterskiego w tym filmie, bo jego poprzednia duża rola u ojca („Wszyscy jesteśmy Chrystusami”) nie należała raczej do zbyt udanych, ale facet dojrzał, dopracował warsztat aktorski, no i kurde, nawet trochę mnie zachwycił, a chwilami to wzruszył, w tym filmie.
Wielokrotnie spotykałem się z zarzutem czynionym filmowi Koterskiego, że opiera się na wiekowych, zużytych, czerstwych żartach. No przecież to nie miało być zabawne samo w sobie! Właśnie o to chodzi, że jako dzieci mielimy ciągle w ustach słabe żarty i gierki słowne, którymi przerzucamy się pomiędzy sobą, nie będąc nawet świadomymi tego, że stanowią one bezpośrednią kopię (albo lekką modyfikację) tego, co rozbawiało naszych rodziców. Uderzyło mnie to, że większość z tych wykorzystanych w filmie stanowiło również element mojego dzieciństwa. Jakby to były odwieczne zaklęcia trwale przypisane szkolnym murom i boiskom sportowym.
Jest to dość smutny seans, bo zaczynamy wprawdzie od humorystycznych scen umieszczających dorosłych aktorów w dziecięcych realiach, ale Koterski od samego początku zmierza zdecydowanym – choć powolnym - krokiem do przygnębiającej refleksji na temat dzieciństwa, tego co je kształtowało, emocji, które powoli traciliśmy wraz z dojrzewaniem, a także tego, jak rodziły się nasze obsesje, lęki i frustracje. Najmocniej uderza po głowie, gdy nie mówi tych rzeczy wprost, ale stawia na metafory i pozwala buzować myślom odbiorcy, rozpamiętującego podczas seansu własne dzieciństwo oraz robiącego powolny rachunek strat. Nie przeszkadzało mi jednak wyłożenie w finale bezpośrednio do kamery najważniejszych założeń przez Sonię Bohosiewicz. Po pierwsze, bo było to bardzo dobre zagrane. Po drugie, bo w tym przypadku sporo widzów będzie potrzebowało pewnego drogowskazu, który pozwoli im zrozumieć zamysł reżysera. Nie ma co się z tego zżymać. Jeżeli zrozumieliśmy wszystko wcześniej to tym lepiej dla nas. Koterski i tak wiele rzeczy zawierzył tutaj wrażliwości oraz inteligencji widza, a jeżeli Sonia pobudzi przy tym do refleksji widza, który przyszedł do kina tylko na polską komedię, a może otrzyma coś więcej, no to chyba tym lepiej?
Dał mi ten film po głowie. Dobił mnie jeszcze gorzką piosenką z napisów końcowych napisaną przez Koterskiego. Z seansu wyszedłem jak ze stypy. I to dobrze!