sobota, 6 stycznia 2018

18+2 - najlepsze filmy 2017


Powtarzam to w zasadzie co roku, ale zawsze jest to prawdą – nie słuchajcie malkontentów, ubiegłe dwanaście miesięcy obfitowało w dobre filmy. Jak patrzę na poniższą listę to widzę kolekcję bardzo dobrych produkcji, wartościowych tytułów z „wyższej półki”, ale też pomysłowych filmów rozrywkowych do których z przyjemnością będzie się wracać w przyszłości. Do niektórych zresztą już wróciłem, a w niektórych przypadkach to nawet ponownie w kinie.

Najbardziej mnie cieszy, że widzę tam filmy, które rodzą momentalną emocjonalną reakcję, gdy tylko trafiam na jakiś kadr z nich. Pod tym względem tegorocznym królem był Casey Affleck. Najpierw zdruzgotał występem w cholernie ponurym „Manchester by the sea”, a następnie poprawił to poruszającym „A Ghost Story”. W tym drugim nie zobaczymy na ekranie zbyt dużo ujęć jego twarzy, ale duchem (ekhm) i ciałem był w niemal każdej scenie filmu. W tym roku znajdziecie aż 20 filmów. Zasady były te same co w ubiegłych latach, film musiał dostać ode mnie co najmniej 8/10 i być dystrybuowany w polskich kinach. Niektóre filmy miałem okazję oglądać już półtora roku temu, niektóre w Cannes, albo kilka miesięcy później na festiwalu Nowe Horyzonty, a resztę w brytyjskich kinach. W ubiegłym roku byłem w kinie 106 razy, do tego zobaczyłem jeszcze 48 filmów w Cannes oraz 46 na wrocławskim festiwalu. Dało to okrągłą liczbę 200 seansów kinowych. Poniżej osiemnaście najlepszych ubiegłorocznych filmów jakie miałem okazję zobaczyć na dużym ekranie. Zdecydowałem się jeszcze dodatkowo wyróżnić jedną produkcję Netflixa oraz jeden film, który oceniłem na 7/10.

Gdybym miał łatwy dostęp do wszystkich polskich premier kinowych (mieszkam w Anglii) to myślę, że załapałaby się jeszcze „Cicha noc” i „Najlepszy”, ale mogę jedynie zgadywać. No i jest jeszcze „Coco”, którego niestety zobaczę dopiero w przyszłym roku.



LA LA LAND

Jeżeli ktoś śledzi tego bloga od przynajmniej roku to raczej nie będzie zaskoczony, że to właśnie „La La Land” trafiło na szczyt listy, bo nawet jeżeli kolejność większości filmów jest tutaj dość luźna to jednak pierwsze kilka tytułów zostało dobrane nieprzypadkowo. Na punkcie „La La Land” miałem totalnego pierdolca. Jeszcze na żadnym filmie nie byłem w kinie tyle razy. Pokochałem go, bo dawno już żaden tytuł nie sprawił, że poczułem tak mocną „magię kina”. Poczułem się zachwycony, a zarazem wzruszony obejrzanym filmem, wspominałem go kładąc się spać i myślałem o nim następnego dnia po przebudzeniu. Nawet po tygodniu, dwóch, a wręcz miesiącu, czułem słodko-gorzkie uczucie, gdy trafiałem na jakąś piosenkę, albo fragment ulubionej sceny, i chciałem pognać od razu do kina na kolejny seans. Obserwowałem reakcje innych widzów i wiem, że wiele osób podzielało moją obsesję, byliśmy uzależnieni od „La La Land”, chcieliśmy go doświadczać na dużym ekranie jak największą ilość razy dopóki było to możliwe. Magia kina w czystej postaci, możecie tego nie podzielać i nie rozumieć, a ja mogę jedynie wzruszyć ramionami i współczuć, bo jest to jedno z piękniejszych doświadczeń kinowych ostatnich lat. Coś, czego poszukuję każdego roku, a dostaję w pełnej dawce niezwykle rzadko. Ostatnim takim filmem był „Mad Max: Na drodze gniewu”, który oczywiście poruszał zupełnie inne struny w sercu, ale również stanowił przykład na to, że gdy się w projekt włoży odpowiednio dużo pasji i zaprawi to nienaganną stroną techniczną to efekt może być tylko jeden – kino totalne, pobudzające nasze zmysły, ale jeszcze mocniej emocje.

Recenzja: KLIK
Artykuł: KLIK


A GHOST STORY

Jeżeli pierwsze półrocze należało w moim sercu do „La La Land” to druga połowa roku została podbita przez nowy film Davida Lowery’ego. Wspomnianym musicalem nasyciłem się jednak kolejnymi seansami kinowymi oraz późniejszym domowym, gorące emocje z pierwszych miesięcy po premierze zdążyły już więc ostygnąć do tej pory. Nie zebrałem się natomiast jeszcze za drugi seans „A Ghost Story” i to chyba dlatego wzbudza on we mnie największe emocje w tej chwili. Za każdym razem, gdy widzę gdzieś kadr z tym gościem (Casey Affleck) w prześcieradle, ogarnia mnie radość, że miałem okazję ten film zobaczyć i doświadczyć go na sali kinowej. Mam ochotę wszystkich namawiać do seansu, ale zarazem wiem, że nie jest to kino, które można polecić każdemu. Jest to film wymagający od widza uwagi i skupienia, ale za to szczodrze wynagradzający ten wysiłek. „A Ghost Story” to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Jest to opowieść o zagubionych duszach, które z jakiegoś powodu postanowiły pozostać na Ziemi, przywiązując się na stałe do wybranego miejsca, które kojarzyło się z czymś szczęśliwym, z konkretnym momentem w życiu albo osobą, której nie zdążyły czegoś powiedzieć, pożegnać się, przytulić. Czas jednak ma własne plany. I nie ma litości. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.

Recenzja: KLIK


MANCHESTER BY THE SEA

Mały wielki film. Przeglądając opinie o tym filmie, bardzo często trafiałem na ten zwrot. I chyba rzeczywiście, najlepiej podsumowuje on ten niesamowicie intymny, spokojny, emocjonalnie dojrzały dramat Kennetha Lonergana. Scenariusz „Manchester by the Sea” to mała perełka. Historia prowadzona jest dwutorowo, wydarzenia współczesne pobudzają w pamięci bohatera (znowu Casey Affleck) czasy przeszłe. Lonergan umiejętnie odsłania kolejne elementy układanki, idealnie kontrastując ponury klimat filmu z humorystycznymi zdarzeniami, dialogami i zachowaniami postaci. Czasem to ciepłe w wymowie wspomnienia z przeszłości stanowią kontrapunkt dla ponurej teraźniejszości, a czasem na odwrót, a bywa, że po prostu jest źle i już, trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień w nadziei, że przyjdą jeszcze jakieś lepsze. „Manchester by the Sea” to film powolny, kino nastroju złożone ze skrawków codziennego życia, szczerze opowiedzianych i bez przesadnego dramatyzowania wydarzeń. Historia przypominająca, że ludzie to skomplikowane istoty, które skrywają w sobie wiele niezaleczonych ran, a na zachowanie każdego dorosłego człowieka składa się całe życie doświadczeń, tych bolesnych, ale i tych radosnych. U niektórych osób te pierwsze okazują się być jednak zbyt dotkliwe, żeby się z nich w końcu otrząsnąć i zacząć czerpać z tych drugich.

Recenzja: KLIK


BLADE RUNNER 2049

Poszedłem do kina, rozsiadłem w fotelu i rozpłynąłem się. Zahipnotyzował i wciągnął mnie bez reszty świat stworzony przez Villeneuve. Ze swoistego transu zdołałem wyjść po jakichś czterdziestu minutach, wcześniej nie myślałem o zegarku, rzeczywistości, otoczeniu, byłem tylko ja i Los Angeles Anno Domini 2049. Uwielbiam, gdy twórcy filmów science-fiction przykładają uwagę do detali, starannie budując świat przyszłości i oszałamiając nie tyle pustymi komputerowymi wodotryskami, co pomysłową implementacją zaawansowanej technologii w życie bohaterów. „Blade Runner 2049” jest wypełniony kapitalnymi konceptami wizualnymi, ale zarazem wierny swemu poprzednikowi. Wygląda do tego oszałamiająco przepięknie w praktycznie każdej możliwej scenie. I nie jest to tylko powielanie neonowej estetyki z pierwszego filmu. W filmowej rzeczywistości minęło od tamtej pory 30 lat, co ma swoje przełożenie na stronę wizualną, której bliżej teraz świetlistym scenografiom z filmu „Tron: Dziedzictwo” oraz jednolitym kolorystycznie realiom postapokaliptycznego pozamiejskiego krajobrazu z filmów Richarda Stanleya („Hardware”). Film ten wzbudził sporo niepokoju, gdy przed laty ogłoszono prace nad nim. Jak widać, jeżeli tylko projekt wyląduje w odpowiednich rękach, nie ma takiej legendy, której nie można by udanie zreanimować i dopowiedzieć nowy wartościowy rozdział. Liczy się pomysł, talent i spójna wizja.

Recenzja: KLIK


THE SQUARE

„The Square” w trakcie seansu kojarzyło mi się nieco z „Wielkim pięknem” Sorrentino. Östlund wprawdzie prezentuje odmienny styl poezji obrazu i opowiadania nim, ale ich filmy wiele łączy. Włoch z umiłowaniem pławi się w kolejnych pięknych scenach, wdzięcząc się przy tym do widza. Szwed natomiast jest bardziej zdyscyplinowany, mniej skory do wizualnego onanizmu, ale równie mocno dba o estetykę obrazu, świadomie rozstawiając bohaterów w filmowej przestrzeni, starannie komponując kadry i scenografię. Oba filmy opowiadają o współczesnych środowiskach artystycznych z dużych europejskich miast poprzez zabawne (nierzadko absurdalne) epizodyczne scenki. Szwed mnoży kolejne niewymuszenie zabawne momenty, zgrabnie wyławiając życiowe absurdy, czyniąc z nich źródło dla gagu, ale też pożywkę dla mózgu, skłaniając widza do różnych refleksji, zachęcając do przystanięcia na moment i zastanowienia się nad jakimś spostrzeżeniem z filmu. Nigdy jednak nie podchodzi do tego ze śmiertelną powagą i nie pozwala sobie na zbyt mentorski ton. Są w tym filmie sceny prawdziwe magnetyzujące, gdy czas się zatrzymuje, świat przestaje istnieć, a widz zostaje przykuty do ekranu, z fascynacją obserwując wydarzenia i zastanawiając się w jakim kierunku to dalej podąży.

Recenzja: KLIK


MIĘSO

Zauważyłem, że dużo osób obawia się tego filmu. Powstał już mit, że jest to kino szokujące, testujące wytrzymałość żołądka i pozostawiające odbiorcę z traumą psychiczną. Jest to przekaz przesadzony, nieprawdziwy i krzywdzący dla tego bardzo dobrego filmu. Oczywiście jest to kwestia osobistej wrażliwości, rzeczywiście jest kilka scen, które mogą zszokować osoby nadwrażliwe, omdlewające na widok krwi, ale nie ma tutaj niczego nastawionego na tani efekt. Widz, który bez żadnego problemu przyjmuje na klatę przemoc z filmów Tarantino, Rodrigueza i Scorsese, nie mrugnie tutaj nawet okiem, bo „Mięso” nie ma niczego wspólnego z patologiami spod znaku „torture porn”, a ilość elementów gore jest znikoma w porównaniu do niektórych filmów wyżej wymienionych twórców. W „Mięsie” szokujące jest oczywiście przełamywanie tabu i sympatyzowanie z bohaterką uskuteczniającą kanibalizm, ale sam temat potraktowany jest z wyczuciem, nie epatuje się tutaj krwawymi obrazami. Młoda reżyserka sprawnie operuje klimatem, zgrabnie żongluje różnymi gatunkami filmowymi, miesza ze sobą zaangażowane kino obyczajowe, z opowieścią grozy, całość doprawiając humorem i hipnotyzującymi scenami studenckich imprez rodem z filmów Nicolasa Refna.

Recenzja: KLIK


DUNKIERKA

Film o militarnej porażce, którą przekuto w cholernie wciągający, emocjonujący, trzymający na krawędzi fotela, horror wojenny, w którym zamiast poczwary, bohaterów prześladuje… no w zasadzie to uciekający czas. Upływający czas stale depcze bohaterom po piętach i podkreśla to muzyka Hansa Zimmera. Nerwowa, rwana, głośna, często wybijająca się na pierwszy plan, a nierzadko dosłownie imitująca tykanie zegara. Przeciwieństwem tego są dialogi, oszczędne, nieczęste, bohaterowie przez długie minuty nie wypowiadają niczego, krążąc po plaży i kręcąc się przy okrętach wojennych, desperacko poszukując sposobu na ucieczkę z Dunkierki. Jest w tym coś z nastroju kina niezależnego, festiwalowego, ale zrobionego za grube pieniądze i nieskazitelnego od strony technicznej. „Dunkierka” imponuje jakością wykonania, przepięknymi zdjęciami, dźwiękiem, montażem, brakiem efektów komputerowych i świadomością tego, ile ciężkiej pracy musiano włożyć w to, żeby to wszystko wyglądało tak fenomenalnie. Pod pewnymi względami przypomina ostatniego „Mad Maxa”, bo fabuła jest prosta jak drut, ale w prostocie tkwi właśnie jej siła, na skupieniu całej uwagi na realizacji emocjonującego widowiska, rzucającego odbiorcę w sam środek akcji, nie rozpraszającego jego uwagi emocjonalnymi rozterkami bohaterów i budowaniem jakiejś skomplikowanej historii. Widowisko kinowe, które można określić mianem pustego, ale można też pozwolić ponieść się czystym emocjom i z rozdziawioną buzią śledzić wydarzenia.

Recenzja: KLIK


CAPTAIN FANTASTIC

„Captain Fantastic” najpierw puszcza do nas zalotnie oko, uśmiechamy się, taktownie kiwamy w odpowiedzi głową, chwilę później klepie nas poufale po plecach, nie przeszkadza nam to, bo już zaczynamy podzielać serdeczny nastrój. A chwilę później trafiamy na fantastyczną scenę, po której dociera do nas, że w sumie to już jesteśmy lekko zakochani w tym filmie. Film Rossa kipi od pozytywnej energii, pociesznego humoru, kapitalnych pomysłów fabularnych i barwnych postaci. Viggo doskonale się bawi w roli surowego, acz sprawiedliwego i pozytywnie „walniętego” ojca. Młodzi aktorzy nie odstają od starszego kolegi z planu zdjęciowego. Wszystko w tym filmie jest w punkt. Piękne kino, które porusza poważne tematy, ale robi to w zdecydowanie niepoważny sposób. Fantastyczny film.

Recenzja: KLIK


WOJNA O PLANETĘ MAŁP

„Wojna o planetę małp” to nietuzinkowy blockbuster, kiedy trzeba to efekciarski i głośny, nie bojący się jednak ciszy, i to długotrwałej, przystanięcia na dłuższy moment, rozejrzenia się, rozczulenia nad jakimś gestem, dokonania refleksji, zastanowienia się nad motywacjami postaci, uśmiechnięcia się albo zasmucenia czymś, a w końcu - spojrzenia w przyszłość z zaintrygowaniem. Słowo „wojna”, które mamy w tytule, sugeruje pełne rozmachu starcie ludzi z małpami, no i rzeczywiście, nie brakuje wybuchów, kul i włóczni przeszywających powietrze oraz ofiar po obu stronach, ale jest to zaskakująco kameralne kino rozrywkowe, które więcej uwagi poświęca o wiele ciekawszym kwestiom. Reżyserowi nie spieszy się z wytoczeniem dużych dział (a jest na co czekać). Zamiast tego sięga po konwencję westernu, ale także i kina drogi, żeby opowiedzieć o podróży Cezara i jego kilku przyjaciół w poszukiwaniu zemsty. Zanim osiągną cel wyprawy, znajdą ból i cierpienie, ale też miłość, czułość oraz nadzieję na lepszą przyszłość.

Recenzja: KLIK


UCZEŃ

Zawsze z zaintrygowaniem zasiadam do współczesnych rosyjskich filmów. Dużo ciekawego dzieje się w ich kinematografii, na festiwalach filmowych ochoczo więc chodzę na ruskie tytuły. Zeszłoroczny „Uczeń” jest potwierdzeniem, że warto. Film jest fascynującym obrazem procesu pogrążania się w religijny fanatyzm. „Uczeń” nie podąża jednak przewidywalną ścieżką, fabuła skrywa sporo zaskoczeń, postacie ewoluują w ciekawy sposób, a główny bohater jednocześnie przeraża nas, jak i rozbawia swoim zachowaniem. Reżyser przygląda się jego poczynaniom z niemałą fascynacją. Nie bez znaczenia jest, że wcielający się w niego młody aktor wykazał się niemałym talentem i charyzmą. Autor filmu niejednokrotnie wyśmiewa jednak krótkowzroczność bohatera, wytyka dziury w rozumowaniu i stawianych mentorskim tonem tezach oraz podkreśla to, jak bardzo jest on głuchy na jakąkolwiek polemiczną dyskusję.

Recenzja: KLIK


BABY DRIVER

„Baby Driver” to uczta dla każdego miłośnika szybkich samochodów oraz klasycznych filmów sensacyjnych ze scenami akcji realizowanymi przy użyciu kaskaderów, prawdziwych samochodów i poza studiem filmowym, bez wspomagania się przy tym efektami komputerowymi. Sceny pościgów to czysta maestria techniczna, dokładnie zaplanowane, starannie zrealizowane i dopieszczone różnymi czadowymi pomysłami: drobnymi pierdółkami, wywołującymi uśmiech na twarzy i błysk w oku, błyskotliwymi przejściami montażowymi, karkołomnymi ustawieniami kamery, zachowaniami aktorów, ich gestami, mimiką oraz rzucanymi komentarzami. Czysta radocha. A wszystko to fantastycznie zespolone z muzyką. Muzyka to serce tego filmu, jego układ kostny, a także pokrywające go mięso. Wszystko zostało tutaj obudowane wokół wybranych piosenek, doprawione kolejnymi piosenkami, a gdy akurat z głośników niczego nie słychać, to w głowie i tak jeszcze pobrzmiewa któryś z usłyszanych wcześniej kawałków. Wright najpierw dokonywał wyboru piosenki, a później budował wokół tego scenę, i to zarówno na etapie pisania scenariusza, jak i później przy realizacji filmu. Utwory towarzyszyły ekipie na planie zdjęciowym każdego dnia, a reżyser cały czas kombinował, jak wszystko to ze sobą połączyć i idealnie zsynchronizować wydarzenia na ekranie z muzyką. Końcowy efekt jest kapitalny. Jeden z najbardziej oryginalnych blockbusterów tego roku.

Recenzja: LINK


AMERICAN HONEY

„American Honey” to jeden z tych filmów, które wymagają od widza cierpliwości. Andrea Arnold stawia na niespieszne tempo, snując opowieść powoli i cierpliwie. Lubi się czasem zawiesić na jakimś detalu, kadr jest ściśnięty, a kamera rozedrgana, prowadzona z ręki, czasem nawet korygowana podczas ujęcia. Nadaje to surowego, realistycznego stylu, umieszczając nas w samym środku wydarzeń, ale oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to jednak klasyczny festiwalowy snuj. Odbiorcę do życia pobudza energetyczna muzyka, bohaterowie nie wałęsają się bezcelowo po ekranie, ciągle coś się dzieje, a do tego przyjemnie się na to patrzy, bo ładne zdjęcia skąpane są w ciepłych słonecznych barwach, albo rozświetlane blaskiem fajerwerków i ognisk. Nie jest to jednak kino nastawione na dramatyczne wydarzenia i szokujące twisty. Śledzimy życie wędrownej komuny, ich powtarzalne rytuały, wewnętrzne relacje, drobne przygody, beztroski styl życia, cieszenie się chwilą i niemyślenie o dniu jutrzejszym. Łatwo ich polubić, poczuć się członkiem ich komuny, niemym obserwatorem, który chętnie powałęsałby się w ich towarzystwie po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli ktoś jednak nie poczuje tej więzi, wtedy seans może mu się nieznośnie dłużyć, bo to kino nastroju, a nastrój albo się łapie, albo nie.

Recenzja: LINK


STRAŻNICY GALAKTYKI VOL. 2

Każdego roku dostajemy solidną dawkę blockbusterów, które może i są wykonane bez zarzutu od strony technicznej, obsadzone znanymi aktorami i wyreżyserowanie przez utalentowanych reżyserów, ale zarazem pozbawione serca, zrobione bez pasji, wedle wytycznych działu marketingowego, w celu zmaksymalizowania zysku, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka. Gdy więc trafia się taki gość, jak James Gunn, którego głowa aż kipi od pomysłów, a serce wyrywa się z piersi, bo tak jest podekscytowane możliwością przeniesienia ich na ekran i pokazania całemu światu, zaczynam się ekscytować równie mocno jak on i pełen entuzjazmu przebieram nogami, nie mogąc doczekać się kolejnej sceny. Pierwsza godzina seansu to czysta przyjemność. Od groma fantastycznych pomysłów, dobrze dawkowany humor, idealne tempo, fajne pomysły realizacyjne oraz sceny akcji robione z głową, ale też z jajem, tętniące pozytywną energią i sprawiające odbiorcy dużo radości. Film jest bardzo ładny, cieszy oczy bogatą paletą barw, kolorowych stworzeń i ciekawych planet. Gunn zabronił korzystania na planie z koloru fioletowego, który zbytnio zdominował poprzedni film, i całe szczęście, bo zaowocowało to bardzo zróżnicowaną tonacją, operującą szczególnie czerwienią i żółcią, ale niezapominającą również o innych kolorach. Kosmos w końcu jest różnorodny, cieszący oczy i oferujący coś ciekawego w każdym zakątku galaktyki. Jest w to wszystko oczywiście wpisany kicz, który nierozerwalnie łączy się z gatunkiem space opery, ale Gunn nie próbuje tego maskować, wręcz przeciwnie, czerpie z tego garściami, bawi się tym i pławi w bajecznie kolorowej historii.

Recenzja: LINK


MILCZENIE

„Milczenie” powstawało w bólach przez prawie 30 lat. Nie jest to historia, która podbije serca widzów preferujących takie tytuły, jak „Wilk z Wall Street” i „Chłopcy z ferajny”. To zupełnie inny Scorsese, stonowany, powolny, uduchowiony, pochylający się nad tematem i nie mówiący widzowi wprost, co powinien myśleć po seansie. To Scorsese w najwyższej formie warsztatowej i intelektualnej, ale zarazem opowiadający w takim stylu, że nie odważyłbym się polecić tego filmu nikomu. Warto podjąć wyzwanie i zmierzyć się z nim, ale należy liczyć się z tym, że powolne tempo może okazać się zbyt mordercze i skończy się na machnięciu ręką oraz rzuceniu bezlitosnego wyroku: „nuda!”. I rzeczywiście, w trakcie seansu łatwo złapać się na myśli, że Martin tym razem przynudza, ale jest w tym metoda, nic w tym filmie nie jest przypadkowe, bo wszystko co reżyser chciał przekazać, zostaje z widzem. Trzeba jedynie wyłączyć się na chwilę z codziennego pędu i wsłuchać w przemyślenia zasiane w naszej głowie przez starszego pana.

Recenzja: LINK


GWIEZDNE WOJNY: OSTATNI JEDI

Film wzbudza skrajne emocje, jedni film zachwalają, drudzy darzą go gorącą nienawiścią. Mnie zdecydowanie bliżej do tych pierwszych. Podoba mi się, jak Johnson zagrał na nosie fanom, a przede wszystkim to autorom dziesiątek teorii na temat różnych postaci i potencjalnego rozwoju wypadków. Zarówno bohaterów, jak ich przeszłość, Rian potraktował tutaj dość bezpardonowo. Szanuję takie podejście i niepodążanie naprzeciw różnym oczekiwaniom. „Ostatni Jedi” jest przy tym blockbusterem z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli już zaczyna się w nim coś dziać to dzieje się na całego, ale zawsze jest to przemyślane koncepcyjnie. Otwierająca film scena bitwy w kosmosie ma dobrze rozpisaną dramaturgię, jest tutaj miejsce na humor i atrakcyjnie zaprezentowane eksplozje, ale też poświęcenie i chwilę zadumy nad zabitymi przez wroga towarzyszami. Późniejsza scena pojedynku w skąpanej w czerwieni sali tronowej to jedna z najpiękniejszych rozrób w serii, umiejętnie operująca spowolnieniami obrazu, ale też oferująca najbardziej nonszalanckie zabójstwo z udziałem miecza świetlnego w sadze. Nad finałową bitwą na solnej planecie można by się długo rozpływać, bo to wizualna petarda, genialnie pomyślana od strony kolorystycznej. Hipnotyzujący jest moment, gdy pewnej eksplozji towarzyszy kilka sekund absolutnej ciszy, udowadniając, że czasem najgłośniej wybrzmiewa zupełne przeciwieństwo kakofonii wybuchów. Nie jest to film pozbawiony wad, nie wszystko w tym scenariuszu gra i hula tak jak powinno, nie brakuje w nim różnych dziur, do wielu rozwiązań fabularnych można by się przyczepić, ale będzie to właśnie czepianie się. Jeżeli w przeciągu kilku dni obejrzałem dwukrotnie film trwający 150 minut, bez znudzenia i irytacji, a za to z przyjemnością i zaciekawieniem, wyłapując przy tym różne fajne detale, które umknęły przy pierwszym podejściu, no to ośmielę się twierdzić – że jest to bardzo udany film.

Recenzja: LINK


DOBRZE SIĘ KŁAMIE W MIŁYM TOWARZYSTWIE

Film zaczyna się jak niewinna urocza komedia, z czasem jednak ewoluuje, dotykając coraz mroczniejszych tematów, humor jest tutaj stale obecny, ale jest to często śmiech przez łzy, a prezentowany obraz długoletnich związków (i w ogóle jakichkolwiek relacji międzyludzkich) jest dość ponury i przygnębiający. Jest to fantastyczne napisane, oparte na zabawnych i błyskotliwych dialogach, które potrafią rozbawić do łez, ale również wprawić w zadumę. Odegrane jest to wzorcowo, tempo filmu - pomimo osadzenia akcji w jednym miejscu - jest idealne, kolejne szokujące odkrycia dawkowane są idealne, niektóre można wprawdzie przewidzieć z wyprzedzeniem, ale reżyser w zgrabny sposób przeskakuje pomiędzy bohaterami, przenosząc całą uwagę widza - i pozostałych postaci - na kolejny szkielet, który wyleciał z lekko uchylonej szafy. Fajne, zabawne, niegłupie i szczere kino. I to cudowne zakończenie, które przypomina nam o tym, że od bolesnej, destrukcyjnej prawdy, o wiele gorsze jest życie w zakłamaniu.

Recenzja: LINK


TWÓJ VINCENT

Pisząc o tej polsko-brytyjskiej produkcji nie sposób nie zacząć od zachwytu nad stroną formalną. Film nakręcono najpierw w tradycyjny sposób z aktorami, a następnie setka artystów odtwarzała każdą klatkę filmu na płótnie przy pomocy pędzli i farb. Efektem tego jest niepowtarzalna strona wizualna: piękna, artystyczna, niesamowicie plastyczna i oryginalna. Ożywione obrazy Van Gogha. Obawiałem się przed seansem, że film okaże się jedynie barwnym fajerwerkiem dla oczu. Na szczęście równie starannie przygotowano jego scenariusz. Trójka scenarzystów przygotowała interesującą historię kryminalną osadzoną rok po rzekomym samobójstwie słynnego malarza. Główny bohater (Douglas Booth) przeprowadza śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci Van Gogha. Przesłuchując kolejne osoby (Saoirse Ronan, Chris O’Dowd, Jerome Flynn) odkrywa kolejne elementy układanki, które rodzą jednak więcej pytań, jak odpowiedzi. Oryginalny scenariusz, uciekający od sztampowej biografii, idzie więc w parze z niesamowitą stroną techniczną.


AQUARIUS

Piękne, umiarkowanie długie, powolne (ale nie ślamazarne i nudne) kino o współczesnej Brazylii, o przywiązaniu do miejsc i rzeczy, o sentymentach, miłości do kultury, ale też bucie, upartości i bezlitosnej ocenie rzeczywistości wynikającej z życiowego doświadczenia. Film o dojrzałej kobiecie (znakomita Sonia Braga), która walczy ze złą korporacją, ale też cieszy się życiem, delektuje słońcem, morzem i plażą oraz dniami spędzanymi przy muzyce i winie. O bohaterce poszukującej intymnych doznań i otwartej na kontakt z ludźmi, ale też zachowującej bezpieczny dystans i dbającej o nierozdrapywanie starych ran. Clara lubi wspominać i celebrować przeszłość, ale też nie zapomina o dniu dzisiejszym i jutrzejszym. Fascynująca bohaterka, interesujący scenariusz, czarujący film.


WYRÓŻNIENIA:


OKJA

Film, który wyłamuje się z przyjętych zasad, bo nie doczekał się premiery kinowej i trafił od razu do dystrybucji streamingowej. Miałem okazję zobaczyć go na dużym ekranie w Cannes i mam żal do Netlixa, że ograbił publiczność z możliwości zobaczenia filmu w takiej formie. Zwłaszcza, że Joon-ho Bong poświęcił sporo czasu na odnalezienie nieopatrzonych, ciekawych i pięknych koreańskich plenerów, a zdjęcia w filmie są pełne rozmachu i cieszą oczy wieloma pomysłowymi ujęciami. „Okja” zdecydowanie zasługuje na jak największy ekran. Film ma żywe tempo, wypełniony jest kapitalnymi pomysłami, a do tego wsparty bardzo eklektyczną ścieżką dźwiękową (moje skojarzenia w przeciągu kilku minut potrafiły skakać od melodii bałkańskich do rytmów meksykańskich). Reżyser zachował styl znany z koreańskich filmów, ale udanie miesza go z zachodnimi wzorcami. Obsada aktorska ma wyraźny ubaw, szczególnie Jake Gyllenhaal, który szarżuje bez opamiętania, tworząc przerysowaną postać skrzekliwego prezentera telewizyjnego. Scenariusz skacze pomiędzy różnymi wątkami, oczarowując sielskim klimatem koreańskiej prowincji oraz zażyłą relacją małej dziewczynki z tytułowym zwierzęciem, ale też pozwalając sobie na krytykę międzynarodowych gigantów korporacyjnych, delikatne drwiny z eko-terrorystów (świetny Paul Dano), a nawet na wstrząsające sceny rzezi w ubojniach. Bywa zabawnie, czasem smutno, reżyser potrafi chwycić widza za serducho, szczególnie w ostatnich 30 minutach, ale też wywołać u niego szczery śmiech. Przez cały film żongluje różnymi nastrojami, zgrabnie przeskakując pomiędzy nimi, jednocześnie dbając o to, żeby widza nie dopadała nuda, ale również nie pozwalając na nadmiar atrakcji i bodźców wizualnych, które często prowadzą do otumanienia odbiorcy.

Recenzja: LINK


TO PRZYCHODZI PO ZMROKU

„To przychodzi po zmroku” nie dostało ode mnie 8/10, ale postanowiłem wyróżnić ten tytuł, bo warto go zobaczyć. Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem na horror w multipleksie, wyszedłem z ambitnego filmu niezależnego, oglądając się za ramię, czy aby przypadkiem nie przeniosło mnie podczas seansu do kina studyjnego. Nie dajcie się zwieść zwiastunowi oraz minimalistycznemu, mrocznemu plakatowi – groza w tym filmie jest obecna, ale nie spodziewajcie się poczwar wyskakujących zza rogu. Trey Edward Shults umiejętnie buduje nastrój paranoi i grozy. Atmosfera jest chwilami bardzo gęsta, skrzypiące dechy, skąpe oświetlenie i klimatyczna muzyka sprawiają, że mimowolnie poprawiamy się w fotelu. Zdjęcia plenerowe, z kadrami wypełnionymi drzewami, prowokują do wypatrywania w tle czegoś, bo przecież to horror, co nie? Więc należy się spodziewać jakiegoś zagrożenia. Ulegamy więc poniekąd paranoi bohaterów, a może po prostu dobrze wiemy, że jesteśmy zwodzeni przez sprytnego reżysera, który w każdej chwili może nam przyłożyć w głowę czymś mocnym. I przywala, ale przede wszystkim ponurym klimatem i sposobem w jaki ukazuje relacje międzyludzkie w okresie zagłady cywilizacji. Nie opowiada o niczym nowym, wszystko to już było wielokrotnie portretowane w niezliczonych filmach, serialach, grach, książkach i komiksach. Wielokrotnie pomyśli się o „The Walking Dead”, zarówno tym telewizyjnym, jak i komiksowym, ale historia rodziny Paula może być równie dobrze kolejnym zapiskiem paskudnych wspomnień odnalezionych na nuklearnych pustkowiach „Fallouta” albo w porośniętym dziką roślinnością domostwem z „The Last of Us”. Shults nie odkrywa przed nami niczego nowego, ale pogłębiony portret psychologiczny bohaterów, oraz Joel Edgerton w szczytowej formie (choć bardzo oszczędnie stosujący środki aktorskiego wyrazu), nie pozwolą szybko wyrzucić z pamięci opowieści o rodzinie Paula. I ostatniej sceny filmu...

Recenzja: LINK

4 komentarze:

  1. Podzielam pierdolca na punkcie La la land. Też widziałam z 6 razy i nie mam dość.Pozdrawiam. Dziękuję z kilka filmowych inspiracji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnis scena w it comes at night wytargala mnie psychiczne... Bardzo odważne posunięcie, którego nigdy bym sie nie spodziewała. I - jednocześnie - wstrząsające. To jeden z fajniejszych filmow, jakie widziałam w minionym roku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlaczego uważasz torture porn za patologię?

    OdpowiedzUsuń
  4. Skłamałabym, gdybym nie przyznała,że też miałam ogromnego pierdolca na punkcie La La Land. Film cudo. Z resztą tak jak Whiplash. Damien ma ogromny talent!

    OdpowiedzUsuń