Cannes w liczbach i literkach, czyli tradycyjne krótkie podsumowanie festiwalu. Nietradycyjnie dopiero w poniedziałek, bo zazwyczaj tworzę ten wpis podczas lotu powrotnego i wrzucam na fejsa zaraz po wylądowaniu. Samolot miał jednak godzinne opóźnienie, pora była późna, a moja chęć do pisania czegokolwiek znikoma, więc wyjątkowo odstawiłem to na później. Myślę, że jeszcze napiszę coś więcej o przynajmniej dwóch filmach, być może nawet skończy się na jeszcze kilku wpisach, no zobaczymy.
Widziałem w tym roku 44 filmy, spokojnie dobiłbym do 46, gdyby nie piątkowe spotkanie z Garym Oldmanem i nowy film Terry’ego Gilliama, na którego próbowałem się dostać, chociaż wiedziałem, że jeżeli wejdę do środka będzie to prawdziwy cud. Cudu nie było, ale przynajmniej zamiast tego zjadłem porządny obiad. W trakcie festiwalu słyszałem i czytałem sporo narzekań na tegoroczny poziom prezentowanych filmów. Nie zgodzę się, już dawno nie wystawiłem tak wielu wysokich ocen, wprawdzie nie wystawiłem żadnej 9/10 (nie licząc oczywiście specjalnego pokazu filmu „2001: A Space Odyssey”), ale dobiłem do siedmiu 8/10, z czego dwie trafiły do polskich produkcji. Szalałem również z 7/10, bo takie oceny wystawiłem aż szesnastu filmom. Dziesięć tytułów zgarnęło 6/10, co jest przecież wciąż dobrą oceną. Dziewięć filmów dostało 5/10, a jeden 3/10. Nie wiem, albo był to dobry festiwal, albo z wiekiem zaczynam się robić miękki przy wystawianiu ocen i niedługo zacznę szastać dziewiątkami i dziesiątkami.
Zeszłoroczne Un Certain Regard trochę mnie wymęczyło irytującymi snujami kręconymi kartoflem. Pod koniec miałem już tego dość i rozważałem nawet w tym roku, czy zamiast tego nie poświęcić więcej czasu na filmy z bocznych sekcji Directors’ Fortnight i Critics’ Week. Dałem jednak szansę UCR i zabrałem się w pierwszych dniach, z pewną obawą, za wgryzanie się w tegoroczny program. Nie pożałowałem, bo dzięki temu przypomniałem sobie, że w ubiegłych latach to właśnie tam odkryłem sporo perełek. W tym roku wprawdzie nie zaliczyłem tam żadnego filmu bardzo dobrego, ale dobrych i niezłych było całkiem sporo. Czasem były to filmy „cięższe” tematycznie, jak „Girl” opowiadająca o postaci oczekującej na operację zmiany płci, która próbuje zostać baletnicą wbrew ograniczeniom męskiego ciała, kiepsko znoszącego mordercze dla stóp treningi. Czasem były to natomiast filmy brutalne, ale przy tym orzeźwiająco wariackie, lekkie i zabawne, jak oparty na faktach „The Angel” opowiadający o seryjnym morderczym o wyglądzie cherubinka. Ciężko mi się oglądało „Long Day’s Journey into Night”, bo to oniryczne, powolne kino, przy którym odpłynąłem na pięć minut, ale wciąż nie mogę przestać o nim myśleć. Absolutnie fenomenalna jest w nim strona techniczna. Przepiękne zdjęcia, hipnotyzująca muzyka, a do tego niesamowite długie ujęcie, trwające ponad 50 minut. Jeżeli nie uciekano się przy nim do żadnych sztuczek maskujących cięcia montażowe to jestem pełen uznania dla całej ekipy, która zdołała tego dokonać i przemieszczała się ze sprzętem po dużej lokacji, korzystając przy tym z dronów, pojazdów (Gan Bi znowu śledzi przejazd na skuterze, ale tym razem jest to zrobione perfekcyjnie, czego nie można było powiedzieć w przypadku podobnej sceny „Kaili Blues”) i ludzkich mięśni.
Zaskoczyło mnie nieco przyznanie Złotej Palmy filmowi „Shoplifters”. Osobiście nie zrobiłbym tego, ale nie jest to wybór, który mi bardzo przeszkadza. Cieszy, że Hirokazu Koreeda w końcu doczekał się w Cannes najważniejszej nagrody, tym bardziej, że jest to dobre kino. Podczas ogłaszania wyników, które śledziłem już na lotnisku odświeżając na Twitterze oficjalne konto festiwalu, przez chwilę wydawało mi się, że wygrał „BlacKkKlansman” Spike’a Lee, byłem cholernie rozczarowany. Nie zrozumcie mnie źle, jest to niewątpliwie najlepszy film Lee od lat, ale w dozowanym przekazie ideologicznym oraz porównaniach do współczesnej polityki prezentuje subtelność hipopotama. Co nie znaczy, że nie było to zabawne kino, które dobrze się oglądało.
Jeżeli jednak decyzja zależałaby ode mnie to nagroda powędrowałaby do jednego z trzech filmów: „Zimnej wojny”, „Dogmana” (słusznie nagrodzonego w kategorii aktorskiej) albo niesamowitego „Ash is purest white”, o którym jeszcze postaram się napisać coś więcej. Szkoda, że ten ostatni nie dostał nawet nagrody za scenariusz, bo jest to niewątpliwie jego najlepszy element.
O najciekawszych tytułach pokazywanych w pobocznych sekcjach oraz pozakonkursowo już pisałem, ale (jeszcze?) nie zachwycałem się tutaj świetnym animowanym dokumentem „Another day of Life” opartym na wspomnieniach Ryszarda Kapuścińskiego oraz pięknym anime „Mirai” (Mamoru Hosoda w szczytowej formie) zgrabnie wgryzającym się w dziecięcą psychikę.
To był dobry festiwal. Dostarczył mi kilka filmów, o których nie mogę jeszcze zapomnieć. Gdy już festiwalowy chaos, pogoń za kolejnymi seansami i walka z głodem, odeszły w niepamięć, zaczynam jeszcze bardziej doceniać niektóre tytuły i wzbiera we mnie potrzeba pochylenia się nad nimi. Chyba jeszcze z nimi nie skończyłem i jeżeli tylko czas pozwoli to napiszę o kilku filmach pominiętych na blogu i facebooku podczas imprezy.