poniedziałek, 21 maja 2018

Cannes 2018: Podsumowanie


Cannes w liczbach i literkach, czyli tradycyjne krótkie podsumowanie festiwalu. Nietradycyjnie dopiero w poniedziałek, bo zazwyczaj tworzę ten wpis podczas lotu powrotnego i wrzucam na fejsa zaraz po wylądowaniu. Samolot miał jednak godzinne opóźnienie, pora była późna, a moja chęć do pisania czegokolwiek znikoma, więc wyjątkowo odstawiłem to na później. Myślę, że jeszcze napiszę coś więcej o przynajmniej dwóch filmach, być może nawet skończy się na jeszcze kilku wpisach, no zobaczymy.

Widziałem w tym roku 44 filmy, spokojnie dobiłbym do 46, gdyby nie piątkowe spotkanie z Garym Oldmanem i nowy film Terry’ego Gilliama, na którego próbowałem się dostać, chociaż wiedziałem, że jeżeli wejdę do środka będzie to prawdziwy cud. Cudu nie było, ale przynajmniej zamiast tego zjadłem porządny obiad. W trakcie festiwalu słyszałem i czytałem sporo narzekań na tegoroczny poziom prezentowanych filmów. Nie zgodzę się, już dawno nie wystawiłem tak wielu wysokich ocen, wprawdzie nie wystawiłem żadnej 9/10 (nie licząc oczywiście specjalnego pokazu filmu „2001: A Space Odyssey”), ale dobiłem do siedmiu 8/10, z czego dwie trafiły do polskich produkcji. Szalałem również z 7/10, bo takie oceny wystawiłem aż szesnastu filmom. Dziesięć tytułów zgarnęło 6/10, co jest przecież wciąż dobrą oceną. Dziewięć filmów dostało 5/10, a jeden 3/10. Nie wiem, albo był to dobry festiwal, albo z wiekiem zaczynam się robić miękki przy wystawianiu ocen i niedługo zacznę szastać dziewiątkami i dziesiątkami.

Zeszłoroczne Un Certain Regard trochę mnie wymęczyło irytującymi snujami kręconymi kartoflem. Pod koniec miałem już tego dość i rozważałem nawet w tym roku, czy zamiast tego nie poświęcić więcej czasu na filmy z bocznych sekcji Directors’ Fortnight i Critics’ Week. Dałem jednak szansę UCR i zabrałem się w pierwszych dniach, z pewną obawą, za wgryzanie się w tegoroczny program. Nie pożałowałem, bo dzięki temu przypomniałem sobie, że w ubiegłych latach to właśnie tam odkryłem sporo perełek. W tym roku wprawdzie nie zaliczyłem tam żadnego filmu bardzo dobrego, ale dobrych i niezłych było całkiem sporo. Czasem były to filmy „cięższe” tematycznie, jak „Girl” opowiadająca o postaci oczekującej na operację zmiany płci, która próbuje zostać baletnicą wbrew ograniczeniom męskiego ciała, kiepsko znoszącego mordercze dla stóp treningi. Czasem były to natomiast filmy brutalne, ale przy tym orzeźwiająco wariackie, lekkie i zabawne, jak oparty na faktach „The Angel” opowiadający o seryjnym morderczym o wyglądzie cherubinka. Ciężko mi się oglądało „Long Day’s Journey into Night”, bo to oniryczne, powolne kino, przy którym odpłynąłem na pięć minut, ale wciąż nie mogę przestać o nim myśleć. Absolutnie fenomenalna jest w nim strona techniczna. Przepiękne zdjęcia, hipnotyzująca muzyka, a do tego niesamowite długie ujęcie, trwające ponad 50 minut. Jeżeli nie uciekano się przy nim do żadnych sztuczek maskujących cięcia montażowe to jestem pełen uznania dla całej ekipy, która zdołała tego dokonać i przemieszczała się ze sprzętem po dużej lokacji, korzystając przy tym z dronów, pojazdów (Gan Bi znowu śledzi przejazd na skuterze, ale tym razem jest to zrobione perfekcyjnie, czego nie można było powiedzieć w przypadku podobnej sceny „Kaili Blues”) i ludzkich mięśni.


Zaskoczyło mnie nieco przyznanie Złotej Palmy filmowi „Shoplifters”. Osobiście nie zrobiłbym tego, ale nie jest to wybór, który mi bardzo przeszkadza. Cieszy, że Hirokazu Koreeda w końcu doczekał się w Cannes najważniejszej nagrody, tym bardziej, że jest to dobre kino. Podczas ogłaszania wyników, które śledziłem już na lotnisku odświeżając na Twitterze oficjalne konto festiwalu, przez chwilę wydawało mi się, że wygrał „BlacKkKlansman” Spike’a Lee, byłem cholernie rozczarowany. Nie zrozumcie mnie źle, jest to niewątpliwie najlepszy film Lee od lat, ale w dozowanym przekazie ideologicznym oraz porównaniach do współczesnej polityki prezentuje subtelność hipopotama. Co nie znaczy, że nie było to zabawne kino, które dobrze się oglądało.

Jeżeli jednak decyzja zależałaby ode mnie to nagroda powędrowałaby do jednego z trzech filmów: „Zimnej wojny”, „Dogmana” (słusznie nagrodzonego w kategorii aktorskiej) albo niesamowitego „Ash is purest white”, o którym jeszcze postaram się napisać coś więcej. Szkoda, że ten ostatni nie dostał nawet nagrody za scenariusz, bo jest to niewątpliwie jego najlepszy element.

O najciekawszych tytułach pokazywanych w pobocznych sekcjach oraz pozakonkursowo już pisałem, ale (jeszcze?) nie zachwycałem się tutaj świetnym animowanym dokumentem „Another day of Life” opartym na wspomnieniach Ryszarda Kapuścińskiego oraz pięknym anime „Mirai” (Mamoru Hosoda w szczytowej formie) zgrabnie wgryzającym się w dziecięcą psychikę.

To był dobry festiwal. Dostarczył mi kilka filmów, o których nie mogę jeszcze zapomnieć. Gdy już festiwalowy chaos, pogoń za kolejnymi seansami i walka z głodem, odeszły w niepamięć, zaczynam jeszcze bardziej doceniać niektóre tytuły i wzbiera we mnie potrzeba pochylenia się nad nimi. Chyba jeszcze z nimi nie skończyłem i jeżeli tylko czas pozwoli to napiszę o kilku filmach pominiętych na blogu i facebooku podczas imprezy.

piątek, 18 maja 2018

Dogman - recenzja


Z Matteo Garrone miałem dotąd skomplikowaną relację. Zarówno „Gomorra”, jak i „Pentameron”, nie trafiły do mnie. Pierwszy mnie uśpił, drugi rozczarował, bo zamiast soczystej, krwawej, mrocznej baśni, otrzymałem film piękny, ale w gruncie rzeczy daremny. „Dogman” sprawiał wrażenie powrotu do stylistyki znanej z „Gomorry”, czyli nieprzyjemnego portretu chropowatej, brutalnej rzeczywistości włoskiego półświatka przestępczego. Jest to oczywiście interesująca tematyka, a Garrone nigdy nie można było odmówić talentu, liczyłem więc na to, że trzeci kontakt z jego twórczością będzie już w pełni satysfakcjonujący. Nie rozczarowałem się, bo otrzymałem jeden z najlepszych tytułów w tegorocznym canneńskim konkursie głównym.

Akcja „Dogmana” osadzona jest w małej włoskiej nadmorskiej miejscowości. Okolicznych mieszkańców terroryzuje miejscowy Seba, znaczy się Simone, który wygląda jak Popek (ale bez syfu na twarzy), a zachowuje się jak ten typ z twojego osiedla. Wiesz który, ten co zawsze był pomiędzy dwoma wyrokami, chodził z wiecznie poharataną mordą, ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, gdy zobaczyli go na chodniku, a wieczorami nie chciałeś na niego wpaść w jakimś ciemnym zaułku. Simone to były bokser, który empatycznie jest nieco poniżej poziomu kubełka ze żwirem i nie do końca łapie, czego ludzie od niego chcą. Nie obchodzi go to zresztą za bardzo, zawsze robi to co mu się podoba, a jak ktoś za mocno do niego podskakuje to zostaje spacyfikowany strzałem z dyńki doprawioną szybką piąchą.

Marcello to kumpel Simone, ale w sumie to za wiele powiedziane, bo robi za coś pośredniego pomiędzy upierdliwą wszą, a pożytecznym idiotą, który jest zbyt przestraszony (i chuderlawy) żeby postawić się miejscowemu bandycie. Marcello zarabia na życie opiekowaniem się psami, przechowuje je, myje oraz dba o ich zdrowie. Jest znany i lubiany w okolicy. Niestety Simone traktuje go jako swojego przydupasa, który zrobi za szofera podczas włamania, pośrednika w transakcji z dilerem, który nie chce już sprzedawać wiecznie zadłużonemu bandziorowi i frajera na którego można zwalić winę za zbrodnię.

„Dogman” oferuje najlepsze elementy „Gomorry” porzucając jednocześnie usypiające tempo narracji. Jest to mroczna, ponura, chwilami brutalna opowieść o miejscu, w którym nie chciałbym spędzić nawet godziny. Miejscowa zabudowa, składająca się z rozsypujących się starych budynków, przypomina postapokaliptyczną scenografię. Rozległy, praktycznie wymarły plac, będący areną wielu wydarzeń w filmie, jest niczym z westernu. Wszechobecny brud, szarzyzna i bogate pokłady błota pojawiające się po każdym deszczu, przypominają natomiast o tym, że istnieją na zachodzie miejsca, które szerokim łukiem obchodziłby nawet największy drab ze Śląska.

Garrone nie pędzi do przodu, spokojnie wgryza się w realia tego świata, pokazując nam codzienność Marcello i mnożąc przykłady kolejnych zbójeckich zachowań Simone. Nie jest to jednak kino ślamazarne, dzieje się tutaj sporo, tempo jest wartkie, klimat budowany wzorcowo, a postacie starannie rozbudowywane. W końcu mam sztamę z Matteo Garrone.

czwartek, 17 maja 2018

Solo: A Star Wars Story - recenzja


Ron Howard to jest jednak gość. Wszyscy postawili już krzyżyk na filmie „Solo: A Star Wars Story”. Od produkcji odsunięto pierwotnych reżyserów, główny aktor mało komu przypadł do gustu, pierwsze materiały z filmu nie zachęcały, a tymczasem stary fachowiec, który wskoczył do rozpędzonego już pociągu w biegu, dostarczył kino rozrywkowe na poziomie nieosiągalnym dla większości blockbusterów. Kathleen Kennedy wiedziała do kogo się zgłosić żeby uratował ten tonący okręt.

O tym, że jestem kupiony, wiedziałem już po pierwszej minucie. Nie wydarzyło się w niej nic specjalnego, krótki tekst wprowadzający w realia i szybkie przejście do konkretu, ale to wystarczyło, żebym od razu poczuł, że jestem w świecie Gwiezdnych Wojen. Magia tego świata dość szybko zaczyna tutaj działać, czego nie mogłem powiedzieć o „Rogue One”, który był dobrym filmem, ale nie rozbudził mojego serca i nie wywołał ekscytacji, którą odczuwam podczas każdego dziewiczego seansu z nowym epizodem. Przy „Solo” serce mi rosło przez całą pierwszą godzinę. Pierwsze spotkanie Hana z Chewbaccą jest idealne. Podobnie pierwszy kontakt z Lando Calrissianem. Idealny jest zresztą sam Donald Glover, który w tej roli jest dokładnie tak dobry, jak wszyscy się tego spodziewali. Alden Ehrenreich natomiast, wbrew sceptycznym głosom, sprawdza się bardzo dobrze w roli Hana Solo. Nie próbuje kopiować Harrisona Forda, może z wyjątkiem łobuzerskiego uśmieszku, tworzy własną interpretację postaci, młodszą, naiwniejszą, ale wciąż w duchu postaci - pewnego siebie cwaniaka niesłuchającego się rozkazów.


Pierwsze półtorej godziny filmu to praktycznie nieustanna akcja. Cały czas coś się dzieje, jest efekciarsko, zabawnie, pomysłowo i cały czas czujemy, że jest to nierozerwalnie związane z głównymi filmami chociaż (prawie) nie nawiązuje się do nich w scenariuszu. Później akcja nieco zwalnia żeby porozstawiać pionków na planszy i doszlifować relacje pomiędzy nimi, dotąd budowane w biegu, ale wciąż ogląda się to z uśmiechem na twarzy i zaciekawieniem, bo cała obsada wykonała dobrą robotę (niektórzy jednak nieco odstają).

Jeżeli do czegoś przyzwyczaiły nas nowe filmy z serii to wysoka jakość efektów komputerowych. Nie inaczej jest tym razem, pod względem wizualnym szczególnie dostarcza akcja z napadem na pędzący pociąg (nieco zerżnięta z serialu „Firefly”, ale w zasadzie jest to motyw, który już wielokrotnie był przerabiany przez popkulturę). Wszystko w niej wygląda bez zarzutu, każde latające ustrojstwo, tło, wybuch, strzał z blastera i cała reszta cyfrowego tałatajstwa. Dziwi natomiast, że zdecydowano się na tak mroczną tonację kolorystyczną całego filmu. Zdjęcia są najczęściej ciemne, nie ma w tym świecie zbyt wielu kolorów (to na szczęście zapewnia w nadmiarze postać Lando), co jeszcze byłoby zrozumiałe w początkowych scenach na Corelli, a także scenie bitewnej, ale później przydałoby się wpuścić do tego świata więcej światła i barw.

Scenariusz też pozostawia nieco do życzenia. Przy pierwszym seansie tyle się w filmie dzieje, a przy tym w dość zawrotnym tempie, że może skutecznie ujść to uwadze, ale historia jest w gruncie rzeczy dość błaha i jednowymiarowa, ucierpią więc na tym kolejne podejścia do filmu. Dialogi są nierówne, ale żarty często trafiają w punkt, skutecznie rozbawiając widownię. Jest to jednak przede wszystkim film o rodzącym się wielkim uczuciu, a nawet dwóch. Oczywiście nie pomiędzy Hanem a Qi’Rą (Emilia Clarke i tak w lepszej aktorskiej formie, jak się spodziewałem), bo w ich romansie jest tyle ognia, że nie wystarczyłoby nawet na rozpalenie gazu pod ogórkową. Mówię o początkach prawdziwej miłości, czyli relacji Solo z Chewbaccą oraz Sokołem Milenium. Jak na tak szybko pędzącą akcję, bardzo zgrabnie rozpisano ewolucję ich relacji, stawiając przekonujące podwaliny pod ich przyszłą bardzo bliską przyjaźń. Podobnie udanie wypada natychmiastowe zauroczenie statkiem, który zresztą w końcu możemy ujrzeć w pełnej glorii jego dawnych dni.


Jest tutaj trochę niepotrzebnych elementów, zwłaszcza pewne cameo w finale, które solidnie zaskoczy osoby znające uniwersum jedynie z filmów, a zniesmaczy całą resztę. Nie wypada to dobrze, zostało pokazane dość pokracznie, postać została niepotrzebnie ściągnięta do filmu, a co gorsza, ten wątek ewidentnie będzie kontynuowany w przyszłych projektach. Miejmy nadzieję, że później zostanie to poprowadzone zgrabniej i wyniknie z tego coś ciekawego. Pewnym rozczarowaniem jest też główny przeciwnik, grany przez Paula Bettany’ego, ale tak szczerze mówiąc to brytyjski aktor wycisnął z tej roli zaskakująco dużo, jak na postać, która pojawia się dosłownie tylko w dwóch dłuższych scenach. Ciekawe, jak wyglądałoby to w pierwotnej wersji, czyli z Michaelem K. Williamsem wcielającym się w postać wygenerowaną cyfrowo.

Pomimo jednak tych różnych zgrzytów, jest to zaskakująco udany projekt, szczególnie jeżeli zważymy na to, jak problematyczna była jego realizacja. Jest to film zgrabnie napisany, opowiedziany i zrealizowany, udanie opowiadający o początkach jednej z najważniejszych postaci w tym uniwersum oraz jego przyjaźni z najfajniejszym kudłaczem w galaktyce. Jeżeli tak będą wyglądać kolejne filmy to mogą te spin-offy trzaskać co roku przez następne 20 lat.

środa, 16 maja 2018

Under The Silver Lake (Tajemnice Silver Lake) - recenzja


Chłopak (Andrew Garfield) spotyka dziewczynę (Riley Keough). Spędzają razem kilka godzin. Dziewczyna następnego dnia znika. Zaskoczony, ale też totalnie zauroczony, główny bohater rozpoczyna poszukiwania pięknej dziewczyny. Jego kilkudniowe śledztwo zabierze go w różne dziwne zakamarki Los Angeles, skrzyżuje z różnymi specyficznymi indywiduami oraz skieruje na niejedną hipsterską imprezę napędzaną alkoholem i kwasem.

Nowy film Davida Roberta Mitchella („It follows”) to opowieść noir skąpana w promieniach kalifornijskiego słońca, wypełniona kobietami fatalnymi, paranoikami, oszołomami, a pośrodku tego on, Sam. Nieco naiwny, nieco zakręcony, bumelant, ale też z determinacją dążący do wyznaczonego celu, czasem nie dowierza w to co widzi, a często zaskakująco łatwo akceptuje absurdalność rzeczy z którymi przyszło mu się mierzyć. „Under The Silver Lake” to kino surrealistyczne, nie jest to jednak obłęd na pełnych obrotach, Mitchell przemyca elementy oderwane od rzeczywistości dość niepozornie, ale konsekwentnie. Szybko trzeba zaakceptować, że nie jest historia, która będzie miało dużo sensu podczas pierwszego seansu. Należy porzucić potrzebę logicznych rozwiązań fabularnych, poddać się rytmowi historii i zaufać twórcy, że pod koniec zaoferuje jakieś rozwiązanie, które nie pozostawi odbiorcę z jeszcze większą ilością pytań. Nie pozostawia, ale normalnego rozwiązania tajemniczego zaginięcia dziewczyny oraz dziwacznych zdarzeń pobocznych nie należy się spodziewać w finale filmu.

„Under The Silver Lake” cieszy oczy zdjęciami, historia jest nieco zbyt rozciągnięta (140 minut) przez liczne wątki poboczne, ale w kolejne sceny wchodzi się z zaciekawieniem tym, co z nich wyniknie. Andrew Garfield świetnie się odnajduje w tym nieco wariackim świecie, zgrabnie sprzedając pewną niezgrabność bohatera jako element uroku osobistego, a nie denerwującą pierdołowatość. W scenariuszu pojawiają się absurdalne teorie spiskowe oraz rozwiązania fabularne, ale Mitchell wychodzi z tego obronną ręką, sprzedając je bez zadęcia, subtelnie puszczając do widza oko, dając do zrozumienia, że tylko robi sobie jaja i nie należy traktować tej historii zbyt poważnie.

The House That Jack Built (Dom, który zbudował Jack) - recenzja


Syn marnotrawny powrócił do Cannes. Nie stracił pazura – z premierowego galowego pokazu wyszło jakieś sto ludzi. Pierwsze recenzje zapowiadały dzieło odrzucające, chore oraz ekstremalnie brutalne. Lars von Trier wciąż potrafi narobić wokół siebie dużo szumu.

„Dom, który zbudował Jack” to historia kilkunastoletniej działalności seryjnego mordercy, który zabił ponad 60 ludzi. Jack (Matt Dillon) poprzez dialog prowadzony z offu z sardonicznym mężczyzną o imieniu Verge opowiada szczegóły pięciu mordów. Szybko staje się jasne, że Jack nie jest żadnym geniuszem zbrodni, pozostawia po sobie pełno potencjalnych śladów, wraca na miejsca zbrodni, przenosi ciała ofiar na widoku w biały dzień i popełnia całą masę głupich błędów. Jack twierdzi, że najłatwiej jest coś ukryć przed innymi jeżeli nie próbuje się tego chować. Wygląda na to, że ta metoda rzeczywiście się sprawdza w jego przypadku. Możliwe jednak, że podświadomie chce zostać złapany, ale do tego czasu zamierza szaleć do woli.

Lars von Trier również szaleje do woli. Opowiadając o zbrodniach Jacka stawia na szokowanie odbiorcy dosadnością przekazu i epatowaniem drastycznymi szczegółami. Ofiarami bohatera (przynajmniej tymi pokazanymi w filmie) są głównie kobiety, które zgubiła własna głupota i naiwność, jakby reżyser chciał zadziornie pokazać środkowego palca opinii publicznej, stale oskarżającej go o mizoginię. Za sztubackie zachowanie można poczytać również to, że w pierwszym jego filmie pokazywanym w Cannes od czasu nieszczęsnej konferencji prasowej, wielokrotnie padają słowa wyrażające podziw dla nazistowskiej myśli technicznej, architektury, uzbrojenia oraz efektywnego zabijania w skali masowej. Lars lubi grać na nosie.


Sporo zostało już powiedziane o przemocy w tym filmie, jeszcze więcej zostanie napisane przez kolejnych kilka miesięcy, gdy zacznie docierać do kolejnych odbiorców. Reżyser nie ma litości, nie szczędzi widzowi widoku zmiażdżonych głów, odciętych piersi, maltretowanych zwierząt, a momentem, który „słabsze ogniwa” zapewne ostatecznie popchnie do opuszczenia sali kinowej jest fragment, gdy w filmie pojawia się matka z dwójką małych dzieci…

Błędnym byłoby jednak założenie, że cały pomysł reżysera na „Dom, który zbudował Jack” ograniczył się do ciągłego szokowania przemocą. Jest to film bardzo pomysłowy, skręcający w nieoczywistym kierunku w finale (aczkolwiek uważny odbiorca szybko skojarzy kim jest pewna postać i zacznie podejrzewać, gdzie wylądujemy pod koniec historii), a chociaż długość projekcji dochodzi do 150 minut to nawet przez moment nie odczuwałem zmęczenia i zniecierpliwienia. Ciągle się tutaj coś dzieje, zarówno na poziomie formy, jak i treści. Lars żongluje retrospekcjami, wstawia bohatera w sekwencje delikatnie burzące czwartą ścianę, bo stawiające go w roli ozdobnika formalnego uzupełniającego przekazywane informacje, a do tego pompuje do historii dużo humoru, oczywiście zazwyczaj równie czarnego co jego serce.

Jest to więc film niewątpliwie testujący swoich odbiorców, nieustannie sprawdzający granice ich smaku oraz wrażliwości, ale czy spodziewaliśmy się czegoś innego po Larsie von Trierze?

poniedziałek, 14 maja 2018

Leave no trace - recenzja


Wygląda na to, że Debra Granik odkryła dla świata kolejną Jennifer Lawrence. Thomasin McKenzie wprawdzie nie wygląda (jeszcze?) jak materiał na gwiazdę pokroju JLaw, ale przecież ona również była nieobrobionym diamentem, gdy wystąpiła w „Winter’s Bone”.

„Leave no trace” łączy pewne podobieństwo ze wspomnianym filmem, przede wszystkim zainteresowaniem ludźmi żyjącymi w niezindustrializowanych rejonach Stanów Zjednoczonych, doświadczanych przez naturę, ale też starających się żyć z nią w symbiozie. Jednak tytułem, który najcześciej przychodzi do głowy podczas seansu jest „Captain Fantastic” Matta Rossa.

Will (Ben Foster) żyje ze swoją córka Tom (McKenzie) w środku lasu. Co jakiś czas uzupełniają zapasy w mieście, ale przez większość tygodnia unikają kontaktu z innymi ludźmi, zacierają trasy swoich przemarszów, starają się unikać częstego korzystania z tych samych ścieżek, a rozbity obóz traktują jako kolejną tymczasową przystań. Pewnego dnia zostają jednak złapani przez służby porządkowe i przekazani opiece społecznej zaniepokojonej sytuacją życiową nastoletniej dziewczyny. Szybko znajduje się dla nich jakiś dach nad głową i praca dla Willa, który jednak nie potrafi usiedzieć długo w jednym miejscu z innymi ludźmi i czeka tylko na okazję żeby znowu przepaść gdzieś bez śladu. Tom jednak zaznała już komfortów świata cywilizowanego i nie uśmiecha jej się ponowne sypianie pod krzakami.

Granik ma mniej wyrozumiałości dla swojego bohatera od Rossa. Wprawdzie nie poddaje postawy Willa surowej ocenie, wręcz przeciwnie, przygląda mu się z troską i próbuje zrozumieć jego zachowanie wskazując na wojenną traumę, ale nie zapomina o tym, że nie jest on odpowiedzialny tylko za siebie. Tom potrzebuje normalnego kontaktu ze społeczeństwem, a pytaniem wiszącym w powietrzu przez cały film jest – czy Will zdoła się przełamać i osiąść w jednym miejscu?

Relacja pomiędzy ojcem i córką jest motorem napędowym filmu, całe szczęście więc, że znaleziono dziewczynę, która dotrzymuje kroku Benowi Fosterowi. McKenzie nie tylko dotrzymuje, ale wręcz wysuwa się na prowadzenie, prezentując bogatą paletę emocji, będąc równie przekonującą w subtelnych gestach, co w ekspresyjnych momentach. Jest to aktorka o delikatnej urodzie i spokojnej naturze, więc ciężko na razie powiedzieć, czy Hollywood znajdzie dla niej miejsce w kinie głównego nurtu, ale twórcy filmów niezależnych zapewne będą do niej walić drzwiami i oknami.

„Leave no trace” to kino mądre, skupione na ludzkiej naturze, z ciekawością przyglądające się zachowaniom swoich bohaterów i ostrożnie wgryzające się w ich psychikę, ale nie odkrywające zbyt wiele informacji, sporo kwestii pozostawiając ocenie widza.

niedziela, 13 maja 2018

Climax - recenzja


Absolutnie nic się nie zmieniło, Gaspar Noé ma niezmiennie narąbane we łbie. „Climax” otwiera ostatnia scena filmu. Po minucie pojawia się informacja, że wydarzenia, które właśnie zobaczyliśmy, były oparte na faktach. I wchodzą napisy końcowe. Jakąś godzinę później zobaczymy napisy początkowe, które poprzedzą eksplozję chaosu i psychozy na ekranie.

„Climax” opowiada o imprezie wieńczącej trzydniowe warsztaty taneczne, które odbyły się na jakimś bezludziu. Za kręgosłup i układ kostny filmu robią dwa długie ujęcia, które uzupełniają sceny bazujące na szybkich montażowych przeskokach prezentujących zachowania i rozmowy wszystkich uczestników imprezy.

Pierwsze długie ujęcie rozpoczyna się od kilkuminutowego układu tanecznego, który bohaterowie przygotowywali przez ostatnie dni. Jest to zarazem jedyna sekwencja, która została starannie przygotowana przed odpaleniem kamer. W pozostałych scenach na parkiecie aktorzy już improwizowali. Występ się kończy, postacie zaczynają się rozchodzić po pomieszczeniu, a kamera rozpoczyna leniwy swing pomiędzy nimi, pływając po parkiecie i dokując tymczasowo przy kolejnych grupkach rozmówców. W tym samym czasie szklanki z sangrią zaczynają krążyć pomiędzy nimi zapowiadając rychły wybuch psychozy.


Drugie długie ujęcie to już powolne obserwowanie rozrastającego się chaosu, który inicjują zawroty głowy, a wieńczy grupowa psychoza na pełnych obrotach. Ktoś doprawił sangrię, większość postaci jest na porządnym haju i nie będzie to dobry „trip”. Jedni odpływają z naszej rzeczywistości, drudzy stają się agresywni, a większość pogrąża się w psychozie i paranoi. Z głośników pulsuje elektroniczna muzyka z lat 90. (Aphex Twin, Daft Punk), kamera płynie pijackim rejsem, ustawiając się pod dziwnymi kątami, a czasem nawet do góry nogami (jeden kadr jest fantastyczny), gaśnie też oświetlenie, wchodzą czerwone światła. Witajcie w podróży przez piekło, naszym kapitanem będzie Gaspar Noé.

W „Climax” fabuła praktycznie nie istnieje, wszystko czego się dowiadujemy stanowi potrzebny pretekst do podjęcia narkotycznej podróży pełnej krzyku, krwi, sangrii, spalenizny i różnych płynów ustrojowych. Noé uwielbia takie psychotyczne jazdy, tym razem jednak rezygnuje ze stroboskopowych świateł i kolorystyki symulującej kwasowy odlot, zamiast tego stawiając widza w roli świadka wydarzeń, oniemiałego obserwatora, który nie zawsze jest pewien, co się dzieje na ekranie, ale patrzy na to z fascynacją.

Nie wiem, czy mi się to podobało, raczej nie, bo ciężko znajdować przyjemność w wysłuchiwaniu wrzasków opętanych ludzi, ale niewątpliwie było to nieusypiające kinowe doświadczenie, które nie wyleciało z głosy zaraz po seansie. Czyli typowy Gaspar Noé. Za to go lubię, że ma nierówno pod sufitem i chętnie dzieli się z widzem tym, co mu się piętrzy pod kopułą.

sobota, 12 maja 2018

Zimna wojna - recenzja


Piękne uczucie – przechadzanie się po canneńskim Pałacu Festiwalowym i wyłuskiwanie z rozmów zagranicznych dziennikarzy wypowiadanego co chwilę z wyraźnym entuzjazmem nazwiska Pawlikowskiego oraz tytułu „Zimna wojna” (tak, po polsku) czasem słysząc jeszcze słowa „polski” i „Polak” w różnych językach. Paweł Pawlikowski znowu to zrobił: zawojował świat. Cudownie, że gdy w końcu doczekaliśmy się polskiego filmu w konkursie głównym, po tak wielu latach przerwy, jest to zarazem film, który ma realne szanse na zgarnięcie Złotej Palmy. I jestem pewien, że na Cannes nie zakończy się kariera „Zimnej wojny” na świecie. Kolejna nominacja do Oskara jest bardzo prawdopodobna.

„Zimna wojna” to rozciągnięta na kilkanaście lat opowieść o muzyce i miłości w latach 50. ubiegłego stulecia (mająca początek jeszcze pod koniec lat 40.). Wszystko zaczyna się wraz z powołaniem do życia zespołu ludowego Mazurek (wzorowanego na Mazowszu, które zresztą pomagało Joannie Kulig podczas kilkumiesięcznych przygotowań do roli). Historia opowiada o uczuciu pomiędzy Zulą, młodą solistką (Joanna Kulig), która próbuje się dostać do zespołu, a Wiktorem (kompozytorem i dyrygentem) granym przez Tomasza Kota. Nie widzimy jednak momentu inicjującego ich romans, reżyser stawia nas przed faktem dokonanym przy pomocy cięcia montażowego, przeskakując już do obściskujących się pokątnie bohaterów.

Jest to zabieg, który powraca przez cały film. Pawlikowski skacze jak szalony przez lata 50. zabierając odbiorcę do Berlina, Paryża, Jugosławii żeby pokazać bohaterów na różnych etapach ich relacji. Rozwiązanie nieco kontrowersyjne, bo nie dość, że robi to przy pomocy mało eleganckich czarnych planszy, zaburzających rytmikę filmu, to oprócz tego pomija znaczące wydarzenia z życia postaci, prezentując widzowi jedynie ich późniejszy skutek. W pewnym momencie jest to szczególnie dotkliwe, bo chcielibyśmy wiedzieć więcej.

Jeżeli jednak zaakceptujemy taką rwaną narrację, wymuszającą uzupełnianie sobie brakujących fragmentów fabuły na podstawie dialogów i zachowań postaci, otrzymamy wciągającą historię pary, która nie mogła bez siebie żyć, ale nie mogła też znieść wspólnego życia. Film niesie do przodu przede wszystkim kreacja Joanny Kulig, ciepła i zmysłowa, gdy staje przed mikrofonem i śpiewa, ale też wariacka, żywiołowa oraz impulsywna w codziennym życiu. Spycha w cień resztę obsady, zwłaszcza nieco wycofanego Tomasza Kota, znajdując równą sobie partnerkę w osobie Agaty Kuleszy, której postać niestety szybko zostaje porzucona przez scenarzystę.

Podobnie jak w przypadku „Idy” jest to film pięknie nakręcony. Czarnobiałe zdjęcia Łukasza Żala to ponownie źródło estetycznych doznań najwyższej jakości. Operator starannie układał kadry i bohaterów w filmowej przestrzeni żeby zapewnić widzowi niesamowicie przyjemną wizualną podróż. Film jest bardzo krótki (nieco ponad 80 minut), a do tego sporo czasu zajmują pięknie zrealizowane sceny występów muzycznych. Reżyser wyciska jednak z tego więcej, korzystając z nich żeby pokazać aktualne relacje pomiędzy bohaterami, ewolucję postaci albo walnąć dającym po głowie obrazkiem (na przykład zespołu ludowego fikającego na tle wielkiego wizerunku Stalina i śpiewającego o socjalistycznych wartościach).

„Zimna wojna” to chyba film, który spotka się z cieplejszym odbiorem zagranicą, bo w tej chwili jedyne negatywne opinie jakie zauważam pochodzą od polskich dziennikarzy, spodziewam się więc fali rozczarowanych głosów po polskiej premierze kinowej. No cóż, muszę się zgodzić z niepolskojęzycznymi krytykami – to jest bardzo dobry film i jestem dumny, że polska kinematografia zaczyna być kojarzona na zachodzie z takimi dobrymi produkcjami.

piątek, 11 maja 2018

Leto - recenzja


Karierze Kirriła Sieriebrienikowa przyglądam się z uwagą od dwunastu lat. Na festiwalu Nowe Horyzonty pokazano wtedy „Grając ofiarę”, bardzo dobry film o studencie wcielającym się w role ofiar w policyjnych rekonstrukcjach zbrodni . Jego „Uczeń”, pokazywany dwa lata temu w canneńskiej sekcji Un Certain Regard, był jednym z najlepszych filmów na festiwalu. Nie chciałem więc wierzyć w popularną teorię/obawę, że jego najnowszy film trafił do canneńskiego konkursu głównego tylko z powodów politycznych. Reżyser od zeszłego roku tkwi w areszcie domowym do którego trafił w efekcie oskarżenia o sprzeniewierzenie państwowych pieniędzy. Obrońcy reżysera twierdzą, że cała afera została zaaranżowana przez nieprzychylne reżyserowi rosyjskie władze. Udział w konkursie głównym niewątpliwie będzie dobrym sposobem na zwrócenie uwagi ma sytuację reżysera, ale na szczęście nie jest to jedyny powód, bo „Lato” to dobre kino zasługujące na taki prestiż.

Bohaterem opartej (luźno) na faktach historii jest sowiecki bard, Wiktor Coj, lider zespołu Kino, ważny twórca dla rosyjskiego alternatywnego rocka z lat 80. Pod swoje skrzydła bierze go Mike, weteran lokalnej sceny muzycznej, który dzieli się z młodym artystą swoim doświadczeniem, kontaktami, a potencjalnie nawet żoną, zafascynowaną i zauroczoną Wiktorem. Wiszący w powietrzu miłosny trójkąt nie jest jednak tutaj źródłem konfliktu i dramatu, a raczej podkreśleniu wolnościowych idei głoszonych przez reżysera. Mike daje żonie możliwość wyboru partnera i nie przestaje traktować Wiktora przyjacielsko, za bardzo pochłania ich wspólna pasja żeby tracić czas na jakieś miłosne zawirowania. Zafascynowani zachodnią kulturą młodzi bohaterowie pożerają łapczywie muzykę, którą zdołają dorwać na pirackich kopiach, dzielą się tłumaczeniami tekstów angielskich piosenek i cieszą się przy okazji swoim beztroskim życiem.

„Lato” jest mocno opatulone płaszczem nostalgii, rosyjski reżyser składa laurkę czasom swojej młodości, egzystencji wprawdzie pod butem władzy, ale w społeczności podobnych mu pasjonatów rocka, punka i pokrewnych gatunków. Mnoży więc sceny imprez, grupowych kąpieli na golasa w morzu, skakaniu przez ognisko (oczywiście też na golasa) i ogólnie skupia uwagę na portretowaniu wspólnego spędzania czasu, rozmów o życiu, miłości, rodzinie, ale przede wszystkim o piosenkach, artystach, zespołach oraz ulubionych albumach.

„Lato” to film czarnobiały, ale jego autor nie trzyma się niewolniczo tej formy, w scenach fantazji kolorując poszczególne elementy obrazu albo całe klatki, czasem też dodając proste animacje. Wspomniane sceny fantazji stanowią furtkę dla reżysera do wprowadzenia do opowieści scen musicalowych. Skupiony na rosyjskiej muzyce (inspirowanej artystami zachodnimi) film przeradza się wtedy w pełnoprawny musical z coverami klasyków angielskojęzycznego rocka i punka (T.Rex, Talking Heads, Iggy Pop, Lou Reed). Oczywiście często śpiewanych z rosyjskim akcentem. Kirrił nie spieszy się do tych scen, pierwsza wchodzi, gdy styl filmu oraz jego bohaterowie są już oparte na solidnym fundamencie, który następnie zostaje pozornie zburzony przez energetyczną, nierealistyczną scenę muzyczną, szybko jednak wziętą w nawias przez powracającego przez resztę filmu mężczyznę, który burzy czwartą ścianę oznajmiając odbiorcy, że to się wcale nie wydarzyło. Jest to bardzo fajny pomysł na uatrakcyjnienie formy filmu i sprytny pretekst do umieszczenia w nim wymyślnych choreografii oraz pobudzającej dawki zachodnich szarpidrutów.

Film nie jest bez wad, czasem sprawia wrażenie opowieści odrobinę rozwleczonej i powtarzającej się jak zdarta płyta, a tempo bywa nierówne. Nie wydaje mi się do tego, żeby to był produkt wielokrotnego użytku, zapewne za kilka lat, jeżeli będzie okazja, jeszcze do niego wrócę, ale nie ma tej właściwości typowej dla najlepszych (a nawet tych przeciętnych, ale pomysłowo zrealizowanych) musicali, czyli potrzeby natychmiastowego powrotu do ulubionych sekwencji muzycznych. Jest to jednak orzeźwiająca dawka filmowej energii, celebrującej młodość i pasję do muzyki, a takie tytuły zawsze warto oglądać.