niedziela, 21 marca 2021

Zack Snyder's Justice League - recenzja




Filmowemu uniwersum DC od Zacka Snydera z całą pewnością nie można zarzucić braku reżyserskiej wizji. Problem w tym, że jest to wizja gościa który podchodzi do tematyki superbohaterskiej z taką powagą i strasznym napinaniem się na bycie „dojrzałym twórcą”, że niezamierzenie staje się przez to zabawny. Cała narracja jaką zbudował wokół swoich filmów z uniwersum DC, a już zwłaszcza „Justice League”, świadczy o tym, że facet nie rozumie gdzie przebiega granica między poważną, mroczną opowieścią dla „dorosłych”, a pretensjonalnym, kiczowatym mrokiem. Nie uwzględnił w tym równaniu też faktu, że wciśnięci w taki świat kolorowi trykociarze z automatu będą sabotować taką „dojrzałą” wizję. Niezależnie od tego, jak bardzo wyprany z kolorów, radości oraz luzu, będzie sam film, to gość strzelający laserem z oczu w typa wyglądającego jak kilkunastoletnia semestralna praca zaliczeniowa studenta polibudy, wciąż będzie tylko postacią z medium wymagającego wejścia przez odbiorcę w jakąś (nieco infantylną) konwencję. Nie oznacza to, że nie można w ramach tej konwencji opowiedzieć „dojrzałej” historii, a nawet skręcić w kierunku realizmu, ale gdy podejdzie się do tego ze zbyt wielkim kijem w tyłku, próbując na każdym kroku pokazywać, jak bardzo „dorosła” jest to opowieść, to efektem tego najpewniej będzie niezamierzona parodia.


„Justice League” jest dla mnie taką parodią. Filmem, który próbuję coś udowodnić zbyt mocno i potyka się o wygórowane ambicje reżysera. Zaowocowało to czterogodzinną, rozlazłą, szaroburą, wypchaną pociesznym patosem, tandetnym efekciarstwem (mam bardziej na myśli te gromkopierdne sceny w slow-mo, jak superbohaterską rozwałkę, która sprawia jakąś tam satysfakcję) i dyskusyjnymi wyborami muzycznymi, przestrogą, jak nie należy podchodzić do robienia opowieści o komputerowej pokrace z kosmosu próbującej podbić Ziemię. Rozumiał to Joss Whedon, który próbował do tej historii wrzucić więcej luzu, humoru, nadziei i kolorów. Nie wyszło, bo efektem był pokraczny twór Frankensteina: chaotyczny, nie trzymający się kupy, rozbity stylistycznie, nieciekawy produkcyjniak. Jedyne co Whedonowi prawie się tam udało to skierowanie Supermana na właściwie tory, uczynienie z niego symbolu dobra, jaki znamy z popkultury, i przywrócenie tej postaci cieplejszych barw. Na tym przykładzie najlepiej widać różnice pomiędzy jego wizją kina superbohaterskiego, a tym co robi Snyder, który wrzuca tutaj Supermana w czarny, praktycznie żałobny, strój, obdarza grymasem oraz okrutnym usposobieniem i nie sprawia wrażenia, jakby to była tylko przejściowa „faza” wizerunkowa.


Whedon jest jednak największym przegranym po premierze wersji Snydera. Patrząc na dokręcony przez Jossa materiał widać wyraźnie jak bardzo „problematyczne” jest jego podejście do prezentowania heroin na ekranie. Widać te wszystkie dorzucone ujęcia tyłka Gal Gadot, sceny z Flashem lądującym twarzą w jej biuście (a raczej dublerki, bo aktorka odmówiła zagrania tego) oraz ciągłego, bezczelnego, zerkania kamerą pod jej skąpą sukienkę. Gdy dorzucić do tego różne wspomnienia z planu dokrętek „Justice League” dotyczące jego toksycznych zachowań, jak i tego, co ostatnio dowiedzieliśmy się o nim z czasów realizacji serialów „Buffy” i „Angel”, no to czasy idealizowania jego osoby już oficjalnie się skończyły (chociaż to już raczej tylko dopełnienie kilkuletniego procesu, bo Joss ma więcej grzechów na sumieniu).


Abstrahując jednak od tego, wersja Snydera jest niewątpliwie lepszym filmem, bo przynajmniej stanowi spójną wizję. Wprawdzie nie przemówiła do mnie z powodów podanych wyżej, ale głównie pozytywny odbiór filmu pokazuje, że większość widzów przyjęło ją z otwartymi ramionami. Co mi się natomiast spodobało u Snydera to fakt, że historia w niektórych miejscach zaczęła mieć trochę więcej sensu, a postaci nabrały nieco głębi. Szczególnie Cyborg i Steppenwolf, który wygląda chyba jeszcze bardziej tragicznie, jak te kilka lat temu, ale przynajmniej teraz ma sensowne motywacje i nie jest już tylko kupką brzydkich pikseli teleportujących się po kolejne MacGuffiny. Czterogodzinna forma stanowi pewne wyzwanie, zwłaszcza, że nie brakuje niepotrzebnych scen i żenujących momentów, które powinny były wypaść przy montażu, a cały długi epilog jest zdecydowanie pomysłem bardzo chybionym. Gdy jednak Snyder bierze się za to, co potrafi najlepiej, czyli efektowną rozpierduchę, no to wtedy można odsunąć na bok wewnętrznego marudę i cieszyć się razem z reżyserem, który chyba kocha tych swoich umięśnionych trykociarzy, ale trochę za bardzo chce udowodnić, że to banda bardzo poważnych postaci.