piątek, 16 października 2020

Saint Maud - recenzja

Zanim mi zamknęli lokalne kino zdążyłem się jeszcze wybrać w ubiegłym tygodniu na przedpremierowy pokaz „Saint Maud”. Niewiele wiedziałem przed seansem o nowym filmie od studia A24. Bazując na szczątkowych informacjach wyciągniętych z publikacji prasowych i zwiastuna, spodziewałem się horroru czerpiącego inspiracje z „Egzorcysty”, a tymczasem zostałem potraktowany mieszanką „Misery” z „Pająkiem” Cronenberga, ale nastrojem i tematyką mocno nawiązującego też do scenariuszy Paula Schradera (szczególnie w kwestiach religijnych). W odniesieniu do „Saint Maud” często używa się określenia horror, ale nie spodziewajcie się tutaj demonów, duchów i innego oczywistego mrocznego tałatajstwa, bo Rose Glass korzysta z powolnego budowania gęstej atmosfery nasyconej grozą i elementów horroru cielesnego do nakreślenia szarpiącego nerwy portretu osoby zaburzonej psychicznie. 

 

Maud (bardzo dobra rola Morfydd Clark) rozpoczyna pracę prywatnej pielęgniarki opiekującej się umierającą tancerką w średnim wieku. Amanda (Jennifer Ehle) bywa złośliwa, nieznośna i ogólnie trudna w obyciu. Przede wszystkim jest jednak znużona swoją egzystencją. „Umieranie jest takie nudne”, stwierdza z goryczą w pewnej chwili. Maud trochę ją bawi, nieco fascynuje, ale przede wszystkim to świetnie pochłania uwagę. Młoda kobieta wierzy, że dosłownie kontaktuje się z nią Bóg, który próbuje jej wskazać życiową drogę. Zaciekawione pytania Amandy i pozorne współodczuwanie „boskiej obecności” traktuje jako zaproszenie do intymnej relacji która ma prowadzić do zbawienia duszy umierającej kobiety. Maud nie dostrzega, że jest jedynie pociesznym kuriozum dla znudzonej hedonistki poszukującej jakiegoś urozmaicenia na finałowym etapie swego życia. Amanda nie dostrzega natomiast, że igra z osobą chorą psychicznie, która do tego nie jest tym za kogo się podaje. Jej prawdziwe imię odkrywamy dość szybko, gdy bohaterka spotyka na mieście byłą koleżankę, co zdradza przy okazji istnienie jakiegoś mrocznego wydarzenia z jej przeszłości będącego przyczyną zakończenia pracy w publicznej służbie zdrowia.

 

Powyższy akapit jest zaledwie zarysowaniem złożonego filmowego portretu Maud, która tak naprawdę do samego końca pozostanie dla odbiorcy nie w pełni odkrytą tajemnicą, wymagającą od widza samodzielnego poskładania jej historii z oszczędnie dawkowanych informacji. Co warto jednak dodać, nigdy nie staje się nowym wcieleniem Misery, czyli psychopatyczną, sadystyczną łotrzycą, znęcającą się nad chorą ofiarą. Reżyserka przygląda się Maud ze zbyt dużym ciepłem i empatią żeby pozwolić sobie na zrobienie z niej stereotypowej niebezpiecznej wariatki. Co nie znaczy, że czujemy się zrelaksowani, gdy obserwujemy jej ekranowe interakcje, i to nie tylko z innymi ludźmi, ale też własnym ciałem, które regularnie okalecza w wymyślne sposoby, co ma być świadectwem jej fanatycznej wiary. Im więcej elementów układanki zostaje odkrytych, tym więcej empatii mamy względem Maud, ale też tym większy niepokój w nas wzbudza jako osoba.

 

Bardzo ciekawy debiut reżyserski, interesująco opowiadający o religii, powoli wżerający się pod skórę odbiorcy, ciągle testujący jego uwagę, zachęcający do kwestionowania tego co widzi i zadawania licznych pytań (początkowo łatwo zwątpić, czy jest to historia osadzona współcześnie, czy też może kilka dekad temu, więc zaczyna się wypatrywać na ekranie informacji), a do tego kończący się ujęciem, które zostanie z widzem na długo po seansie.

czwartek, 10 września 2020

I’m Thinking of Ending Things - recenzja


Napiszę to już na wstępie. „I’m Thinking of Ending Things” Charlie’ego Kaufmana to jeden z najlepszych filmów tego roku. Jest to też jednak przykład dzieła, które należy polecać ostrożnie, bo odbić się od niego bardzo łatwo. Jeżeli lubicie oglądać tylko historie przejrzyste, klarowne, wykładające na stół wszystkie karty, kreślące realistyczny świat i niewymagające od widza skomplikowanej analizy otrzymanych (nierzadko surrealistycznych) tropów – najprawdopodobniej odbijecie się od tego filmu. Jeżeli trwająca kilka minut scena rozmowy powoduje nerwowe wiercenie się w fotelu – najprawdopodobniej odbijecie się od tego filmu. Jeżeli jednak podejdziecie do niego przygotowani, przede wszystkim to wyspani i wypoczęci (no nie jest to film na czwartkowy wieczór po robocie), z otwartym umysłem i gotowością do intensywnej rozkminy podczas seansu, no to najprawdopodobniej trafiliście na jeden z najlepszych filmów jakie zobaczycie w tym roku.

Kaufman od samego początku testuje cierpliwość odbiorcy zaczynając film kilkuminutowym monologiem wewnętrznym prowadzonym przez główną (?) bohaterkę (Jessie Buckley), który płynnie przechodzi w scenę jazdy samochodem z jej chłopakiem (Jesse Plemons). Wewnętrzne analizy dziewczyny rozmyślającej nad stanem ich związku i potrzebą zakończenia go, stale przerywane są przez Jake’a prowokującego kolejne rozmowy. I tak przez ponad 20 minut. O wielkim talencie scenopisarskim Kaufmana świadczy to, że idealnie wyczuwa moment, gdy to może stać się nieznośne. Podróż kończy się raptownie, jakby scenarzysta nagle zorientował się, że już dawno przekroczył ostatni znak ostrzegawczy i jeżeli teraz nie wyhamuje to widzowie zaczną się masowo ewakuować zanim odkryją kolejny punkt podróży. Oczywiście jest to odbiór czysto subiektywny i ktoś inny już po pięciu minutach filmu stwierdzi, że reżysera chyba zdrowo porąbało. No cóż, jak napisałem wcześniej, nie jest to film dla ludzi którzy boją się scen przeładowanych treścią. Na szczęście Kaufman napisał swoim postaciom tak zgrabne dialogi, a do tego odegrane zostały one z taką energią i talentem przez Buckley i Plemonsa, że oglądanie tego było dla mnie czystą przyjemnością.


Para w końcu dociera do rodzinnego domu Jake’a, gdzie kapitalny duet aktorski zamienia się w wybitny kwartet, gdy film zostaje na jakiś czas skradziony przez kapitalną Toni Collette i dotrzymującego jej kroku Davida Thewlisa. Jest to fragment filmu, który najzgrabniej radzi sobie w przyciąganiu uwagi odbiorcy, wystawiając go na wiele różnych bodźców jednocześnie – groza, humor, tajemnicze zachowania, groteska, surrealizm, nieoczekiwane zabawy z percepcją czasu, sceny z rodzicami oferują to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Jest to też moment, gdy nieco odrealniona, ale jednak względnie normalna, opowieść skręca jednoznacznie w kierunku surrealnej jazdy w głąb czyjejś psychiki. Jeżeli ktoś nie uważał do tej pory i nie wyłapywał tropów podsuwanych przez reżysera, no to zapewne będzie to ostatni moment, gdy „I’m Thinking of Ending Things” był filmem zrozumiałym.

Charlie Kaufman sygnalizuje praktycznie od pierwszych minut, że jego opowieść jest tak naprawdę [OD TERAZ SROGIE SPOILERY !] wizją stworzoną przez obumierający mózg Jake’a, który postanowił „z tym skończyć”, czyli popełnić samobójstwo. Dziewczyna, której imię nieprzypadkowo zmienia się wielokrotnie, podobnie jak jej zainteresowania i umiejętności zawodowe, jest zapewne uformowana z różnych cech byłych dziewczyn Jake’a oraz jego urojonych, czy też wymarzonych, partnerek, jak chociażby tego ślicznego rudzielca stojącego na ulicy (czyli Buckley w pierwszej scenie), którego podglądał z okna. Dziewczyna maluje pejzaże, których autorem był tak naprawdę Ralph Albert Blakelock, czego dowiadujemy się po wizycie w piwnicy jego rodzinnego domu. Gdy „bohaterka” ogląda dawny pokój Jake’a to widać na półkach tomiki poezji oraz zbiór tekstów Pauline Kael, wybitnej amerykańskiej krytyczki filmowej. Później dziewczyna podzieli się „swoim” wierszem („Bonedog”, którego autorką jest tak naprawdę Eva H.D.) i wypowie długą filmoznawczą tyradę o „Kobietach pod presją” Johna Cassavetesa (zgaduję, że prawdziwą ich autorką była Pauline Kael).


Jake to młoda wersja woźnego ze szkoły, starego pana, któremu życie już przeleciało przez palce i to zdecydowanie nie w wymarzonym przez niego kierunku. Niedoceniony przez innych, wyśmiewany przez młode uczennice na szkolnym korytarzu (które sprzedają też lody w scenie nocnej śnieżycy), pozbawiony doświadczenia tej „prawdziwej” filmowej romantycznej miłości, pewnej nocy rozbiera się do naga i wchodzi do samochodu podczas potężnej śnieżycy. „Po jakim czasie dostaje się hipotermii? Może to dobry sposób, żeby umrzeć, jeśli muszę”, mówi do siebie dziewczyna pod koniec filmu. Jake najwyraźniej doszedł do podobnego wniosku i w ostatnich chwilach życia odtwarza najważniejsze jego punkty, śledzi kolejne stadia starzenia się swoich rodziców, wspomina partnerki, wyobraża sobie jak mogło wyglądać jego życie, albo dodaje mu dramatyzmu (scena taneczna), a w końcu przyznaje sobie nagrodę Nobla za „życiowe osiągnięcia”. Ostatecznie zamarza w aucie stojącym pod szkołą, którą sprzątał zapewne od lat. Jego ostateczny los zostaje ujawniony najcierpliwszym z widzów, którzy dosiedzieli do końca napisów. Rozmazany obraz nabiera wtedy ostrości i widzimy jego samochód w całości już zasypany śniegiem. Smutny koniec zwykłego gościa, który nikogo nie obchodził. Czy aby jednak na pewno? Czy telefony, które ignorowała „bohaterka”, nie pochodziły tak naprawdę od kogoś, kto był zaniepokojony nieobecnością Jake’a? Być może od żony i córki?

„I’m Thinking of Ending Things” jest pełne tropów interpretacyjnych, które Kaufman rozrzucił szczodrze, ale obudował to taką warstwą dialogów i przeciągniętych scen, że łatwo się rozkojarzyć i nie zauważyć istotnych informacji. Ponieważ nie jest to film łaskawy dla widza, który „nie nadąża” z wyłapywaniem i składaniem podsuwanych mu informacji, nie dziwi, że większość krytycznych głosów dotyczy niezrozumiałej i rozwleczonej (w przeciwieństwie do dwudziestominutowej jazdy samochodem?) drugiej połowy. Myślę jednak, że Charlie Kaufman spodziewał się takiego odbioru i rozmyślnie stworzył (podobno finalne) dzieło bezkompromisowe, życzliwe osobom gotowym na podjęcie się składania tych starannie rozrzuconych puzzli, ale zupełnie niedbające o komfort osób siedzących przed ekranem z telefonem komórkowym w ręce.

środa, 2 września 2020

Babyteeth - recenzja


Nie znoszę filmów o umierających nastolatkach. Znaczy się nie wszystkich, ale kilka tytułów z ostatnich lat zdołało obrzydzić ten motyw. Mam na myśli szczególnie jeden, ten chyba najsłynniejszy, czyli „Gwiazd naszych wina”. Styl w jakim romantyzuje się tam cierpienie i chorobę młodych ludzi jest żałosnym i tanim sposobem na wywoływanie wzruszeń. Nie wspominając już o tym, że był to dość nudny film. „Babyteeth” nie jest typowym filmem o umierających nastolatkach. Nie jest nudny. Nie jest żałosny. Przede wszystkim jednak, nie jest tanim wyciskaczem łez.

Młoda debiutantka, Shannon Murphy, od choroby głównej bohaterki ucieka na tyle daleko, jak to tylko możliwe, unikając szpitalnych pomieszczeń i białych kitlów, skupia się na opowieści o nastolatce wchodzącej w dorosłość, której może nigdy w pełni nie zaznać. Na historii rodziców, którzy muszą się nauczyć, że ich zadaniem nie jest ulżenie swojemu cierpieniu, a umożliwienie zapomnienia o bólu chorej córce. Na portrecie młodego bezdomnego ćpuna, który jest ostatnim gościem jakiego rozsądni rodzice powinni dopuścić w pobliże ciężko chorej córki, a zarazem jest dokładnie tym, czego ona potrzebuje w tym momencie – mieszanką chaosu, wdzięku, niestabilności emocjonalnej, chamskiego egoizmu, ale też powoli rozkwitającej czułości i troski. On jest tym, co sprawia, że ona może się poczuć żywa. Murphy wszystko to wpisuje w stylistykę kina niezależnego, czerpiąc garściami z amerykańskiego indie, ale próbuje wypracować z tego swój własny styl, który jeszcze chyba nie jest do końca dostrojony, co nie znaczy, że nie przyglądamy się temu procesowi z zainteresowaniem.

Napisałem wcześniej o braku nudy. Trochę skłamałem. „Babyteeth” może chwilami męczyć, bo reżyserka lubi zawieszać się na „zwyczajnych” momentach z życia bohaterów, na śniadaniu, nocnej imprezie, obcinaniu włosów, leżeniu przy basenie, wspólnej biesiadzie, ale nigdy nie miałem wrażenia, że te skrawki życia niczego mi nie zaoferowały w zamian za cierpliwe przyjrzenie się im. Jakoś w połowie filmu zerknąłem na zegarek i zdziwiłem się, że jestem dopiero po godzinie seansu, a moja głowa jest wypełniona już tak wieloma informacjami na temat bohaterów. „Babyteeth” bywa niespieszne, ale te dodatkowe minuty w każdej ze scen nie są marnowane, bo składają się na starannie budowaną siatkę relacji pomiędzy postaciami i obudowywania ich kolejnymi warstwami starannie dawkowanej treści, co nadaje im głębi psychologicznej.

W połączeniu z doskonałą obsadą, nie ma tutaj słabego ogniwa, sprawia to, że pod koniec seansu cała czwórka jest nam bardzo bliska, doskonale rozumiemy ich motywacje, a niektóre decyzje, pod którymi sami byśmy się nie podpisali, możemy traktować jako dziwne, ale pasujące do tego, co wiemy o postaciach.

Wszystko to składa się na film, który zostaje z widzem po seansie, siedząc mu w głowie, ale też sercu, bo Murphy z chirurgiczną precyzją potrafi aplikować sceny o dużym ciężarze emocjonalnym.

niedziela, 23 sierpnia 2020

Unhinged (Nieobliczalny) - recenzja

 

W czasach, gdy premiery kolejnych filmów są głównie wstrzymywane albo przesuwane na później, młode studio Solstice poszło odmienną drogą i przyspieszyło premierę „Unhinged” żeby „przetestować wody”, ale też uniknąć jesienno-zimowego kinowego ścisku blockbusterów. Film do tej pory zarobił dziesięć milionów, co nie jest może jakąś oszałamiającą kwotą, ale dystrybutorzy „Babyteeth” (w sumie 320 tysięcy dolarów na koncie) i „Proximy” (730 tysięcy, a film zaliczył wiele światowych premier jeszcze przed startem pandemii) przygarnęliby ją chętnie.


Jeżeli macie opory przed wybraniem się jeszcze do kina to „Unhinged” raczej nie jest tym filmem, który byłby warty „przełamania się”, ale warto o nim pamiętać, gdy już przeglądacie oferty multipleksów w poszukiwaniu czegoś nowego do obejrzenia na dużym ekranie. „Unhinged” może odstraszyć kiepskimi recenzjami, ale może też okazać się wyborną rozrywką jeżeli tylko dokona się świadomego wyboru. Film Derricka Borte’a to rasowy przebój tygodnia z osiedlowej wypożyczalni kaset VHS z lat 90. Produkcja oparta na prostym pomyśle, który można by streścić w jednym zdaniu, ale na tyle fajnym, żeby przytrzymać przed ekranem do samego końca. Nie bez znaczenia jest, że uniknięto zbyt częstego we współczesnym kinie wodolejstwa i całą historię zamknięto w zgrabnych 90 minutach. Jest to idealny czas projekcji dla tego typu produkcji.


„Unhinged” z całą pewnością nie można „zarzucić” oryginalności. Wzięto „Pojedynek na szosie”, dorzucono „Upadek”, a całość zmieszano z furą schematów gatunkowych. Nie ma tu miejsca na jakieś specjalne zaskoczenia fabularne, wiele rozwiązań przewiduje się z dużym wyprzedzeniem, a cała historia idzie jak po sznurku. Co nie znaczy, że film nie sprawia frajdy. Już otwierający go montaż nagrań z agresywnymi miejskimi „interakcjami” pomiędzy Amerykanami przypomina czasy prologów b-klasowych thrillerów z lat 90. Warto zobaczyć jeżeli tylko potraficie docenić takie kino, czyli proste, bezpretensjonalne, odtwórcze, ale przy tym dość energetyczne, zrealizowane bez zarzutu, odegrane wprawdzie bez fajerwerków, za to solidnie, bez sprawiania wrażenia, że ktoś tutaj przyszedł na plan żeby zarobić na renowację swojego dachu i nie zamierza tego ukrywać.


Największym pozytywnym zaskoczeniem jest Caren Pistorius, która wyciska zaskakująco dużo „mięsa” z niespecjalnie rozbudowanej w scenariuszu głównej postaci i nadaje bohaterce na tyle charakteru, żeby widza obchodził jej los. Russell Crowe opiera swoją kreację na groźnych warknięciach, ale już sama jego monstrualna masa ciała, „odziedziczona” z produkcji „Na cały głos”, wystarczyłaby w tym przypadku za „środek aktorski”, bo gdy tylko dochodzi do fizycznego starcia z nim to facet niewiele więcej musi już zrobić żeby wywołać odpowiedni efekt. Cały koncept filmu opiera się na tym, że widz śledzi z uwagą wydarzenia, bo jest ciekawy tego, co jeszcze odwali niezrównoważony psychicznie gość grany przez Russella Crowe. I to działa, bo napięcie jest tutaj budowane bardzo sprawnie, tempo narracji nie łapie żadnych zadyszek, a wybuchy przemocy są dość mocne, ale raczej okazjonalne. Nie ma tutaj miejsca na budowanie niewygodnej moralnie sympatii widza do antagonisty, bo bohater Russella to kawał gnoja, który bez mrugnięcia okiem morduje niewinnych i spuszcza łomot kobietom oraz dzieciom. Ostateczne starcie z nim jest na tyle satysfakcjonujące, ale przy tym pocieszne, że totalnie puściły mi już hamulce i razem z (nieliczną) resztą osób obecnych na sali kinowej, zacząłem się zarykiwać głośnym śmiechem. Już chociażby dla tego momentu było warto wybrać się do kina, bo jeszcze długo będę go wspominać, szczerząc zęby.


„Unhinged” to kwintesencja radochy, którą może dać takie niespecjalnie dobre, a zarazem bardzo udane, kino z niższej półki.

niedziela, 5 lipca 2020

Historia młodości Paula Schradera, czyli rewolwery, autodestrukcja i religijny fanatyzm


Paul Schrader od zawsze prezentował dość osobliwe podejście do broni palnej. Była jego obsesją, elementem wizerunku (dbał o to żeby rewolwer leżał zawsze na widoku w jego domu, później towarzyszyła mu jeszcze korona cierniowa), ale też potencjalną zgubą, ostrzem wiecznie wiszącym nad jego głową. John Milius (późniejszy reżyser „Conana Barbarzyńcy”, a zarazem scenarzysta takich filmów jak „Siła magnum” i „Czas apokalipsy”) na początku lat 70. wybrał się z nim do sklepu sportowego leżącego w Beverly Hills. Sprzedawca wręczył Schraderowi rewolwer Smith & Wesson .38. Paul z miejsca się w nim zakochał. Idealnie leżał w dłoni, był zimny, masywny. Wtedy zobaczył jakąś dziewczynę przy półce z rakietami tenisowymi. Wymierzył lufę w kierunku głowy nieznajomej i podążał za nią bronią, gdy kobieta przemieszczała się po sklepie, jednocześnie kilkukrotnie naciskając za spust. Wzorcowy psychol, któremu nie powinno się sprzedawać broni. Milius opowiedział tę historię Martinowi Scorsese. Wykorzystał ją później w „Taksówkarzu”. Napisanym zresztą przez Schradera. W dziesięć dni.

Rewolwer stale towarzyszył Schraderowi. Jeden model trzymał w schowku swojego samochodu i notorycznie wymachiwał nim w kierunku ludzi. Drugi trzymał przy łóżku, bo twierdził, że ktoś próbował się włamać do jego mieszkania. Gdy pisał scenariusze filmowe to rewolwer zawsze leżał obok niego. Jeżeli miał blokadę twórcą to łapał za spust i wielokrotnie pociągał za niego. Broń stanowiła też nierozerwalny element jego fantazji samobójczych. Paul opowiadał o tym ciągle, że włoży sobie broń do ust i pociągnie za spust, ale najpierw owinie głowę w ręcznik żeby nie narobić bałaganu. Samobójcze myśli były zresztą rodzinną klątwą.

Jego starszy brat Leonard (mający na koncie kilka scenariuszy oraz dwa wyreżyserowane przez siebie filmy) miał odmienne podejście, obawiał się broni palnych. Trzymał się od nich z daleka, bo bał się, że może się kiedyś zastrzelić. Nie chciał, żeby to było takie łatwe, bo wiedział, że pewnej nocy będzie siedzieć samotnie w pokoju z naładowaną bronią w dłoni i rozważać pociągniecie spustu. Sam to opisywał tak: „Nie było to coś w stylu: miałem zły dzień więc chcę się zabić. O nie, żądza zrobienia tego, autentyczna potrzeba, była czymś namacalnym. Chciałem to zrobić, a zarazem nigdy nie chciałem tego uczynić. Byłem jednocześnie trzy sekundy od zrobienia tego i trzy miliony lat świetlnych od tego. Czułem, jak oba te przeciwstawne uczucia stale toczą wojnę we mnie. Zalewałem się potem, a temperatura podskakiwała mi od tego. Czasem wpatrywałem się w ścianę, próbując wyciszyć tę gorączkę, ale bywało, że jeszcze bardziej narastała i wtedy zdecydowanie nie mogłem mieć w pobliżu żadnej broni. Nie mógłbym spać spokojnie. Odkryłem, że gdy trzymałem lufę w ustach to zasypiałem jak niemowlę ze smoczkiem. Działało to przez dwa lub trzy tygodnie, aż nagle przestawało wystarczać, bo broń nie była naładowana. Wiedziałem, że jeżeli naładowałbym tę sukę to znowu spałbym jak niemowlę”. Paul również zasypiał leżąc obok naładowanej broni.


Niezdrowa relacja z bronią palną obu braci miała podłoże w ich dzieciństwie, ale też historii rodziny. Brat ich ojca popełnił samobójstwo gdy jego żona oczekiwała porodu ich ósmego dziecka. Paul miał wtedy sześć lat. Pięć lat później najstarszy syn popełnił samobójstwo w rocznicę śmierci ojca. Kolejnych pięć lat później jego śladem poszedł następny syn ich wujka. Również w rocznicę śmierci ojca. Dwadzieścia lat później następny syn zdecydował się wrócić w rodzinne strony i zatrudnić w firmie naftowej ojca, bo bał się, że jeżeli czymś nie zajmie myśli to podąży ich śladem w kolejną rocznicę.

Nie był to jedyny koszmarny element dzieciństwa braci Schrader, który naznaczył ich do końca życia. Paul i Leonard wychowali się w latach 50. w rodzinie fanatyków religijnych należących do wspólnoty Chrześcijańskiego Kościoła Reformowanego, będącego odłamem holenderskiego Kalwinizmu. Ich rodzice uważali muzykę, telewizję, a zwłaszcza rock and roll za dzieło diabła. Ich ojciec co niedzielę zabierał całą odświętnie ubraną rodzinę do kościoła na godzinę przed początkiem mszy, bo chciał mieć pewność, że usiądzie w swoim rzędzie. „Nieważne jakbyś się nie starał to zawsze okazywało się, że jesteś zbyt głośny i dostawałeś łokciem w żebra. Po trzecim łokciu miałeś już pewne, że zostaniesz wybatożony. Dostawałem lanie sześć albo siedem razy w tygodniu. Wystarczyło być normalnym człowiekiem przez 24 godziny, oddychać, jeść, spędzać czas w pokoju zabaw i prowadzić zwykłe życie, żeby złamać każdego dnia dwadzieścia reguł, a trzy z nich były warte lania. Wystarczyło, że zdjąłem swoją niedzielną koszulę żeby ojciec rozłożył mnie na kuchennym stole i wychłostał kablem od swojej maszynki do golenia. Wtyczka wbijała mi się w plecy i zostawiała małe punktowe ślady krwi, które ciągnęły się w dół moich pleców.”, wspominał później Leonard. Matka była nie lepsza, bo pewnego dnia żeby pokazać Paulowi, czym jest piekło, wzięło jego dłoń i dźgnęła igłą.

Ich mama jednak była mniej metodyczna i bezlitosna w egzekwowaniu kar. Leonard: „Ojciec był jak maszyna. Zawsze oznajmiał mi z góry liczbę. Jeżeli powiedział, że wleje mi dwadzieścia razy to bił mnie dwadzieścia razy. Matka lała mnie kijem od szczotki. W kuchni. Bywało, że kij łamał się na moich plecach. Wystarczyło jednak ją rozbawić, żeby nie była w stanie dalej kontynuować lania. Zachowywałem więc różne żarty specjalnie na te okazje. (…) Zawsze czekałem na pierwsze uderzenie, którego nie mogłem zatrzymać. I wtedy mówiłem dowcip, dbając o to, żeby nie spalić puenty. Jak tylko zaczynała się śmiać to było już dobrze, ale zawsze dodawała „nie mów o tym ojcu, to nasza tajemnica”. Odrobina S&M na środku kuchni.”


Bracia nie mogli oglądać filmów i telewizji. Paul pierwszy film w życiu zobaczył jako siedemnastolatek. Jednego dnia, gdy matka nakryła go na słuchaniu piosenki Pata Boone’a, roztrzaskała radio o ścianę. Leonard kiedyś zbuntował się i poszedł do kina na „Anatomię morderstwa”. Uczony od dziecka, że kino jest świątynią bezeceństwa, spodziewał się dantejskich widoków, a zamiast tego zaskoczony zobaczył zwykłe miejsce jakich wiele. Siedział jednak tak przerażony, że w trakcie seansu doznał silnej halucynacji - ekran się nagle rozstąpił i Leonard był świadkiem Sądu Ostatecznego. Wiedział, że to tylko urojenie i nie dzieje się naprawdę, ale nie był w stanie tego znieść. Uciekł z kina, ale po przebiegnięciu kilku przecznic uspokoił się i zaczął wyklinać, że jak ma zamiar kiedykolwiek opuścić to przeklęte miasto, jeżeli nawet nie potrafi zobaczyć filmu bez wpadnięcia w stan psychozy. Wrócił więc do budynku. I to był jego pierwszy seans kinowy.

Paul ostatecznie zakochał się w filmach, bo były czymś zakazanym. Gdy uczył się w Columbii to wziął udział w letnich kursach filmowania, gdzie poznał Pauline Kael, słynną amerykańską krytyczkę filmową. Kobieta zszokowała go, gdy odnosząc się do jakiejś komedii powiedziała: „wybuchy śmiechu były równie rzadkie, co włosy łonowe na piździe starej baby”. Paul nie wiedział, że kobiety mogą używać takich słów. Kael załatwiła mu pracę krytyka filmowego w L.A. Free Press, którą później stracił, gdy zjechał „Easy Ridera”. Najważniejsze jednak, że kobieta wkręciła go również do UCLA Film School.

Znając jego historię mniej dziwi, że jego umysł stworzył później scenariusze takich filmów jak „Taksówkarz”, „Wściekły Byk”, „Dwa światy”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Ciemna strona miasta”, czy też „Pierwszego reformowanego” sprzed trzech lat.


Pierwsze zdjęcie: Martin Scorsese, Paul Schrader i Michael Phillips (producent) na planie „Taksówkarza”

Źródło:
"Easy Riders, Raging Bulls", Peter Biskind

niedziela, 14 czerwca 2020

The Last Dance (Ostatni taniec) - recenzja


Był rok 1996. Wszyscy chodziliśmy w czapeczkach z logami amerykańskich drużyn koszykarskich. Nie pamiętam kto w mojej klasie był tym pierwszym, ale po tygodniu już wszyscy chłopacy mieli swoją pierwszą czapeczkę. O NBA mieliśmy jeszcze nikłe pojęcie więc wybierało się po prostu fajne logo, a drużynę próbowało się śledzić później (u mnie padło na Charlotte Hornets). Wiązało się z tym trochę rytuałów. Daszek czapeczki należało mocno zgiąć, bo prosty był niewyobrażalnym obciachem. U kolegów zawsze liczyło się ilość szwów na nim i stwierdzało z satysfakcją: „pff, nieoryginalna, brakuje jednego”.Wątpię, czy ktokolwiek w mieście naprawdę miał tę mityczną „oryginalną czapeczkę”, bo przecież wszystkie i tak były kupowane na lokalnych bazarach, ale podstawówka rządziła się swoimi prawami i pokrętną logiką. Oglądało się TVP 2. Kupowało magazyn Pro-Basket. Powoli poznawało nazwiska wszystkich istotnych graczy. Podniecało się wygranymi Chicago Bulls. Po kilku latach zapominało o całej sprawie.

Oczywiście nie wszyscy. Znam ludzi, którzy przez te 20 lat nigdy nie zapomnieli o NBA, śledzili rozgrywki, nie dosypiali nocami z powodów oglądanych meczów i ekscytowali się ich wynikami, ale większość osób z pokolenia zafascynowanego drużyną Michaela Jordana straciła zainteresowanie amerykańską koszykówką wraz z ostatnim meczem tegoż składu (sporo ludzi za to przerzuciło się na śledzenie polskiej ligi). O pokoleniowym charakterze tej kilkuletniej fascynacji NBA świadczy pewnie to, jak szybkim hitem wśród 30-latków i 40-latków stał się serial dokumentalny „The Last Dance”. O tym, jak wielką osobowością był Michael Jordan dowodzi natomiast to, że ich młodsi koledzy oraz koleżanki z podobnym zainteresowaniem zasiadali przez kilka tygodni do kolejnych odcinków na Netfliksie. Serial „The Last Dance” nie byłby jednak takim ogromnym sukcesem, gdyby tylko trafiał w odpowiednie nostalgiczne tony i opowiadał o wybitnej drużynie.


Pochłonięty w maju nadrabianiem innych produkcji, zasiadłem do niego dopiero kilka dni temu i natychmiast się zachwyciłem. Poczekanie na całość okazało się być dobrym pomysłem, bo „The Last Dance” wciąga niemiłosiernie i późnymi wieczorami musiałem walczyć z pokusą „jeszcze jednego odcinka”. Styl w jakim to opowiedziano, nieliniowa narracja, doskonała reżyseria, dynamiczne tempo, muzyka, montaż, wszystko tutaj zawsze trafia w odpowiednie emocje i nie pozwala oderwać się od ekranu. Jest to z całą pewnością seria, która wymaga uwagi, bo historia kluczy, pozornie porzuca dane wątki, żeby opowiedzieć o czymś zupełnie innym,wprowadzić jakąś nową postać, cofnąć się do jej dzieciństwa, albo pokazać widzowi coś zupełnie innego, ale finalnie wszystko okazuje się być ze sobą ściśle powiązane, wydarzenia oddzielone kilkuletnią przerwą mają na siebie istotny wpływ, a wszystkie wątki ładnie się ze sobą zazębiają. Widać, że starannie to sobie najpierw wszystko rozpisano i zamiast prostej podróży po sznurku, czyli chronologicznie od początku do końca, postawiono na ciągłe żonglowanie różnymi punktami w czasie, co fantastycznie podkręca atrakcyjność (i tempo) całego dokumentu, ale musiało pewnie przyprawiać o ból głowy przy montażu.

Twórcy „The Last Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca „przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże, nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści, robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką, składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku, przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym, czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam pokazać.

poniedziałek, 8 czerwca 2020

O "trylogii zemsty" Chan-wook Parka.


Powtórzyłem sobie całą trylogię zemsty Chan-wook Parka. Po latach najbardziej zyskał „Pan zemsta”, którego teraz bardziej doceniłem. Z pierwszego seansu pamiętałem zaskakująco dużo, oprócz tego, co najbardziej dało mi teraz po głowie – dość przygnębiającego komentarza społecznego. Park sporo miejsca poświęca na pokazanie nierówności społecznych, skrajnej nędzy w jakiej żyją najubożsi Koreańczycy, tragedii, jaką może być dla ich rodzin nagła utrata pracy, żerujących na tym hien i oderwanych od tej rzeczywistości bogaczy. Dodatkowego „smaczku” temu ostatniemu elementowi dodaje znany z „Parasite’a” aktor Kang-ho Song (który u Parka występował równie często, co u Bonga) wcielający się tutaj w bogatego mężczyznę, czyli w postać, której szoferem był w zeszłorocznym filmie. Oprócz tego, że to jego tutaj wozi po mieście prywatny szofer, niewiele go jednak łączy z prezesem Parkiem z „Parasite’a”, bo historia „Pana Zemsty” stawia go w roli ofiary, która staje się też katem.

Z pierwszego seansu sprzed lat pamiętałem, że film mnie trochę wymęczył powolnym tempem. Dwie dekady jeżdżenia na festiwale filmowe zrobiły chyba swoje, bo teraz zupełnie tego nie odczułem. „Pan Zemsta” jest oparty na dość częstej w azjatyckich produkcjach niespiesznej narracji, która nie pędzi na złamanie karku, lubiąc zawiesić się na jakichś detalach z dnia codziennego, ale też nie katuje widza kamerą zawieszoną przez kilka minut na statycznym kadrze. A zatem leży o kilka długości nudy od ślamazarności „slow cinema”, ale jednak jest na tyle wolne, żeby nieoswojony z tym niecierpliwy odbiorca zaczął się nerwowo wiercić w fotelu.

„Pan Zemsta” siedział mi w głowie przez te wszystkie lata, bo Park wybitnie opowiada obrazem, konstruując kadry, sceny i postaci, które wprasowują się w mózg widza. Różne urywki ze scen nad rzeką, scena tortur, szmaragdowe włosy głuchoniemego chłopaka – wszystko to zawsze powracało do mnie we wspomnieniach, gdy coś mi przypominało o filmie i całej trylogii. Po ponownym seansie zostanie ze mną jeszcze kilka kolejnych scen.


„Oldboy”, czyli środkowy segment trylogii, był filmem, który zapewnił Parkowi sławę na całym świecie, głównie dzięki zgarnięciu Grand Prix na festiwalu w Cannes. Przewodniczącym jury był wtedy Quentin Tarantino więc oczywiście na polskim plakacie zadbano później o wrzucenie jego wypowiedzi mówiącej: „ten film jest bardziej tarantinowski niż wszystko co do tej pory zrobiłem”. No cóż, nie był to pierwszy raz, ani tym bardziej ostatni, gdy widzów próbowano ściągnąć do kin nazwiskiem jakiegoś znanego reżysera. Nie zliczę ile razy musiałem ludziom tłumaczyć w tamtym okresie, że „Hostel” nie jest nowym filmem Tarantino. Wracając do sedna, jeżeli zamierzacie dopiero rozpocząć swoją przygodę z trylogią zemsty i kinem Parka, a nie jesteście zbytnio „oswojeni” z azjatyckimi produkcjami, no to „Oldboy” będzie dobrym pomysłem na początek. Po pierwsze, bo to jest film, który zwyczajnie warto znać jeżeli interesujemy się kinem. Nakręcona na jednym ujęciu scena mordobicia w korytarzu, oprócz tego, że jest majstersztykiem, zainspirowała wielu naśladowców, zarówno w kinie azjatyckim, jak i produkcjach angielskojęzycznych. Po drugie, bo to interesująca historia, poprowadzona w nieoczywisty sposób, oparta na zagadce do rozwiązania i dość szokującej niespodziance. Po trzecie, bo to bardzo dobry film jest.

„Pani Zemsta” to najładniej wyglądający film z całej trylogii (warto dodać, że wszystkie trzy znacząco różnią się od siebie stylistyką, pracą kamery, ogólnym pomysłem na zdjęcia), ale też chyba najsłabszy, co nie przeszkadza mu być jednak bardzo dobrą produkcją. Jeżeli miałbym wskazać na najbardziej „tarantinowski” film to nie byłby to „Oldboy” (no chyba, że pod względem stężenia przemocy i okrucieństwa) tylko właśnie „Pani Zemsta”, poplątana fabularnie, często skacząca chronologicznie do tyłu, żeby dorzucić kolejny element historii, starannie budując tym scenę pod finałowy akt, który zarazem wieńczy temat całej trylogii opowiadającej o pogoni za zemstą oraz o tym, co robi to z ludźmi i ich otoczeniem. W finałowym akcie zemsty, kolory w filmie powoli zanikają, stopniowo przechodząc w czerń i biel, jakby operator chciał powiedzieć, że w świecie tych postaci nie pozostało już miejsca na odcienie szarości, moralne rozterki i akty dobroci. Jest tylko jedna wartość – zemsta. Jeżeli jest wina, no to musi być też kara, co można planować całymi latami, a ogień trawiący serce i tak nigdy nie zagaśnie. W „Oldboyu” było to zresztą jeszcze dobitniejsze, bo zemsta była tam czymś, czemu warto poświęcić połowę życia, a wraz z wykonaniem kary utracić jedyną wartość jaką miała już egzystencja dla osoby odpłacającej komuś za dawne cierpienie.

wtorek, 17 marca 2020

Epidemia - szalony wyścig do sal kinowych


W październiku roku 1992 magazyn The New Yorker opublikował artykuł zatytułowany „Crisis in the Hot Zone”. Jego autor, Richard Preston, opowiedział o nadludzkim wysiłku jakiego dwójka wojskowych wirusologów dokonała żeby zdławić epidemię wirusa Ebola. Zaraza została przeniesiona z afrykańskiego lasu deszczowego na teren wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych i była zdolna do przeskakiwania pomiędzy gatunkami, bo ludzie zarazili się od małp. Jeżeli kryzys nie zostałby wtedy zażegnany to miałby szansę rozprzestrzenić się po całym świecie i potencjalnie wykończyć ludzkość. Co ciekawe, wspomniana para wojskowych specjalistów (Nancy i Jerry Jaxx) była małżeństwem, a w okresie epidemii Nancy została awansowana na pułkownika, przewyższając tym samym rangą swojego małżonka, co czyniło ich historię tym ciekawszą z perspektywy reportera. Małżeństwo żyło w stanie ciągłej paranoi, bo najmniejsze rozerwanie ich kombinezonów ochronnych mogło zaowocować zarażeniem śmiertelną chorobą. Nancy przeżyła horror, gdy pewnego dnia doszło do przecieku w kombinezonie i jej rękawica wypełniła się krwią zarażoną wirusem Ebola, gdy akurat miała skaleczony palec. Wszystko to brzmiało jak gotowy scenariusz do filmu i oczywiście nie trzeba było długo czekać żeby ktoś z Hollywood zainteresował się tą sprawą.

W początkowych tygodniach roku 1993 Richard Preston odebrał telefon od Arnolda Kopelsona. Mężczyzna wyprodukował takie hity jak „Pluton”, „Ścigany” i „Upadek”. Kopelson zawsze dbał o to, żeby jego rozmówcy wiedzieli z jaką grubą szychą mają do czynienia (nigdy nie zapominał też wspomnieć o wygranym Oscarze za film „Pluton”), więc zaczął rozmowę od zadania podstawowego pytania: „czy wiesz kim jestem?”. Zanim Preston miał okazję rozsiąść się wygodnie w fotelu to usłyszał już, że Kopelson („nazywaj mnie Arnold”) ma się doskonale i chciałby kupić prawa do jego artykułu, bo zamierza nakręcić o tym ważny film, który dokona zmiany w społeczeństwie. Podkreślił jeszcze, że nigdy nie robi filmów o budżetach niższych, jak 50 milionów dolarów, a tak w ogóle to kontaktował się już z prawnikami i jest pewien, że może nakręcić film o tej historii nie posiadając zgody od Prestona. Witamy w Hollywood.


O czym Preston jeszcze nie wiedział - Kopelson od jakiegoś czasu już pracował nad scenariuszem opowiadającym o zdarzeniach opisanych w artykule. Ponieważ nikt nie może posiadać praw do tego rodzaju faktów, bo należą one do domeny publicznej, więc można swobodnie je wykorzystywać jeżeli tylko nie wspomina się przy tej okazji nazwisk prawdziwych ludzi. Jeżeli wykorzystuje się nazwiska autentycznych osób to oczywiście należy uzyskać od nich zgodę. Kopelson miał już gotową pierwszą wersję scenariusza, z której nie był jednak zadowolony, zgłosił się więc do Teda Tally’ego („Milczenie owiec”) o poprawienie materiału. Prestona zamierzał zatrudnić w roli konsultanta, ale historia miała być tylko luźno oparta na faktach, bo planował nadać wydarzeniom odpowiedniego dramatyzmu i rozmachu. Producent stwierdził, że artykuł był dołujący, bo opowiadał w zasadzie o 100 małpach, które skończyły martwe. Nie dość, że miałby później na głowie aktywistów od praw zwierząt to nie miałby do tego niczego wpisującego się w formułę hollywoodzkiego filmu. Praw do wykorzystania artykułu ostatecznie nie zdobył, bo został przelicytowany przez Lyndę Obst („The Fisher King”) reprezentującą 20th Century Fox.

Ku zdziwieniu Obst nie zatrzymało to Kopelsona (reprezentującego Warner Bros) przed dalszymi pracami nad filmem. Jak sam powiedział: „jestem z Brooklynu i nie lubię przegrywać”. I tym sposobem rozpoczął się wyścig z czasem pomiędzy dwoma projektami: „The Hot Zone”, produkowanym przez Obst, oraz „Pandorą”, nawiązującą tytułem do greckiego mitu, realizowaną przez Kopelsona. „Pandora” szybko została przemianowana na „Outbreak” (co później w Polsce pokazywano pod tytułem „Epidemia”). Lynda Obst zgłosiła się najpierw do Jamesa V. Harta („Hook”, „Drakula”) z zadaniem napisania scenariusza. Hart właśnie skończył pisanie scenariusza „Kontaktu”, co zajęło mu ponad dwa lata i zaowocowało głównie utratą pracy, gdy tylko oddał skończoną wersję, która bardzo nie spodobała się ludziom z Warner Bros. Nie zraziło to Obst, która wiedziała jedno – Hart jest łebski i rozumie zagadnienia naukowe.

Hart dostał od 20th Century Fox trzy wytyczne. Po pierwsze: „dobrzy goście muszą zwyciężyć”. „Oczywiście każdy wirusolog, któremu to powiedziałbyś, odparłby, że tych starć się nie wygrywa, bo możesz co najwyżej wrzucić dżina z powrotem do butelki i czekać na następnego, który się z niej wydostanie”, skwitował to Hart. Po drugie: „przerazić ludzi”. „Powiedzieli mi, że wirus ma być równie przerażający co rekin w „Szczękach”. Nie stanowiło to specjalnego wyzwania, bo wszyscy specjaliści z którymi rozmawiałem, o wirusach wypowiadali się z tak dużą estymą, jakby komentowali jakieś dzieła sztuki – niesamowite, bezduszne, przepiękne stworzenia. Mikroby mogą poważnie zagrozić naszemu społeczeństwu, stanąć przeciwko całej naszej technologii, rzucić wyzwanie wszystkiemu, co stworzyła rasa ludzka, i mieć to w dupie”. Po trzecie: „musi dostarczyć scenariusz w dziesięć tygodni”. I to było najtrudniejsze, bo w tym czasie musiał zgłębić temat, przeprowadzić wywiady z wirusologami, wymyślić fabułę i napisać cały scenariusz. Po dziesięciu tygodniach musiała już być gotowa jego ostateczna wersja, bo trwał wyścig z konkurencją i nie było czasu na długie dopracowywanie tekstu.


Do projektu została szybko przypisana Jodie Foster skuszona bardzo ciekawą rolą doktor Nancy Jaxx. Wymarzonym reżyserem dla takiego filmu był wtedy Wolfgang Petersen któremu wysłano finalną wersję scenariusza „The Hot Zone”. Problem w tym, że dosłownie tego samego dnia dostał też scenariusz „Epidemii”. Po przeczytaniu obu doszedł do wniosku, że czasem życie nie pisze ciekawszych scenariuszy od fikcji i postawił na „Epidemię”. Ostatecznie ekipa od „The Hot Zone” dogadała się z Ridleyem Scottem, który sprowadził własnych scenarzystów. W efekcie, Hart, który odrobił wcześniej wszystkie potrzebne zadania domowe, stracił robotę. Scott zatrudnił Toma Topora (mającego na koncie scenariusz „Oskarżonych”). Do projektu dołączył też Robert Redford, któremu towarzyszył jego własny scenarzysta, Richard Friedenberg („Rzeka życia”), mający zadbać o to, żeby rola Jerry’ego Jaxxa została odpowiednio rozbudowana do potrzeb aktora jego formatu. Wszyscy zaczęli się nagle mieszać przy pisaniu tekstu: studio, Lynda Obst, ekipa Ridleya Scotta, Robert Redford, no i Jodie Foster, której postać zaczęła być powoli spychana na bok. Nikt się tam specjalnie nie lubił, wszyscy walczyli o wpływy, konflikty narastały, a Friedenberg w końcu się postanowił ewakuować z tego chaosu, wcześniej jednak ubłagał Harta, żeby ten wrócił do projektu i spróbował nad tym bajzlem jakoś zapanować.

Najwięcej problemów leżało jednak na barkach Obst, która każdego tygodnia, a nawet każdego dnia, ba, czasem to w każdej godzinie, odkrywała jakieś nowe pożary do ugaszenia, co wynikało z wrzącego połączenia różnych ambitnych osób i pośpiechu z jakim to wszystko było robione. Pewnego dnia nawet usłyszała w tajemnicy (od zaprzyjaźnionej agentki), że reżyser i scenarzysta „Epidemii” lecą właśnie do Roberta Redforda żeby zaoferować mu główną rolę w konkurencyjnym projekcie. Szybko zwąchała to też prasa, która i tak już żyła wyścigiem obu produkcji. Obst już tylko czekała na informację o odejściu Redforda, oczyma wyobraźni widząc też Jodie Foster, ewakuującą się z tego tonącego okrętu, co ostatecznie uwaliłoby projekt. Szczęśliwie dla niej Redford postanowił być wierny „The Hot Zone”. Gorzej, że następnie sprowadził sobie kolejnego scenarzystę, Paula Attanasio, który później miał dostać nominację do Oscara za film „Quiz Show” (wyreżyserowany zresztą przez Redforda). Attanasio dorzucił do historii wątek romansu pomiędzy postaciami granymi przez Foster i Redforda, czego kulminacją miał być gorący pocałunek w laboratorium znajdującym się w strefie zakażenia. Jodie Foster, która przecież dołączyła do projektu skuszona pierwotnym scenariuszem, poświęcającym dużo miejsca inteligentnej bohaterce walczącej ze śmiercionośnym wirusem, powiedziała tylko: „lol, nope” (no dobra, może niedosłownie) i wypisała z tego interesu. Nie był to ostatni raz, gdy zrezygnowała ze współpracy ze Scottem zniesmaczona poziomem scenariusza produkowanego przez niego filmu („Hannibal”). Z Obst aktorka natomiast pracowała kilka lat później przy „Kontakcie”, o którym się zresztą dowiedziała w momencie, gdy dostała wspomniany już scenariusz napisany przez Harta, co miało stanowić próbkę jego umiejętności.

Filmem próbowano zainteresować Meryl Streep (licząc na atrakcyjne komercyjnie powtórzenie duetu z „Pożegnania z Afryką”), ale gdy aktorka odkryła, że zdjęcia ruszają za kilka tygodni, a projekt wciąż jest w rozsypce to postanowiła zamiast tego wystąpić w „Co się wydarzyło w Madison County” Clinta Eastwooda. Niedługo później z roli zrezygnował też Redford, co ostatecznie dobiło projekt, który już od dawna balansował na granicy istnienia. Ridley Scott jeszcze próbował szczęścia w wytwórni Paramount, ale chociaż scenariusz pod wieloma względami był lepszy od „Epidemii”, co potwierdzili też ludzie z Paramount, no to jednak wydanie 40-50 milionów dolarów na realizację czegoś, co będzie konkurowało później w kinach z bardzo podobnym filmem, nie było zbyt kuszącą ofertą.


Producenci „Epidemii” złamali niepisaną zasadę w Hollywood, że jeżeli ktoś wydał kupę pieniędzy na prawa do jakiejś historii to nikt inny się jej później nie tyka. Nie dość, że zignorowali ten fakt i ruszyli z dalszymi pracami jakby nic się nie stało, no to jeszcze nie kryli się specjalnie z tym, że przeczytali wszystkie powstałe wersje scenariusza „The Hot Zone” z którego liczne elementy fabularne (pochodzące z wywiadów przeprowadzonych przez Harta) trafiły do finalnej wersji „Epidemii”. Rozważano oczywiście pozew, ale dział prawny Foxa uznał, że nie warto, bo nie mają wystarczająco mocnych dowodów do ugrania czegokolwiek w sądzie. Producenci „Epidemii” nie rozumieli problemu, tłumacząc się tym, że nikt nie może zastrzec sobie praw do opowiedzenia powszechnie znanej historii. W wygraniu tego wyścigu niewątpliwie pomogło im, że pracowali pod skrzydłami studia Warner, które w tamtym momencie mogło pochwalić się najdłużej panującym składem zarządu w całym Hollywood, co oczywiście wpływało na efektywność całego procesu decyzyjnego. Co nie znaczy, że nie mieli własnych problemów wynikających z pośpiechu w jakim podejmowano wszystkie decyzje kreatywne i realizacyjne, co generowało liczne spięcia pomiędzy ludźmi zaangażowanymi w projekt. Gdy tylko 20th Century Fox oficjalnie zrezygnowało z dalszych prac nad swoim filmem to zarząd Warnera postanowił wstrzymać się na rok z wchodzeniem na plan zdjęciowy i najpierw rozwiązać wszystkie sporne kwestie. Przede wszystkim to musieli ogarnąć chaotyczny scenariusz przy którym pracowało w sumie 15 (!) różnych ludzi.

„Epidemia” trafiła do kin wiosną roku 1995 i zebrała niecałe 190 milionów dolarów. Prezes Foxa, Peter Chernin, zadzwonił do Harta zaraz po zobaczeniu filmu i powiedział: „nie powinniśmy byli z tego rezygnować!”. Obaj panowie byli przekonani o tym, że zrobiliby o wiele lepszy film, który bez większego problemu obroniłby się w starciu z „Epidemią”.

Richard Preston, czyli autor artykułu „Crisis in the Hot Zone”, tak podsumował „Epidemię”:

„W ogóle nie była straszna. Mieli tam strupy, które wyglądały jak żelki. Krew dozowali chyba kroplomierzem. W prawdziwych przypadkach infekcji wirusem ebola mężczyźni wykrwawiali się przez sutki. Chciałbym zobaczyć Hoffmana wykrwawiającego się przez sutki.”

Żródło:
"Tales from Development Hell", David Hughes. 

niedziela, 23 lutego 2020

365 dni - recenzja


W połowie filmu „365 dni” główna bohaterka przechodzi „oszałamiającą” metamorfozę, ścina krótko włosy, farbuje je na blond, wskakuje w obcisłą kolorową kieckę, nabiera bardziej drapieżnego wyglądu, w skrócie: zamienia się w autorkę książki, Blankę Lipińską. Jest to dość znaczące, skoro oglądamy ekranizację powieści stanowiącej zapewne opis seksualnej fantazji Lipińskiej. Oczywiście mogę tylko zgadywać, że tak było, być może pomysł na „365 dni” wyniknął nie tyle z zapisu własnych marzeń, co raczej z przekonania o tym, że autorka rozumie czego pragną Polki. Ogromny sukces oryginału, jak i bardzo dobry wynik frekwencyjny jego ekranizacji, zdają się potwierdzać: seksistowska opowieść o przemocowej relacji w oparach kultury gwałtu jest tym, czego pragną Polki. Byłoby to bardziej zaskakujące i niepokojące, gdyby nie fakt, że zarówno grupa docelowa, jak i sama autorka, zdają się nie dostrzegać, co jest w tej historii takiego niewłaściwego. I ja to w pewnym stopniu jestem w stanie zrozumieć. Gdy spojrzeć na tę historię bez odrobiny refleksji i próby wgryzienia się nawet w wierzchnią warstwę, można dostrzec po prostu spełnienie czyjegoś marzenia o przystojnym Włochu z ogromnym salami między nogami i jeszcze większym kontem bankowym, który porwie kobietę, ale z czystej miłości, żeby obsypywać ją później prezentami, wozić po całym świecie i grzmocić po wszystkich kątach luksusowego jachtu.

No i wszystko pięknie, ale usunąć z tego równania przystojnego Włocha i mamy nagle dreszczowiec o agresywnym psychopacie, który uprowadza obcą kobietę, więzi ją w swoim domu, nieustannie molestuje seksualnie, a przy okazji torturuje wieczorem jakiegoś typa, którego trzyma w piwnicy (a nawet jeszcze „lepiej”, bo w lochu). Rozumiecie, jest Włochem, do tego z Sycylii, więc oczywiście, że jest też gangsterem, co nawet nie dziwi, przecież to historia zbudowana na logice fantazji seksualnej, nie musi więc mieć sensu, albo klasy, ma tylko pobudzać. Czy pobudza? No głównie do śmiechu, bo jest to żenująca opowiastka, która nie trzyma się kupy. Zachowania głównej bohaterki, jej reakcje na całą sytuację, interakcje z posiadaczem ogromnego salami (uwędzonego przez Szatana) i skokowa, niczym nie umotywowana fabularnie, ewolucja jej podejścia do niego, wszystko to stanowi niezamierzoną komedię. Albo horror, gdy się pomyśli, do jak licznego grona trafiła ta opowieść, przy okazji pompując do ich głów bardzo szkodliwy przekaz.

Kilka lat temu Barbara Białowąs objawiła się Polsce jako pełna pretensji i roszczeniowego tonu autorka debiutanckich wypocin („Big Love”), tak bardzo pozbawiona śladów jakiejś samokrytyki i zdrowego rozsądku, że pobiegła dyskutować przed kamerą z krytykiem filmowym, będąc przy tym w pełni przekonaną o swojej wyższości nad nim. Ona nie poszła tam dyskutować, ona poszła go zniszczyć, a jedyne co tym osiągnęła to zostanie internetowym memem. Można było mieć wtedy nadzieję, że wyciągnie z tego żenującego doświadczenia jakąś lekcję, albo po prostu weźmie i zniknie z polskiego kina na dobre. No cóż, lekcję chyba rzeczywiście wyciągnęła, bo nie wyzywa już krytyków na ubitą ziemię, ale powróciła z filmem jeszcze gorszym, bo szkodliwym tematycznie, nielogicznym, tandeciarskim, chwilami pokracznie zmontowanym (zdjęcia za to ładne!) i wyreżyserowanym. I mogącym pochwalić się ponad milionem widzów na koncie. Jeszcze usłyszymy więc o Barbarze Białowąs. Właśnie dostała zielone światło od masowej widowni. Z jednej strony się cieszę, bo pewnie jeszcze wywinie jakąś pocieszną akcję. Z drugiej strony się smucę, bo znowu coś nakręci.

Co ciekawe, często się zapomina o tym, że przy filmie pracował jeszcze jeden reżyser, Tomasz Mandes. Pewnie dlatego, że ciężko uwierzyć w obecność na planie tego filmidła nawet jednego reżysera, a co dopiero dwóch.

niedziela, 2 lutego 2020

Uncut Gems (Nieoszlifowane diamenty) - recenzja


Z dużą satysfakcją obserwuję artystyczny rozwój braci Safdie, jak z dobrego kina festiwalowego z nieznaną obsadą („Bóg wie co”) płynnie przeskoczyli do dobrego kina festiwalowego ze znanym aktorem („Good Time”) żeby w końcu dostarczyć rewelacyjny film, który… leży gdzieś pomiędzy tytułem „dla wtajemniczonych” kinomanów, a kinem głównego nurtu. „Nieoszlifowane diamenty” spokojnie mogłyby się znaleźć (a wręcz powinny) w tym roku wśród grona nominowanych do najważniejszych nagród filmowych. Film został niestety zupełnie zignorowany przez większość z nich. W tym przypadku nie należy się jednak zastanawiać nad tym, czego tej produkcji zabrakło, żeby została później należycie doceniona, a raczej wskazać na to, co jej w tym przeszkodziło. Przyczyny są dwie. Jest to o tyle tragiczne, że obie te „przeszkody” stanowią jednocześnie o sile tego filmu i czynią go jedną z najlepszych tegorocznych premier.

PO PIERWSZE, Adam Sandler, który jest tutaj fantastyczny, ale jest Adamem Sandlerem, królem żenujących komedii, i choćby nie wiem jak dobrze zagrał raz na dekadę, to wiele osób nigdy mu nie zapomni tego, że przez większość czasu występuje tylko w głupich filmach. Szkoda, bo tutaj pokazuje, że nawet korzystając z wielu swoich sztuczek słabego komedianta, jest w stanie stworzyć pełnokrwistego bohatera, gdy tylko te firmowe manieryzmy zostaną odpowiednio utemperowane, ukierunkowane i umieszczone w odpowiednim kontekście. Kontekstem, czyli PO DRUGIE, są artystyczne korzenie braci Safdie wywodzących się z kina niezależnego, co czyni „Nieoszlifowane diamenty” tak ekscytującą przejażdżką, ale też odrzuci od filmu widza spragnionego kina „wygładzonego”, będącego oszlifowanym diamentem, wyzbytym brudu, natychmiast zachwycającym oczy i nie wprawiającym w estetyczny dyskomfort swoją chaotyczną naturą. Chaos jest trwale wpisany w kod genetyczny tego filmu, będącego chaotyczną, krzykliwą, energetyczną podróżą w której naszym przewodnikiem jest nieokiełznana siła natury o twarzy Sandlera.

Jego bohater pławi się w chaosie, a nieuporządkowane życie to jedyne co zna. Wieczna improwizacja, balansowanie na krawędzi, wbrew rozsądkowi i ostrzeżeniom innych, ciągłe zdawanie się na przypadkowość losu, obsesyjne wręcz rzucanie się na ślepo w głęboką wodę, ale też ciągła pogoń za jakimś wzorcem, mapą przeznaczenia, czy też wytrychem do szczęścia, nie czynią jego życia łatwym, bo wokół niego wiecznie coś wybucha, jeden rozwiązany problem prowadzi do dziesięciu innych, a egzystencja sprowadza się do wiecznej walki o utrzymanie się na powierzchni. Oddaje to konstrukcja filmu, będącego energetyczną opowieścią leżącą gdzieś na przecięciu trzymającego za gardło thrillera, a poniewierającego emocjami dramatu gościa uzależnionego od ryzyka. Bracia Safdie często wrzucają go w środek kakofonii dźwięków i krzyków, mnożąc do przesady liczbę otaczających go bodźców, tych wizualnych, dźwiękowych, ale też po prostu nakładających się na siebie wątków oraz dialogów. O ich wielkim reżyserskim kunszcie świadczy to, że nigdy nie przeradza się to w nieczytelny bełkot, zawsze potrafią wyodrębnić z tego chaosu najbardziej istotne informacje. Uczestnictwo w tym doświadczeniu może przyprawić widza o ból głowy, ale będzie on ceną warta zapłacenia za wzięcie udziału w intensywnym, ponad dwugodzinnym, filmowym rajdzie, którego finał może zwalić z nóg.

wtorek, 14 stycznia 2020

Najlepsze filmy w roku 2019

Myślę, że chyba wszyscy się z tym zgodzimy – rok 2019 był bardzo udanym okresem dla miłośników kina, jednocześnie w rewelacyjny sposób zamknął lata dziesiąte. Dostaliśmy bardzo dobre filmy uznanych twórców, kilka tytułów, które potwierdziły, że poprzedzające je obiecujące debiuty nie były dziełem przypadku, świat w końcu należycie docenił talent Bonga Joon-ho, a do tego dostaliśmy trzy świetne filmy animowane, reprezentujące trzy różne podejścia do sztuki animacji, wszystkie równie udane, choć jakże odmienne od siebie.

Było co oglądać, jest co teraz polecać, więc tym razem moja tradycyjna coroczna lista najlepszych premier kinowych z ostatnich dwunastu miesięcy liczy równe 20 pozycji. Zasada była ta sama, co zwykle: ograniczyłem się do tytułów, które trafiły do polskich kin w ubiegłym roku. Jest poniżej kilka pozycji, które można było zobaczyć na Netfliksie, ale zawsze (z jednym wyjątkiem) poprzedzały to premiery kinowe.

Kolejność tytułów na liście nie jest zupełnie przypadkowa, ale powyżej pierwszej piątki podchodziłem do tego w dość luźny sposób, więc nie zwracajcie na to specjalnej uwagi.


PARASITE (reż. Bong Joon-ho)

Twórczość Bong Joon-ho uważnie śledzę już od kilkunastu lat. „Zagadka zbrodni” to jeden z moich ulubionych koreańskich filmów. Bong od zawsze eksplorował różne gatunki, zazwyczaj efekt tego był co najmniej dobry, a często wręcz bardzo dobry. Gdy zasiadałem więc w Cannes na pierwszym pokazie „Parasite” byłem pewny, że będzie to udany seans. Nie spodziewałem się natomiast, że wyjdę z niego taki zachwycony. Złotą Palmę przyznałem po pierwszych 30 minutach. Później dorzuciłem jeszcze Oscara, Telekamerę oraz nagrodę Nobla. Kilka dni później wybrałem się na niego jeszcze raz. Chociaż to był dopiero maj i karciłem się za to w myślach, to nie mogłem się pozbyć uczucia, że właśnie zobaczyłem najlepszy film roku. Nie bez przyczyny, bo pół roku później nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie było.

Koreańczyk zrobił film totalny. Jest to kino świeże, bardzo pomysłowe, niewymuszenie zabawne, nieprzewidywalne, bezwstydnie rozrywkowe, gdy pozwala na to fabuła, ale też dające po głowie i do myślenia, gdy zabiera się za poruszanie poważniejszych treści. Krótko mówiąc: koreańska perełka.


LIGHTHOUSE (reż. Robert Eggers)

Bardzo ciekawy przypadek, bo to film, który narobił zaskakująco dużo szumu jak na produkcję opartą na czarno-białych zdjęciach, surowych w swej monochromatyczności i ściśniętej proporcji obrazu, co wprawdzie pięknie budowało klimat odosobnionego miejsca z piekła rodem, ale raczej nie powinno ekscytować tłumów współczesnych odbiorców. Tymczasem „Lighthouse” od samego początku (czyli Cannes, gdzie szybko został okrzyknięty mianem arcydzieła i zaczął generować kolejki porównywalne z największym wydarzeniem festiwalu, czyli nowym filmem Quentina Tarantino) wzbudzał ogromne zainteresowanie. I słusznie, bo „The Lighthouse” to prawdziwe kinowe doświadczenie, o którym nie zapomina się łatwo: psychodeliczna jazda, często nasycona po równo grozą, jak i erotyzmem, od której wielu odbiorców się odbije. Robert Eggers zrobił kino bezkompromisowe, jeszcze mniej łaszące się do odbiorcy od „Czarownicy...”, oparte raczej na poetyce bergmanowskiej i filmach Tarkowskiego, jak na współczesnych post-horrorach, które przecież też zazwyczaj są odrzucane przez miłośników „normalnego” kina grozy. Stanowi niewątpliwy dowód na to, że ten młody twórca posiada niebanalny styl i wrażliwość, a także ogromny talent i głowę wypełnioną nieoczywistymi pomysłami. Oby jak najdłużej podążał własną ścieżką i nie dał się zbyt szybko skusić komercyjnym projektom, bo jego umysł zapewne skrywa jeszcze niejedną fascynująca historię wymykającą się łatwej ocenie.


HISTORIA MAŁŻEŃSKA (reż. Noah Baumbach)

Noah Baumbach nie pozostawia złudzeń, rozwód to paskudna bitwa (szczególnie, gdy zamieszane są w to dzieci), która powoduje ostateczną erozję uczucia łączącego kiedyś dwójkę ludzi. Reżyser wie o czym mówi, bo inspiracją do napisania scenariusza był jego własny rozwód. Genezą „Historii małżeńskiej” były więc gorzkie wspomnienia, ale zaowocowały one czymś pięknym, choć bardzo przykrym, bo szczerą historią o skomplikowanych ludzkich relacjach. Co ważne, „Historia małżeństwa” nie jest jednostronną opowieścią, Baumbach nie pozwala sobie na to. W tej historii nie ma tych dobrych (co najwyżej niepozbawieni wad ludzie), a za złych robią tylko prawnicy, bezlitośnie rzucający się do gardeł stronie przeciwnej w imieniu swoich klientów.

O tym, ile w bohaterach tak naprawdę tkwi złości względem siebie, niechęci, a wręcz czystej nienawiści, widać w scenie wielkiej kłótni pomiędzy nimi, gdy już ostatecznie puszczają im hamulce i wyrzucają z siebie wszystko, co dusili w sobie, a te słowa są tak okrutne, że ostatecznie najbardziej ranią ich nadawców, autentycznie przerażonych wypowiedzianymi przez siebie myślami. Bardzo mocna scena, stanowiąca katharsis, tak potrzebne Nicole i Charliemu, ale też dopełniająca pięknie zniuansowane kreacje Scarlett Johansson i Adama Drivera, które niosą widza przez całą historię, sprawiając, że nie chcemy się opowiedzieć po żadnej ze stron, ale za to obojgu ich bohaterów życzymy, żeby całe to przykre doświadczenie pchnęło ich życia w jakimś lepszym kierunku.


ZGUBIŁAM SWOJE CIAŁO (reż. Jérémy Clapin)

W roku 2019 nie brakowało dobrych animacji, film „Zgubiłam swoje ciało” zachwycił mnie jednak najbardziej, bo stanowi pełny pakiet. Jest pięknie animowany, oparty na wciągającej historii i wypełniony po brzegi kompletem różnych emocjami. Nieważne, czy chodzi o romantyczne gesty zakochanego chłopaka (długa rozmowa przez domofon podczas ulewnego wieczoru to najromantyczniejsza scena jaką widziałem w tym roku w kinie), nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa, szczere w swej naturalności interakcje międzyludzkie, czy też odciętą dłoń (warto dodać, że żyjącą i myślącą) walczącą o przeżycie w starciu z gołębiem i agresywnymi szczurami – opowieść zawsze generuje zamierzony efekt w odbiorcy. Jest wzruszająco, przygnębiająco, ujmująco i zdecydowanie emocjonująco.

Nie powinno w sumie dziwić, że ten film tak zgrabnie żongluje romantyzmem, nostalgią, humorem i elementami realizmu magicznego, bo jednym ze scenarzystów jest Guillaume Laurant, stały współpracownik Jean-Pierre Jeuneta, mający na koncie chociażby scenariusz „Amelii”.


PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD (reż. Quentin Tarantino)

Kilka miesięcy temu nie brakowało osób, których nowy film Quentina Tarantino rozczarował. Nie było to zadziwiające, bo Tarantino nie spieszy się z fabułą, pozwala swoim bohaterom wygadać się, co nie specjalnie dziwi w jego przypadku, zaskakująco często jednak pozwala im też pomilczeć, przejechać się samochodem po mieście, zrobić sobie spacer jego ulicami, albo wybrać do kina i nacieszyć samotnym seansem. Jest tu bardzo dużo scen, które nie mają specjalnego celu, służą tylko jednemu – pokazaniu życia w L.A. tamtego okresu. Miłość do kina wylewa się tutaj z każdego kadru, sceny i umiejscowienia akcji. Z każdego wiszącego starego plakatu, kinowego szyldu i dawnej gwiazdy ekranu zaliczającej pomysłowe cameo. Składa się to wszystko na film powolny, wręcz zbyt wolny, ale gdy Quentin w końcu wrzuca wyższy bieg, robi to w tak szalony sposób, że widz ma ochotę zaklaskać.

Co ważne, Tarantino dokonuje tutaj czegoś cudownego - zrzuca z Sharon piętno ofiary, odsuwa od widza krwawe wizje z miejsca zbrodni, pozwala na trochę zapomnieć o tym, jak zakończyło się jej życie, a zamiast tego pokazuje jak żyła i jakim była cudownym człowiekiem. Reżyser do spółki z urzekającą Margot Robbie sprawiają, że Sharon Tate staje się istotą z krwi i kości, która będzie teraz kojarzyć się z czymś innym. Ze spacerem po ulicy L.A. w białych kozaczkach wśród klasycznych plakatów filmowych i pięknych samochodów. Z kobietą zgarniającą z ulicy autostopowiczkę, przegadującą z nią całą drogę przez miasto, a na koniec żegnającą się z nią, jak z dobrą koleżanką. Z żoną prezentującą mężowi dobrą książkę („Tessa d'Urberville”), która zainspiruje go później do nakręcenia filmu. Z brudnymi stopami. Z dziewczyną, która idzie do kina na własny film, bo chce go doświadczyć z publicznością, poczuć energię płynącą od widzów, że śmieją się tam, gdzie powinni się śmiać, a ekscytują tam, gdzie powinni się ekscytować. Piękne jest to, że obserwujemy wtedy na ekranie prawdziwą Sharon Tate. Quentin zaryzykował wyrwaniem widza z iluzji i czaru rzucanego przez Margot, ale było warto, bo oddał mały hołd kobiecie, którą na pół wieku uczyniono ofiarą i „martwą żoną Romana Polańskiego”. Cudownie, że znowu stała się „po prostu” Sharon Tate, młodą, piękną aktorką, która próbowała kiedyś szczęścia w Hollywood.


FAWORYTA (reż. Jorgos Lantimos)

Jorgos Lantimos, autor „szalonych” greckich filmów, odkąd zaczął zatrudniać angielskojęzycznych aktorów to z każdym kolejnym projektem ustawiał się trochę bliżej „normalnego” kina hollywoodzkiego. Efektem (finalnym?) tego jest „Faworyta”, która zgarnęła ogromną liczbę nominacji do przeróżnych nagród filmowych, w tym aż 9 oscarowych, i to w najważniejszych kategoriach, co ostatecznie zakończyło się statuetką przyznaną cudownej Olivii Colman. Zupełnie nie przeszkadza mi taki skręt w kierunku filmów „przystępniejszych” dla odbiorcy, bo Lantimos wciąż pozostaje sobą, artystą lubiącym absurd i zaskakiwanie widza nieoczywistymi rozwiązaniami, ale przez konsekwentne piłowanie swoich pazurów zyskał dostęp do utalentowanych artystów (i solidnych budżetów), którzy uszlachetniają jego dzieła i pomagają im dotrzeć do większej liczby odbiorców. „Faworyta” to kino kostiumowe opowiedziane z brawurą i humorem, oddające scenę paniom, które dzielą i rządzą, zarówno w historii, jak i przed kamerą (zasłużone morze nominacji aktorskich dla całego wspaniałego kobiecego tercetu).


NA NOŻE (reż. Rian Johnson)

Możliwe, że „Na noże” straci przy kolejnych seansach. Nie wiem, jak jego formuła kina kryminalnego zbudowanego wokół zagadkowego zgonu napędzającego całą fabułę sprawdzi się przy kolejnych seansach, ale ten pierwszy był bardzo satysfakcjonujący. Jest to film, którego warto było doświadczyć w kinie, nie dla powalających efektów specjalnych i niesamowitej strony wizualnej, ale dla atmosfery grupowego przeżywania tej historii.

Scenariusz jest zabawny, błyskotliwy, pogrywający sobie z gatunkiem i jego regułami, wypełniony po brzegi charakterystycznymi bohaterami, odegranymi przez plejadę zdolnych aktorów, którzy przed kamerą wyraźnie mieli równie dużo radochy, co widzowie patrzący na nich. W tę historię się wskakuje, dając się pochłonąć stworzonemu światu, tropiąc detale w słowach i zachowaniach postaci, a także uważnie przyglądając się temu, co widać na drugim planie, próbując samemu rozwikłać zagadkę śmierci nestora rodu. I czuje się, że reszta osób na sali kinowej robi to samo, chłonie historię, żywo przy tym reagując na żarty, cięte dialogi, ale też twisty fabularne.


TOY STORY 4 (reż. Josh Cooley)

To niedorzeczne jak dobrym filmem jest „Toy Story 4”. Jeżeli ostatnie sto lat kina czegoś nas nauczyło to tego, że filmy z czwórką w tytule nie mają prawa być tak bardzo udane. Pixar tymczasem zawstydził nie tylko robione od sztancy sequele, ale też konkurencję od lat trzaskającą przeciętniaki, ochoczo odcinającą kupony od jednego genialnego pomysłu o żółtym kolorze. „Toy Story 4” oszałamia już na wstępie jakością animacji, wręcz absurdalną dbałością o detale, i tym, jak pięknie się to wszystko prezentuje od strony wizualnej. Historia wprawdzie nigdy nie wskakuje na tak wysokie emocjonalne rejestry, co w wiadomej scenie z trzeciej części, ale też nie próbuje, bo jest to zupełnie innego rodzaju opowieść. „Toy Story 4” jest trochę gorzką, chwilami ponurą, ale zawsze odnajdującą w tym jakąś nadzieję i ciepło, historią o dojrzewaniu, przede wszystkim emocjonalnym, do podjęcia pewnych decyzji. Jest to film pomysłowy, energetyczny, zabawny, stale czymś zaciekawiający i oferujący ładny finał dla tej 24-letniej już serii. Kolejny już zresztą.

I w sumie to nawet nie tyle finał, co raczej epilog, zabierający na jeszcze jedną przejażdżkę z ekipą Woody’ego. Było warto wziąć w niej udział.


MIDSOMMAR. W BIAŁY DZIEŃ (reż. Ari Aster)

Co urzekło mnie przy pierwszym seansie, i nie zmieniło się przy drugim, to obserwowanie fascynujących pogańskich rytuałów, które widz odkrywa powoli razem z bohaterami. Od filmu odbiło się bardzo wiele osób, bo pewnie spodziewali się mocnego horroru dającego po głowie, a film wprawdzie rzeczywiście daje po głowie, ale groza wynika raczej z niewiedzy na temat tego, czego możemy się spodziewać przy następnym rytuale, a nie elementów typowego horroru. Doskonale rozumiem, że tempo „Midsommara” może być zniechęcające, a groteska w jaką popada pod koniec nie polepsza sytuacji, ale w tym tkwi właśnie jego siła, w zaciekawieniu z jakim Aster przygląda się pogańskiej komunie i jej interakcjom z bohaterami filmu oraz w zupełnym braku hamulców, gdy już wszystko zostaje ujawnione i rozwinięte przed nami.

Cudowna jest tutaj Florence Pugh, zarówno w pierwszej godzinie filmu, gdy jest zrozpaczoną kobietą, której całe życie zostało rozszarpane na strzępy (moment, gdy pierwszy raz słyszymy jej rozdzierający serce wrzask pozostał ze mną długo po pierwszym seansie), jak i później, gdy z jednej strony próbuje ogarnąć umysłem to, czego jest świadkiem w osadzie, a z drugiej, gdy próbuje zrozumieć swoją relację z partnerem i dojrzeć do decyzji o ostatecznym zerwaniu jej. Przepięknie to wszystko wygląda. Paweł Pogorzelski znowu pozamiatał i stanął na głowie żeby dostarczyć soczyste kadry. Chwilami dosłownie, bo kamera miejscami wyczynia tutaj niezłe fikołki. Dopełnia to klimatyczna muzyka Bobby’ego Krlica i żelazna dyscyplina z jaką reżyser opowiada, ale też klei (niektóre cięcia montażowe są fantastyczne), tę popieprzoną historię.


BOŻE CIAŁO (reż. Jan Komasa)

Najlepszy film Jana Komasy. Jest tu dużo dobra: surowego, ale nieprzesadzonego portretu polskiej prowincji, pięknych zdjęć, zgrabnie napisanych bohaterów, doskonałej obsady, ale po kilku miesiącach od premiery w głowie najbardziej siedzi jedna rzecz, a w zasadzie to osoba, Bartosz Bielenia. Doskonała rola. Bielenia ma twarz, w której można wyczytać wszystkie emocje (te oczy!), ale nie odgrywa całego filmu na jednej nucie, potrafi być wrażliwy, przejmujący, natchniony, bywa jednak też agresywny, wulgarny, prostacki. Zawsze trafia w punkt, zawsze bez cienia fałszu.


MAIDEN (reż. Alex Holmes)

Dokument o pierwszej w historii kobiecej załodze startującej w prestiżowych, a przy tym niebezpiecznych i bardzo wymagających fizycznie, wielomiesięcznych regatach Whitbread Round the World Race. „Maiden” to fascynujący, ale też cholernie emocjonujący, zapis walki człowieka z naturą, bo na suchym lądzie to męscy szowiniści i skostniałe poglądy mogły stanowić głównego przeciwnika, próbującego odebrać prawo do robienia tego, co się zamarzyło młodym żeglarkom, ale na otwartej wodzie musiały zmierzyć się z jeszcze gorszym wrogiem, nieugiętą siłą natury, która w każdej chwili była gotowa na odebranie im życia. Ocean nie wybacza błędów. Moment, gdy bohaterki dopływają w końcu do jednego z portów, pierwszy raz wygrywając etap regat, wbrew ekstremalnym warunkom pogodowym i protekcjonalnym uwagom konkurencji oraz komentatorów sportowych, no to był ten moment, gdy się autentycznie wzruszyłem.

Jest w tym filmie jeszcze kilka takich momentów autentycznie chwytających za serce (również tych gorzkich). Od strony formalnej „Maiden” nie oferuje niczego nadzwyczajnego: standardowe żonglowanie wypowiedziami gadających głów z archiwalnymi ujęciami (bohaterki nagrały sporo materiału dokumentującego ich życie na łodzi). Jest to jednak tak wciągające, angażujące emocjonalnie (jeżeli jeszcze nie znacie ich historii to będziecie mocno trzymać kciuki za końcowy wynik bohaterek) oraz interesujące, że w sumie do utrzymania uwagi odbiorcy nie potrzebuje niczego więcej, jak tylko tej niesamowitej historii o kilkunastu kobietach skupionych na jednym celu. Pokochacie to nawet jeżeli nie uważacie żeglarstwa za coś interesującego, bo to jest jeden z tych filmów, które pozwalają zrozumieć czyjąś pasję.



MIRAI (reż. Mamoru Hosoda)

Nieczęsto mamy okazję oglądać anime w naszym kraju na dużym ekranie. Ucieszyło mnie więc, że Stowarzyszenie Nowe Horyzonty postanowiło podjąć się dystrybucji nowego filmu Mamoru Hosody. „Mirai” mogła jednak zmęczyć, bo głównym bohaterem filmu jest rozwrzeszczany kilkulatek, który non stop drze buzię, co może dość skutecznie odrzucić od filmu. Jeżeli jednak nie przeszkadzało Wam to w filmie „Florida Project”, który zapewne wiele osób obdarował bólem głowy, no to jesteście bezpieczni, tutaj jest tylko jeden dzieciak nadużywający swojego otworu paszczowego i daleko mu do decybeli generowanych przez małoletnią ekipę z produkcji Seana Bakera.

„Mirai” nie mogła być inna, bo historia opowiada o rozpieszczonym jedynaku, który nagle traci swój status „najciekawszego stworzenia” w rodzinie. W domu pojawia się noworodek, siostrzyczka Kuna, czyli tytułowa Mirai. Rodzice pochłonięci opieką nad nowym dzieckiem oraz implementacją pewnych zmian w rozkładzie domowych obowiązków nie poświęcają synowi takiej uwagi co dawniej, a Kuna ciężko to znosi. Chłopiec cały czas walczy o uwagę najbliższego otoczenia, zafascynowanego nowym członkiem rodziny, co najczęściej przejawia się atakami dziecięciem histerii, natarczywym zachowaniem, a nawet agresją względem siostry. Hosoda wplata w historię dużo humoru, realizmu magicznego, ale przede wszystkim to rodzinnego ciepła i wnikliwej obserwacji zachowań małych dzieci.


AVENGERS: KONIEC GRY (reż. Anthony Russo, Joe Russo)

Jak przekonali się boleśnie twórcy (a jeszcze boleśniej jego fani) serialu „Gry o tron”, opowiedzenie zakończenia historii, która przez lata trzymała widzów przed ekranami, nie jest łatwym zadaniem. „Avengers: Koniec Gry” to wprawdzie nie tyle zakończenie, co raczej podsumowanie ostatnich 11 lat (i ponad 20 filmów) spędzonych z MCU, ale wywiązuje się z tego zadania idealnie. Film oferuje wzruszające pożegnania z niektórymi postaciami, solidną dawkę kina przygodowego w środkowej części, odpowiednią porcję zgryzoty w pokazywaniu skutków tragicznego finału „Wojny bez granic”, a także konkretną rozpierduchę w finałowym akcie, zapewniając przy tym satysfakcjonujące rzucanie w widza wszystkim tym, co zostało mu przedstawione w poprzednich filmach. Martin Scorsese powie, że jest to ekwiwalent przejażdżki kolejką górską, ale cholera, jednego dnia człowiek potrzebuje zobaczyć w kinie coś poniewierającego nim emocjonalnie albo stawiającego jakieś wyzwanie intelektualne, a innego dnia chce po prostu zobaczyć jak zielony typ pierze się po ryju z fioletowym typem.


JUTRO ALBO POJUTRZE (reż. Bing Liu)

Bing Liu przez przynajmniej połowę życia robił dwie rzeczy, jeździł na deskorolce i kręcił swoich kolegów jeżdżących na deskach. Zaowocowało to dokumentem portretującym w ciepły sposób grupę młodych skejtów, którzy większość wolnego czasu spędzają w skate parku. Przynajmniej tak wydaje się na początku, bo dość niespodziewanie, pewnie nawet dla samego twórcy filmu, skończyło się to stworzeniem czegoś o wiele bardziej poruszającego. Lata leciały, kolejne siniaki na ciałach młodych skejtów pojawiały się i znikały, a niestrudzony Liu dalej uganiał się za kolegami z kamerą. Nagle niefrasobliwe buzie przepełnionych energią nastolatków, przed którymi było jeszcze całe życie wypełnione różnymi możliwościami, zmieniły się w twarze pozbawionych złudzeń dwudziestokilkuletnich mężczyzn, rozumiejących już, że urodzili się na dole drabiny społecznej i odchodząc z tego świata będą znajdować się (w najlepszym razie) o zaledwie kilka szczebli wyżej.

„Jutro albo pojutrze” to intymny portret grupy mężczyzn, którzy odkrywają, że jazda na desce od zawsze była dla nich rodzajem ucieczki od problemów i znojów codziennej egzystencji, a przemoc domowa, która była stałym elementem dzieciństwa większości z nich, odcisnęła piętno na każdym z nich, ale podczas gdy jedni zaczęli powtarzać zaszczepiony im wzór relacji opartych na przemocy, drudzy przyglądają się temu w zasmuceniu. Piękny i empatyczny dokument będący emocjonalną podróżą w głąb dusz młodych mężczyzn.


DOM, KTÓRY ZBUDOWAŁ JACK (reż. Lars von Trier)

Sporo zostało powiedziane o przemocy w tym filmie (z premierowego pokazu w Cannes wyszło 100 osób), co oczywiście nie dziwi. Reżyser nie ma litości, nie szczędzi widzowi widoku zmiażdżonych głów, odciętych piersi i maltretowanych zwierząt. Sceną, która „słabsze ogniwa” ostatecznie popchnie do zakończenia seansu, jest moment, gdy w filmie pojawia się matka z dwójką małych dzieci…

Błędnym byłoby jednak założenie, że pomysł reżysera na film „Dom, który zbudował Jack” ograniczył się do szokowania przemocą. Jest to projekt bardzo pomysłowy, skręcający w nieoczywistym kierunku w finale, a chociaż długość projekcji dochodzi do 150 minut to nawet przez moment nie odczuwa się zmęczenia i zniecierpliwienia. Ciągle się tutaj coś dzieje, zarówno na poziomie formy, jak i treści. Lars żongluje retrospekcjami, wstawia bohatera w sekwencje delikatnie burzące czwartą ścianę, bo stawiające go w roli ozdobnika formalnego uzupełniającego przekazywane informacje, a do tego pompuje do historii dużo humoru, oczywiście zazwyczaj równie czarnego, co jego serce. Jest to więc film niewątpliwie testujący odbiorców, sprawdzający granice ich smaku oraz wrażliwości, ale czy spodziewaliśmy się czegoś innego po Larsie von Trierze?


MONUMENT (reż. Jagoda Szelc)

Jagoda Szelc nie potrzebowała wiele żeby wznieść się do stratosfery polskich twórców filmowych. Wystarczył jeden film. Debiut pełnometrażowy. Po filmie „Wieża. Jasny dzień” z zaciekawieniem i nadzieją czekano na kolejny projekt Jagody. Twórczy paraliż z całą pewnością nie groził pani Szelc, bo natychmiast zabrała się za realizację kolejnego projektu.

„Monument” to nakręcony za grosze dyplom studentów łódzkiej filmówki. Młodzi adepci aktorstwa potrzebowali tego na zaliczenie studiów, a Jagoda potraktowała to jako wyzwanie, które zarazem rozwiąże problem „drugiego filmu” i pozwoli skupić się na kolejnym projekcie. Postaci w filmie jest dużo, bo każdy młody artysta musiał dostać swoje pięć minut na ekranie, nie wszyscy wykorzystali to równie dobrze, ale na szczęście nikt nie ciągnie projektu w dół, w czym pewnie zasługa reżyserki, która budowała postacie opierając się na osobowościach samych aktorów.

„Monument” trochę kojarzył mi się z twórczością Yorgosa Lanthimosa, głównie za sprawą wielu zagadkowych wątków i nierealistycznych reakcji postaci na dziwaczne sytuacje, ale końcowy „twist” nadaje temu wszystkiemu sensu i całość zyskuje przy kolejnym seansie. Gdy już wiadomo co się dzieje, na wszystkie motywy patrzy się jak na osobne opowieści skupione na czymś, co wszystkie postacie muszą sobie przepracować w głowie przed wyruszeniem w dalszą drogę. Fascynujące, pobudzające intelektualnie i niepozwalające o sobie zapomnieć kino.


JOKER (reż. Todd Phillips)

Oczywiście łatwo jest zbagatelizować film Todda Phillipsa, że gdyby nie wybitna rola Joaquina Phoenixa to byłby tylko marną kopią twórczości Martina Scorsese z lat 70. i 80. Zgoda, inspiracja tamtymi filmami jest oczywista i reżyser nie próbował się z tym nawet kryć. Wykorzystuje to jednak do (kolejnego w tej dekadzie!) odświeżenia formuły kina superbohaterskiego, nadania mu jakiejś ciekawej głębi, a przy okazji udowodnienia, że filmy oparte na komiksach nie muszą być zawsze skierowane do całych rodzin, bo można stworzyć film przeznaczony tylko dla dorosłych odbiorców i wyjść na tym nie tylko „na czysto”, ale wręcz skończyć z rewelacyjnym wynikiem finansowym. Masowa publiczność przy pomocy swoich portfeli wysłała informację do Hollywood, która w najbliższym czasie może wpłynąć na niejeden projekt, i to nie tylko komiksowy, bo okazuje się, że w „dorosłej treści” jest też potencjał na ogromny sukces finansowy jeżeli tylko jest pomysł na wykorzystanie go w popkulturze i odpowiednie sprzedanie tego odbiorcom.


I MŁODZI POZOSTANĄ (reż. Peter Jackson)

Peter Jackson przejrzał setki godzin materiałów archiwalnych z czasów I wojny światowej i ulepił z nich dokument zabierający widza do śmierdzących okopów po których zostaje „oprowadzony” przez młodych brytyjskich żołnierzy. Nagrania zostały pokolorowane, część materiału poprawiona komputerowo, dodano efekty dźwiękowe i zapisy wywiadów z żołnierzami, a efektem tego jest wielogłos opowiadający nie tyle indywidualną historię wojennego piekła, co raczej pejzaż pokoleniowej traumy i dobitne świadectwo bezsensu wojennej pożogi.


LE MANS ‘66 (reż. James Mangold)

„Le Mans ‘66” to niby typowe, schematyczne, hollywoodzkie kino sportowe, odhaczające wszystko to, co powinno odhaczać takie kino. Ale kurna, jak to fajnie, zgrabnie i umiejętnie zrobiono! Film trwa 150 minut, ale nie czuć tego nawet przez minutę, bo historia pędzi do przodu, często dosłownie, zważywszy na tematykę, spychając wprawdzie nieco na bok psychologię postaci, skupiając się raczej na głównym celu bohaterów oraz rozczulaniu się nad męską przyjaźnią, ale dzięki temu film w ogóle nie przymula. Jest tu sporo humoru, zgrabnych dialogów, dobrych kreacji aktorskich (wiadomo, Bale), nieoczywistych piosenek w tle, ale przede wszystkim to energetycznego kopa, jakiego dają wszystkie sceny z udziałem samochodów. Już samej pracy silnika reżyser przygląda się tutaj z onanistyczną uwagą, a gdy dodać do tego sportowe fury prujące z zawrotną prędkością, no to nie sposób nie śledzić tego z podekscytowaniem i zachwytem, zwłaszcza, że sceny na torze wyścigowym zrealizowano doskonale. Nie znalazłem tutaj niczego, do czego mógłbym się szczerze przyczepić, a za to wielu rzeczom mógłbym przyklasnąć, bo chociaż „Le Mans ‘66” nie wyróżnia się niczym szczególnym, to został zrealizowany z miłością do opisywanej historii, realizacyjnie dopięto tutaj wszystko na ostatni guzik, a do tego jest na tyle przyjemny i wciągający, że będzie się chciało do niego wracać w przyszłości.


TO MY (reż. Jordan Peele)

Film „To my” najpierw mnie zaintrygował wprowadzeniem do historii, następnie zachwycił zgrabnością z jaką Peele prowadzi narrację i operuje warsztatem, poczułem się rozbawiony, zaciekawiony, pobudzony intelektualnie, a co najważniejsze - zaangażowany w życie filmowej rodziny i jej losy w drugiej połowie filmu. Obchodziło mnie, co się z nimi stanie w momencie kryzysu, bo najpierw skutecznie sprzedano ich w „normalnych” okolicznościach, gdy wspólnie jedli śmieciowe żarcie, gadali o pierdołach i przekomarzali się ze sobą. Film jest do tego nasycony, a wręcz przesycony, symboliką. Podczas seansu można się doszukać garści metafor na kilka różnych tematów, a później znaleźć w sieci jeszcze drugie tyle kolejnych znaczeń odkrytych przez innych ludzi. Wszystko to powinno się złożyć na horror wybitny, ale tak się nie dzieje, bo wypchany po brzegi treścią scenariusz, pęka nieco na szwach.

Jest pewnym paradoksem, że film, który został ewidentnie stworzony z myślą o dociekliwych widzach, uważnie analizujących oglądane dzieło, w pewnych kwestiach wymaga zawieszenia niewiary i zignorowania ogromnych dziur logicznych. Wielką zaletą „To my” jest natomiast to, że można odciąć się od tego wszystkiego, zapomnieć nawet o tych wszystkich sprytnych metaforach, zignorować przewijający się przez cały film dualizm, wszystkie te mniej lub bardziej subtelnie powiązane z tym symbole (ciągle powracająca liczba jedenaście, żywy pająk drepczący obok tego zabawkowego, prawdziwe bliźniaczki, dwie łodzie, etc.) i pomysłowe zwiastowanie przyszłych wydarzeń (ogromne cienie wychodzące z bohaterów podczas spaceru przez plażę), a nadal otrzymamy cholernie satysfakcjonujący film. Jordan Peele to szalenie utalentowany reżyser, umiejętnie budujący kolejne klimatyczne sceny, równie zgrabnie operujący atmosferą, jak i humorem (moim faworytem jest rodzina licytująca się na ilość dokonanych mordów), dobrze wyczuwający rytm filmu i rozumiejący, gdzie można przystanąć na chwilę, gdzie trzeba nieco przyspieszyć, a co warto by doprawić dobrą piosenką.