niedziela, 2 października 2022

Blonde (Blondynka) - recenzja

 


Nie dziwię się, że Andrew Dominik przez tyle lat bezskutecznie poszukiwał studia gotowego wyłożyć pieniądze na jego adaptację „Blondynki” Joyce Carol Oates. Jego film jest kinem trudnym, niewygodnym, anty-biograficznym, uciekającym od sztampy i schematów tego najnudniejszego z gatunków filmowych (a przynajmniej w tym wydaniu skrojonym pod Oscary), ale też jawnie konfabulującym, zmyślającym i przekręcającym fakty z życia Marilyn Monroe. Dominik bierze znane elementy z historii Monroe i zaczyna z nich lepić autorską wizję tego, co jego zdaniem siedziało w głowie aktorki, ale również tego, co ją otaczało, zwłaszcza powszechnego seksizmu i kultury gwałtu zżerającej Hollywood oraz świat polityki, a co rozlewało się też na całe społeczeństwo. 

„Blondynka” to kino bolesne, bardzo ciężkie w odbiorze, szokujące, drażniące, być może nawet traumatyzujące. Jest to wizja na wskroś autorska, sięgająca po słynne zdjęcia z Marilyn, sceny z jej filmów, obrazy utrwalone w popkulturze, i czyniąca z nich punkt wyjścia do kolejnych zanurzeń w głąb udręczonej duszy bohaterki. Determinuje to wygląd filmu, bo kolor, format i faktura materiału bazowego ma swoje odzwierciedlenie w tym, co oglądamy na ekranie – kolorowym lub czarno-białym, ściśniętym w kwadracie albo panoramicznym, niewyraźnym i rozmytym czy też skupionym na detalu. 

Mamy tutaj stale powracające motywy: ojca, którego nie było, matki, która wolałaby, żeby to Marilyn nie było, płodu, skupiającego w sobie wszystkie te dzieci, które aktorka straciła, tak z własnego wyboru, w efekcie dokonanych aborcji, jak i w wyniku poronień. Jednak tym najbardziej wiodącym motywem jest temat doznanej przemocy seksualnej, kolejnych molestowań, wiecznego uprzedmiotawiania przez mężczyzn, wyśmiewających intelektualne ambicje i wykorzystujących jej zewnętrzne piękno dla własnych korzyści. Dominik podchodzi do tego bezpardonowo, zanurzając bohaterkę, a przy okazji widza, w największym bagnie ludzkiej natury i zachowań. Jest to podróż nieprzyjemna sama w sobie, a dodatkowo wyczerpująca przez niespieszne tempo filmu, zaburzane jeszcze przez majaki i oniryczne sekwencje na granicy świadomości lub podłączające się pod strumień tejże. 

Andrew Dominika czasem gubi brawura z jaką opowiada tę historię i wykorzystane środki formalne. Sceny rozmów z płodem, ujęcia z perspektywy wnętrza waginy, ocierająca się o pornografię scena fellatio, jest tego wszystkiego tutaj nieco zbyt wiele, reżyser wielokrotnie posuwa się o krok lub dwa za daleko, przez co zbyt wielu widzów odbije się od jego filmu. Jednocześnie zawsze postawię wyżej takie kino, odważne, autorskie, kontrowersyjne, pobudzające do dyskusji (i kłótni), zamiast kolejnej sztampowej oscarowej historii o znanej osobie. Dominik sięga po mit i burzy go, albo raczej zanurza w ścieku, żeby opowiedzieć o paskudnej stronie show-biznesu, ale też stworzyć fascynujący portret psychologiczny cierpiącej kobiety. Nie jest to wprawdzie wierny portret Normy Jeane, i jeżeli takiego szukacie to nie jest właściwy film, ale reżyser też dość jasno sygnalizuje, że nie był tym zainteresowany.