poniedziałek, 16 lipca 2018

Nowe Horyzonty 2018: Filmy, które warto zobaczyć


Za półtora tygodnia rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. Już -nasty raz (straciłem rachubę) biorę w nim udział. Program jak zwykle jest wypchany po brzegi dobrymi filmami. Wiem co mówię, wiele z nich miałem okazję zobaczyć podczas tegorocznego (i zeszłorocznego) festiwalu w Cannes. Wzorem ubiegłych lat, ułożyłem listę filmów, które warto zobaczyć. Mam nadzieję, że pomoże to nieco podczas trudnych wyborów dokonywanych przy festiwalowym programie.


FILMY, KTÓRE TRZEBA ZOBACZYĆ:


Najczystszy jest popiół (reż. Jia Zhang-ke)

Gdyby ode mnie zależało do kogo miałaby w tym roku trafić Złota Palma to niełatwego wyboru dokonywałbym pomiędzy dwoma tytułami, oba widziałem zresztą tego samego dnia, jeden był pierwszym porannym seansem („Zimna wojna”), drugi natomiast był ostatnim wieczornym pokazem („Najczystszy jest popiół”). Z obu wyszedłem równie zachwycony, aczkolwiek z różnych powodów. Są to filmy równie podobne, co różne. Oba opowiadają historie rozciągnięte w czasie na kilkanaście lat i robią przy tym znaczne przeskoki, pokazując tylko epizody z życia bohaterów, ale podczas gdy Paweł Pawlikowski mógłby swój film spokojnie zamknąć w godzinnej projekcji, tak Jia Zhang-ke z trudnością wyrabia się w 150 minutach.

Opowieść w filmie „Najczystszy jest popiół” zaczyna się niepozornie, ale rozrasta się niesamowicie i nie sposób przewidzieć, gdzie zabierze bohaterów po godzinie, a gdzie ich odnajdziemy po kolejnych 30 minutach. W zasadzie to dalej nie jesteśmy pewni, jak to się wszystko zakończy na kilkanaście minut przed końcem filmu, bo do tego czasu mieliśmy już kilka momentów, które sprawiały wrażenie finału. Niesamowity jest scenariusz w tym filmie, bogaty, wielowątkowy i nieprzewidywalny, pięknie został przeniesiony na ekran przez reżysera i odegrany przez aktorów, oferuje kilka zapadających w pamięci scen, jak starcie z konkurencyjnym gangiem w środku miasta, ale przede wszystkim to wciąga i absorbuje uwagę odbiorcy samą historią. 



Dogman (reż. Matteo Garrone)

Wspomniałem wyżej, że Złotą Palmę rozdałbym pomiędzy dwoma filmami. Nie obraziłbym się jednak, gdyby trafiła w ręce Matteo Garrone. „Dogman” oferuje najlepsze elementy „Gomorry” porzucając jednocześnie usypiające tempo narracji. Jest to mroczna, ponura, chwilami brutalna opowieść o miejscu w którym nie chciałbym spędzić nawet godziny. Miejscowa zabudowa, składająca się z rozsypujących się starych budynków, przypomina postapokaliptyczną scenografię. Rozległy, praktycznie wymarły plac, będący areną wielu wydarzeń w filmie, jest niczym z westernu. Wszechobecny brud, szarzyzna i bogate pokłady błota pojawiające się po każdym deszczu, przypominają natomiast o tym, że istnieją na zachodzie miejsca, które szerokim łukiem obchodziłby nawet największy drab ze Śląska.

Garrone nie pędzi do przodu, spokojnie wgryza się w realia tego świata, pokazując nam codzienność głównego bohatera (świetna rola Marcello Fonte, nagrodzonego w Cannes) i mnożąc przykłady kolejnych zbójeckich zachowań miejscowego bandyty o imieniu Simone (Edoardo Pesce). Nie jest to jednak kino ślamazarne, dzieje się tutaj sporo, tempo jest wartkie, klimat budowany wzorcowo, a postacie starannie rozbudowywane. Mój ulubiony film Matteo Garrone.



Fokstrot (reż. Samuel Maoz)

Rewelacja zeszłorocznego festiwalu w Wenecji. Izraelski film kilkukrotnie zmienia klimat i ciężar historii, ale konsekwentnie zmierza ku najważniejszemu – opowiedzeniu o realiach życia we współczesnym Izraelu, miejscu stojącym w rozkroku pomiędzy wojną, a pokojem. Film składa się z trzech segmentów. Pierwszy opowiada o rodzicach zdruzgotanych informacją o śmierci syna, który zginął na służbie. Maoz wnikliwie, ale też czule, z empatią, przygląda się rodzinnej tragedii i sfrustrowanemu ojcu, który próbuje odnaleźć w tym jakiś sens i nie oszaleć w kontakcie z wojskowymi przepisami. Nie pomaga, że skrywa własne traumy i wstydliwe wspomnienia z czasu służby. Drugi segment skręca w bardziej surrealne i absurdalne rejony, gdy śledzimy znudzonych żołnierzy spędzających w swoim towarzystwie długie godziny na posterunku położonym pośrodku pustyni. Maoz potrafi jednak postawić ich, a także odbiorcę, do pionu i przypomnieć, jak łatwo ich rutyna może przerodzić się w koszmar. O trzecim segmencie najlepiej nie pisać zbyt wiele, żeby niczego nie zdradzić, stanowi wprawdzie najsłabszy element filmu, ale jest bardzo istotny, bo wyjaśnia znaczenie tytułu filmu, a także dostarcza istotnych informacji o całej rodzinie.

„Fokstrot” to kino niebanalne, nieoferujące łatwych rozwiązań fabularnych i sympatycznych bohaterów, co jednak nie przeszkadza we współczuciu im, gdy muszą zmagać się z żałobą, ale też zrozumieniu ich, gdy pozwalają sobie odpocząć od niej. A scena tańca z karabinem maszynowym to jeden z najbardziej zapadających w pamięci obrazów z zeszłorocznych filmów.



Fuga (reż. Agnieszka Smoczyńska)

Zwolennicy „Córek dancingu” mogą być rozczarowani, bo nie jest to równie wariacka opowieść. Zarówno w formie, jak i treści, jest to kino stonowane, chłodne, ale jest to też dzieło o wiele dojrzalsze, ciekawsze, szczersze na poziomie emocjonalnym. „Fuga” to kino kameralne, opowiadające o schorzeniu zwanym fugą dysocjacyjną, czyli specyficznemu rodzajowi amnezji. Osoba dotknięta tym całkowicie zapomina o wszystkim czego doświadczyła, stając się praktycznie nowym człowiekiem. Główna bohaterka, grana przez Gabrielę Muskałę (autorkę scenariusza), musi się skonfrontować ze swoją przeszłością zanim będzie gotowa odnaleźć się w nowej sytuacji i zdecydować o tym, jaką będzie teraz matką i żoną, albo raczej – czy zechce ponowne wcielić się w te role.

Jest to fascynujący proces, ogląda się go z zaintrygowaniem, bo relacje pomiędzy bohaterami są nieoczywiste. Ona jest rozdrażniona tym, że musi odgrywać jakąś kobietę, która jest jej obca. Rodzina podchodzi do niej i jej schorzenia z dystansem, jakby nie do końca wierząc w niecodzienny problem niegdyś bliskiej im kobiety. Jest to odważna i dobra rola Muskały, wymagająca obnażenia zarówno cielesnego, jak i emocjonalnego, całe szczęście więc, że miała oparcie w solidnej kreacji Łukasza Simlata i reżyserce, która pewną ręką prowadziła ich postacie.



Granica (reż. Ali Abbasi)

Im mniejsza wiedza o tegorocznym zwycięzcy canneńskiej sekcji Un Certain Regard przed seansem tym lepiej dla widza. Z drugiej strony twist, który przygotował nam szwedzki reżyser, jest z gatunku tych karkołomnych pomysłów fabularnych, którymi zachęca się znajomych do zobaczenia filmu. I zapewne ten spoiler będzie krążyć po festiwalowych korytarzach i salach kinowych już po pierwszym pokazie. Opis fabuły zacznę więc od nudnych informacji podstawowych, a w następnym akapicie dodam bardziej ekscytujące elementy spoilerowe. Jeżeli nie chcecie wiedzieć zbyt wiele, nie rozpędzajcie się przy czytaniu.

Tina jest celniczką, która zatrzymuje wedle uznania ludzi schodzących z promu. Jedno rzuca się od razu w oczu – kobieta jest brzydka jak dworzec główny w Zgorzelcu. Drugą rzeczą, która szybko rzuca się w oczy, jest nadzwyczaj wyczulony węch Tiny. Bohaterka potrafi wyniuchać na odległość, gdy ktoś się stresuje, bo próbuje właśnie przemycić jakieś niedozwolone towary przez granicę. Tina mieszka w lesie i ma bardzo bliski kontakt z naturą. Wprawdzie psy zachowują się w jej obecności agresywnie i są nadpobudliwe, ale cała reszta leśnej fauny lgnie do niej. Bohaterka chętnie też zażywa nagich kąpieli na łonie natury. Pewnego dnia z promu schodzi mężczyzna, który sprawia, że zmysły Tiny wariują. Nie potrafi wytłumaczyć, co z nim jest nie tak, ale z całą pewnością nie jest to zwykły pasażer przekraczający granicę. Vore jest paskudny, dziki, pewny siebie i zafascynowany bohaterką. Nie jest to ich ostatnie spotkanie.

Uwaga, spoilery. I tutaj zaczyna się robić ciekawie, bo wprawdzie Vore nie zdradza tego od razu, powoli nawiązując relację z Tiną, ale w końcu zrzuca prawdziwą bombę – oboje są trollami. Od tego momentu fabuła robi się już tylko coraz bardziej szalona, bo Vore skrywa jeszcze niejeden mocny sekret, ale niczego więcej już nie zdradzę, bo warto tego doświadczyć samemu. I tak, jest w filmie scena z trollami uprawiającymi seks. Nie, nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić, ale uwierzcie mi, szczegóły tego weżrą się trwale w mózg.



Dom, który zbudował Jack (reż. Lars von Trier)

Sporo zostało już powiedziane o przemocy w tym filmie (z premierowego pokazu w Cannes wyszło 100 osób), jeszcze więcej zostanie napisane przez kolejnych kilka miesięcy, gdy zacznie docierać do nowych odbiorców. Reżyser nie ma litości, nie szczędzi widzowi widoku zmiażdżonych głów, odciętych piersi i maltretowanych zwierząt. Sceną, która „słabsze ogniwa” ostatecznie popchnie do opuszczenia sali kinowej, jest moment, gdy w filmie pojawia się matka z dwójką małych dzieci…

Błędnym byłoby jednak założenie, że pomysł reżysera na film „Dom, który zbudował Jack” ograniczył się do szokowania przemocą. Jest to projekt bardzo pomysłowy, skręcający w nieoczywistym kierunku w finale, a chociaż długość projekcji dochodzi do 150 minut to nawet przez moment nie odczuwałem zmęczenia i zniecierpliwienia. Ciągle się tutaj coś dzieje, zarówno na poziomie formy, jak i treści. Lars żongluje retrospekcjami, wstawia bohatera w sekwencje delikatnie burzące czwartą ścianę, bo stawiające go w roli ozdobnika formalnego uzupełniającego przekazywane informacje, a do tego pompuje do historii dużo humoru, oczywiście zazwyczaj równie czarnego, co jego serce.

Jest to więc film niewątpliwie testujący odbiorców, sprawdzający granice ich smaku oraz wrażliwości, ale czy spodziewaliśmy się czegoś innego po Larsie von Trierze?



Shoplifters (reż. Hirokazu Koreeda)

Hirokazu Koreeda poświęcił sporą część kariery na przyglądanie się japońskiej rodzinie, zazwyczaj opowiadając o niej w sposób ciepły, stonowany, ale nie unikając przy tym trudnych tematów. Pierwszą Złotą Palmę dostał cztery lata temu za film „Jak ojciec i syn”, w którym się zastanawiał, czy ważniejsza w relacji rodzic-dziecko jest wspólnota krwi i genów, czy też jednak kilkuletnia historia wzajemnych relacji i doświadczeń. Drugą Złotą Palmę zgarnął za film, który zgłębia to zagadnienie i zastanawia się, czy rodzinę czyni jedynie więź krwi, czy też mogą to być również okoliczności, podobne życiowe cele i trochę też przypadkowość losu. „Shoplifters” to kolejny w jego dorobku ciepły i spokojny w tonie, obraz japońskich realiów, a przynajmniej takie sprawa początkowe wrażenie, bo później okazuje się, że reżyser przygotował kilka małych zaskoczeń fabularnych (szczególnie jeżeli widz dał się uśpić niespiesznemu rytmowi filmu). Koreeda trochę żartuje, nieco wzrusza, i zadaje przy okazji garść niewygodnych pytań, nie udzielając na nie jednak łatwych odpowiedzi.



Girl (reż. Lukas Dhont)

15-letnia Lara marzy o karierze baleriny. Pracuje bardzo ciężko nad tym, żeby nie tylko się dostać do prestiżowej szkoły baletowej, ale też utrzymać tam. Nie jest łatwo, bo ogranicza ją własne ciało. Lara urodziła się jako chłopiec, niecierpliwie wyczekuje operacji zmiany płci, ale to jeszcze odległa przyszłość, zresztą nie zmieni to budowy jej ciała, a to niestety jest nieprzystosowane do bolesnych treningów balerin. Lara nie poddaje się jednak, cierpi, krwawi, krzywi się, ale nie odpuszcza, goni za snem.

„Girl” to subtelna i empatyczna opowieść, uważnie przyglądająca się niuansom życia bohaterki, jej interakcjom z innymi ludźmi, czasem skażonych bezmyślnym okrucieństwem, a częściej brakiem zrozumienia i taktu, a także jej desperackim gestom, nieco autodestrukcyjnej naturze i wrażliwej psychice Lary.



Jeszcze dzień życia (reż. Damian Nenow, Raúl de la Fuente)

Międzynarodowa koprodukcja zrealizowana przez Platige Image, Kanaki Films,Walking the Dog, Animationfabrik, Puppetworks oraz Wueste Film. Za reżyserię odpowiadał student łódzkiej filmówki (Damian Nenow) oraz Hiszpan (Raúl de la Fuente). Historia opiera się na wspomnieniach Ryszarda Kapuścińskiego uwiecznionych w książce „Jeszcze dzień życia”, będącej zapisem wydarzeń z ostatnich miesięcy wojny domowej w Angoli w połowie lat 70. Jest to połączenie animacji, tradycyjnego filmu, archiwalnych nagrań oraz współczesnych wywiadów z uczestnikami tamtych wydarzeń.

„Jeszcze dzień życia” to chwilami bardzo efekciarski, ale nigdy tandetny, animowany dokument, który wygląda bardzo estetycznie, ciesząc oczy animacjami kojarzącymi się nieco z produkcjami studia Telltale Games. Jest to przy tym wciągająca opowieść o dziennikarzu goniącym za tematem w kraju owładniętym przemocą, wypuszczającym się w rejony, gdzie śmierć czai się za każdym rogiem. Interesujący, pomysłowy wizualnie i bardzo ładny dokument o niespokojnym duchu, którego nie ograniczał strach o swoje życie, bo silniejszy był głód przygody i nieskończona ciekawość świata.


FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ:



Lato (reż. Kirył Serebrennikow)

Bohaterem opartej na faktach historii jest sowiecki bard, Wiktor Coj, lider zespołu Kino, ważny twórca dla rosyjskiego alternatywnego rocka z lat 80. „Lato” jest ciasno opatulone płaszczem nostalgii. Kirył Serebrennikow (autor znakomitego „Ucznia”) składa laurkę czasom swojej młodości, egzystencji wprawdzie pod butem władzy, ale w społeczności podobnych mu pasjonatów rocka, punka i pokrewnych gatunków. Mnoży więc sceny imprez, grupowych kąpieli na golasa w morzu, skakania przez ognisko (oczywiście też na golasa) i ogólnie skupia większość uwagi na portretowaniu wspólnego spędzania czasu, rozmów o życiu, miłości, rodzinie, no i przede wszystkim o piosenkach, artystach, zespołach oraz ulubionych albumach.

„Lato” to film czarno-biały, ale jego autor nie trzyma się niewolniczo tej formy, w scenach fantazji kolorując poszczególne elementy obrazu albo całe klatki, czasem też dodając do tego proste animacje. Wspomniane sceny fantazji stanowią furtkę dla reżysera przez którą wprowadza do filmu sceny musicalowe. Skupiony na rosyjskiej muzyce (inspirowanej artystami zachodnimi) film przeradza się wtedy w pełnoprawny musical z coverami klasyków angielskojęzycznego rocka i punka (T.Rex, Talking Heads, Iggy Pop, Lou Reed). Oczywiście śpiewanych z rosyjskim akcentem, co ma swój dodatkowy urok. Film nie jest bez wad, czasem sprawia wrażenie opowieści odrobinę rozwleczonej i powtarzającej się jak zdarta płyta, a tempo bywa nierówne. W zamian oferuje jednak orzeźwiającą dawkę energii, celebrując młodość i pasję do muzyki.



Climax (reż. Gaspar Noé)

Absolutnie nic się nie zmieniło, Gaspar Noé ma niezmiennie narąbane we łbie. „Climax” otwiera ostatnia scena filmu. Po minucie pojawia się informacja, że wydarzenia, które właśnie zobaczyliśmy, były oparte na faktach. I wchodzą napisy końcowe. Jakąś godzinę później zobaczymy napisy początkowe, które poprzedzą eksplozję chaosu i psychozy na ekranie. Głośniki zaczną wtedy pulsować elektroniczną muzyką z lat 90. (Aphex Twin, Daft Punk), kamera popłynie pijackim rejsem, ustawiając się pod dziwnymi kątami, a czasem nawet do góry nogami, zgaśnie też oświetlenie i zapalą się czerwone światła. Witajcie w podróży przez piekło, naszym kapitanem jest Gaspar Noé.

W „Climax” fabuła praktycznie nie istnieje. Wszystko czego się dowiadujemy stanowi tylko potrzebny pretekst do podjęcia narkotycznej podróży pełnej krzyku, krwi, sangrii, spalenizny i różnych płynów ustrojowych. Noé uwielbia takie psychotyczne jazdy, tym razem jednak rezygnuje ze stroboskopowych świateł i kolorystyki symulującej kwasowy odlot. Zamiast tego stawia widza w roli świadka wydarzeń, oniemiałego obserwatora, który nie zawsze jest pewien, co się dzieje na ekranie, ale przez cały czas patrzy na to wszystko z niemałą fascynacją.



The Rider (reż. Chloé Zhao)

Debiutancki film Chloé Zhao („Songs My Brothers Taught Me”) opowiadał o współczesnych Siuksach żyjących w rezerwacie położonym w Południowej Dakocie. Bohaterem nowego jest kowboj, gwiazda lokalnego rodeo, specjalizujący się w ujeżdżaniu narowistych koni. Nieszczęśliwy upadek na ziemię, podczas jednego z występów, wysyła go prosto na stół operacyjny. Poważny uraz głowy sprawia, że musi na jakiś czas zapomnieć o udziale w niebezpiecznym show. Zdrowy rozsądek podpowiada, a lekarze temu wtórują, że powinien już na dobre zrezygnować z kariery w rodeo i jazdy na koniach, bo kolejny uraz głowy może być jego ostatnim. Młody mężczyzna, którego definiują jego dokonania na arenie, nie jest w stanie tego zaakceptować.
„The Rider” to powolne kino, skupione na niuansach, skrawkach życia, ludzkiej niedoli i drobnych radościach. Jest to film, który wymaga cierpliwości, ale w pewnym momencie autentycznie chwyta za serducho i już do końca seansu nie puszcza, przykuwając widza do ekranu. Magia następuje, gdy główny bohater przestaje rozpamiętywać przeszłość i dawne sukcesy, a historia skupia się na jego pracy na ranczu, samotnym przemierzaniu pustkowi rozświetlonych delikatnym popołudniowym słońcem, interakcjach ze zwierzętami, a przede wszystkim – oswajaniu dzikich koni. Reżyserka jest zakochana w całym procesie, powolnym zdobywaniu zaufania zwierzęcia, stopniowym łamaniu jego dzikiej natury i przyzwyczajaniu konia do ciężaru ciała ujeżdżającego go człowieka. Ogląda się to z fascynacją i zauroczeniem. Coś dzikiego, nieufnego, przestraszonego, staje się przyjacielskie, oswojone, spokojne, zsynchronizowane z człowiekiem. Piękny film.



Tajemnice Silver Lake (reż. David Robert Mitchell)

Ciekawy przypadek. Film miał premierę na festiwalu w Cannes. Na świecie do dystrybucji kinowej miał trafić kilka tygodni później. W Polsce pod koniec sierpnia. Nagle a24 wstrzymało premierę i postanowiło (razem z reżyserem) przenieść ją na koniec roku i wykorzystać ten czas na przemontowanie filmu. Polska premiera również została przesunięta na koniec września, ale nie zdziwiłbym się, gdyby doszło do dalszej obsuwy jeżeli Gutek Film będzie musiało czekać na nową wersję filmu. W związku z tym - na Nowych Horyzontach będziecie mieli prawdopodobnie ostatnią okazję zobaczenia tego filmu w pierwotnej formie! A warto go zobaczyć.

Nowy film Davida Roberta Mitchella („It follows”) to opowieść noir skąpana w promieniach kalifornijskiego słońca, wypełniona kobietami fatalnymi, paranoikami, oszołomami, a pośrodku tego jest on, Sam (Andrew Garfield). Nieco naiwny, trochę zakręcony, bumelant, ale potrafi z determinacją dążyć do wyznaczonego celu, czasem nie dowierza w to co widzi, a często zaskakująco łatwo akceptuje absurdalność rzeczy z którymi przyszło mu się zmierzyć. „Tajemnice Silver Lake” to kino surrealistyczne, nie jest to jednak obłęd na pełnych obrotach, Mitchell przemyca elementy oderwane od rzeczywistości dość niepozornie, ale konsekwentnie. Szybko trzeba zaakceptować, że nie jest to historia, która będzie miało dużo sensu podczas pierwszego seansu. Należy porzucić potrzebę logicznych rozwiązań fabularnych, poddać się rytmowi historii i zaufać twórcy, że pod koniec zaoferuje jakieś rozwiązanie, które nie pozostawi odbiorcę z jeszcze większą ilością pytań.

„Under The Silver Lake” cieszy oczy zdjęciami, historia jest nieco zbyt rozwleczona (140 minut, które zostaną pewnie teraz przycięte) przez liczne wątki poboczne, ale w kolejne sceny wchodzi się z zaciekawieniem tym, co z nich wyniknie. Andrew Garfield świetnie się odnajduje w tym nieco wariackim świecie, umiejętnie sprzedając pewną niezgrabność bohatera jako element uroku osobistego, a nie denerwującą pierdołowatość. W scenariuszu pojawiają się absurdalne teorie spiskowe oraz rozwiązania fabularne, ale Mitchell wychodzi z tego obronną ręką, sprzedając je bez zadęcia, subtelnie puszczając do widza oko, dając do zrozumienia, że tylko robi sobie jaja i nie należy traktować tej historii zbyt poważnie.




Czarne bractwo. BlacKkKlansman (reż. Spike Lee)
Arktyka (reż. Joe Penna)
Kafarnaum (reż. Nadine Labaki)

I jeszcze krótko o trzech filmach, o których nie mam niestety zbyt wiele do napisania, ale zdecydowanie warto je zobaczyć.

„BlacKkKlansman” to najlepszy film Spike’a Lee od lat, zabawny, interesujący, dobrze zagrany, ale reżyser często prezentuje subtelność hipopotama, gdy zabiera się za kwestie rasowe, a zwłaszcza polityczne. Szczególnie, gdy w oczywisty sposób nawiązuje (albo raczej drwi sobie) w dialogach do Donalda Trumpa. Z drugiej strony ciężko mu się dziwić, że podnosi larum i wskazuje palcem na konkretne osoby. Ostatnie minuty filmu dość dobitnie pokazują, że sytuacja w Ameryce jest jeszcze daleka od ideału...

„Arktyka”, czyli Mads Mikkelsen przemierza śnieżne pustkowia i próbuje nie zamarznąć na śmierć. Fajne kino survivalowe o sprytnym, rezolutnym, metodycznym bohaterze. Szkoda, że scenarzysta czasem zmusza go do zachowywania się wbrew swojej naturze (oraz inteligencji) i robienia idiotyzmów podporządkowanych taniemu dramatyzmowi.



„Kafarnaum” warto zobaczyć przede wszystkim dla fantastycznych ról dziecięcych. Osoby wrażliwe będą niewątpliwie pokątnie ocierać łzy podczas śledzenie losów młodych mieszkańców Bejrutu, którzy próbują jakoś przeżyć na ulicach miasta, mając problem z uzyskaniem jakiejkolwiek pomocy od władz, bo oficjalnie nie istnieją (rodzice w wielodzietnych biednych rodzinach nie rejestrują narodzin kolejnych dzieci żeby oszczędzić pieniądze). Sfrustrowany 12-letni Zain w końcu pozywa swoich rodziców, oskarżając ich o nieodpowiedzialne sprowadzenie go na ten smutny świat.

I to tyle, ponad 20 tysięcy znaków, w sumie jakieś 3 tysiące słów, i dwa dni roboty, żeby zachęcić do obejrzenia 16 interesujących filmów. Mam nadzieję, że znajdziecie tutaj coś dla siebie i dokonacie później jeszcze kilku własnych ekscytujących odkryć podczas festiwalu. Bawcie się dobrze, ja z całą pewnością będę.

niedziela, 8 lipca 2018

The First Purge (Pierwsza noc oczyszczenia) - recenzja


Pierwszą „Noc oczyszczenia” uważam za najgłupszy film roku 2013. Historia zakładała, że w przeciągu najbliższych kilku lat Stany Zjednoczone wprowadzą prawo zezwalające na coroczny dzień dwunastogodzinnej totalnej samowolki na ulicach – gwałty, pobicia, morderstwa, co komu się zamarzy. Scenarzysta starał się nam wmówić, że w związku z tym przez pozostałe dni roku przestępczość spadnie do wartości marginalnej, bezrobocie zaniknie, kryzys finansowy się zakończy i nastąpi ogólna sielanka, miłość, przyjaźń, muzyka, God bless America. Jak ten poroniony pomysł miałby przyczynić się do tak znacznej poprawy sytuacji? Tego James DeMonaco już nie raczył wytłumaczyć. POPRAWIA I JUŻ!

Bez odpowiedzi pozostawało wiele innych logicznych pytań. Jakim cudem takie prawo w ogóle weszło w życie w tak krótkim czasie? Co na to opinia międzynarodowa? Co niby powstrzymuje ludzi przed popełnianiem przestępstw przez resztę roku? Jakim ilorazem inteligencji może się pochwalić scenarzysta? A to był tylko początek filmu. Później był już tylko coraz bardziej głupi. Główny bohater, czołowy sprzedawca zabezpieczeń instalowanych z myślą o tytułowych corocznych Oczyszczeniach, miał najgorzej strzeżony dom w historii kina. Banda zwyrodniałych przybłęd potrafiła w przeciągu kilku minut odciąć go od źródła energii (gdzie zapasowe źródło zasilania?). Włamanie do samego domu było natomiast tak dziecinnie proste, że nieporadna próba budowania przez reżysera napięcia u odbiorcy była chyba jedyną przyczyną zwlekania z tym.


O dziwo, ten sam twórca stworzył później dwie kolejne części, które niekoniecznie były mądrzejsze, ale oglądało się je o wiele przyjemniej. DeMonaco najwyraźniej puknął się mocno w głowę i zrozumiał, że klucz do ewentualnego sukcesu serii leży w jej b-klasowej naturze, którą tak usilnie, a przy tym żenująco nieumiejętnie, próbował maskować w poprzednim filmie. Dwójka była więc solidnym i dość wciągającym kinem akcji z bardzo fajną rolą Franka Grillo. Trójka natomiast to już było kino bezwstydnie pulpowe, przesadzone, przeszarżowane aktorsko, ale dobrze się to oglądało, bo było widać, że włożono w ten film sporo serca i kreatywnej energii.

Niczego z tego nie ma w najnowszym filmie, „Pierwszej nocy oczyszczenia”, pierwszym niewyreżyserowanym przez DeMonaco (ale opartym na scenariuszu jego autorstwa). Historia ma jeden interesujący element – skupia się na czarnoskórej społeczności ze Staten Island. I na tym się kończą zalety, bo DeMonaco jest w stanie wykrzesać z siebie jedynie schematyczne i stereotypowe pomysły fabularne, które próbuje spiąć ideologiczną klamrą subtelną jak makijaż Dody. Scenariusz jakimś cudem wciąż odnajduje kolejne pokłady głupoty. gdy już zdaje się, że jego autor w końcu zdołał dokopać się do samego dnia. Ten film jest głupi i tandetny na tak wielu poziomach, że jest to na swój sposób imponujące. W pewnym momencie do roli głównego bohatera urasta lider miejscowego gangu, którego film próbuje sprzedać jako całkiem sympatycznego gościa, zatroskanego o los osiedla, byłą dziewczynę, jej rodzinę oraz swoich ziomków z ekipy trzęsącej dzielnią. Pewnie na tym etapie historii powinniśmy już - zdaniem twórców - zapomnieć, że jest pijawką żerującą na lokalnej społeczności, stanowiącą przyczynę wielu tragedii oraz źródło finansowania nieletnich sprzedających na ulicy narkotyki i zacząć mu kibicować.

W sumie to chyba nie mamy wyjścia, bo na drodze gangusa z krwawiącym serduszkiem ustawia się w pewnym momencie [SPOILER, moim zdaniem można czytać dalej, bo fabuła jest kretyńska, a jej rozwój nieistotny dla „przyjemności” podczas seansu, ale dla przyzwoitości ostrzegam, że do końca akapitu - SPOILERY] białych nacjonalistów biegających w (lekko zmodyfikowanych) prześcieradłach KKK i wdziankach stanowiących krzyżówkę nazistowskiej stylówy ze strojem Pokraka z „Pulp Fiction”. I byłoby to nawet interesujące, a nawet dość odważne, gdyby rzeczywiście białe rasistowskie śmiecie postanowiły wykorzystać okazję żeby zrobić wjazd do czarnej dzielnicy i bezkarnie powystrzelać mieszkańców. Ponieważ jednak DeMonaco brzydzi się interesującymi, odważnymi scenariuszami, szybko okazuje się, że tak naprawdę są to tylko przebrani najemnicy, których opłacił amerykański rząd. Rozumiecie, bo to była tylko taka subtelna analogia do obecnej prezydentury i ostrzeżenie przed kierunkiem w jakim podąża świat, aż dziwne, że jakiś trep z łysiną przykrytą tupecikiem nie wystrzelał w filmie czarnoskórych dzieci z sierocińca. Przecież to by dopiero mogło naprawdę otworzyć ludziom oczy!


Logika tutaj nie istnieje, film wzbija się na wyżyny absurdu, gdy gangsterzy zaczynają wymachiwać siekierami i nożami niczym waleczni mnisi z zakonu Shaolin, a widz kiśnie z żenady, gdy sięgają po karabiny i w podniosłym nastroju decydują się walczyć o swoją dzielnię i zwykłych szaraków z osiedla. Postacie zachowują się chwilami przerażająco kretyńsko, pchają się w dziwne miejsca, co pewnie miało generować napięcie, ale jedynie irytuje i nuży, bo im bliżej byłem końca historii, tym częściej zerkałem na zegarek. Początek natomiast był tak źle zagrany, napisany i zrealizowany, że sprawiał wrażenie amatorskiej produkcji zrobionej przez fanów, którzy dla żartu opowiedzieli o przygotowaniach do pierwszej Nocy Oczyszczenia.

„Pierwsza noc oczyszczenia” to film zły, a nawet bardzo zły, żarliwie dokopujący się do kolejnych warstw mułu, błota i śmieci. Miejmy nadzieję, że twórcy darują już sobie dalsze prace wykopaliskowe i pozwolą w końcu tej serii skonać w spokoju.

sobota, 7 lipca 2018

Adrift ( 41 dni nadziei) - recenzja


Od tygodnia można oglądać w polskich kinach film „The Mercy” („Na głęboką wodę”). Miałem okazję to zobaczyć kilka miesięcy temu. Instynkt podpowiadał mi wtedy, że to będzie nudny przeciętniak, ale pierwsze recenzje twierdziły coś innego więc dałem szansę. Instynkt miał rację. Z filmu już niczego nie pamiętam.

Jeżeli macie ochotę zobaczyć film o zmaganiach człowieka z siłami natury i kontakcie z bezkresem oceanu to lepiej wybierzcie się w ten weekend na „Adrift” („41 dni nadziei”, heh). Oba filmy to ładny przykład tego, jak opowiadając w gruncie rzeczy o tym samym osiągnąć odmienne reakcje u widowni. „The Mercy” nie ma litości dla odbiorcy, wykańcza go ekranową nudą i nieudolnymi próbami uczynienia ciekawym czegoś, co ciekawe nie jest. Jeżeli widziałeś jeden film o samotnym bohaterze dryfującym tygodniami to widziałeś wszystkie filmy o samotnym bohaterze dryfującym tygodniami. Wiesz, że niczym w dowcipie o łotewskim chłopie pod koniec historii nie będzie już nadziei, ale będzie za to skrajne wygłodzenie i halucynacje z niedożywienia. Bez najmniejszych szans na znalezienie zimnioka.

„Adrift” niby też to wszystko odhacza, ale robi to w sprytny sposób. Już pierwsza scena, oszałamiająca widokiem małej łódki na skraju ekranu, pokazującego kilometry niewzburzonej tafli wody ciągnącej się po horyzont, zdradza, że był jakiś pomysł wizualny na ten film i egzekwuje się go z wyczuciem. Ocean jest tu bohaterem na równi z parą rozbitków, czymś pięknym, doniosłym, potężnym, odurzającym, ale też okrutnym, humorzastym i nieprzewidywalnym. Gdy jesteś w stanie oczarować widza widokiem, który będzie mu towarzyszyć przez większość seansu to wygrywasz już na starcie. Operator Richard Richardson niewątpliwie osiągnął zwycięstwo.

Osób, dzięki którym „Adrift” ogląda się dobrze, jest jednak więcej. Przyzwoitą robotę wykonali scenarzyści, którzy sprytnie operują chronologią i retrospekcjami, pozwalając widzowi na chwilę odpocząć od monotonnej scenografii. Sekunduje im montażysta idealnie wyczuwający kiedy należy zabrać widza w podróż do niedalekiej przeszłości, zgrabnie dawkując kolejne skrawki historii, która doprowadziła bohaterów do najbardziej tragicznego momentu w ich życiu. Oczywiście jest to wciąż kolejna - w gruncie rzeczy - typowa opowieść o długotrwałej głodówce, odhaczająca wszystkie punkty z poradnika „Jak przeżyć na otwartej wodzie, gdy twój burżujski jacht zostanie zdemolowany przez wzburzony ocean”. Nie każdemu przypadną do gustu retrospektywne sceny prezentujące słodziutką i sentymentalną historyjkę miłosną. Wprawdzie oparte na faktach, ale to jednak dość sztampowe zaprezentowanie mentalności ludzi, którzy są w ciągłej podróży. Dialogi bywają do tego tandetne, a zachowania postaci pocieszne.

Ma to jednak swój urok i jeżeli tylko odbiorca złapie haczyk to poleci już z nurtem historii do samego końca, nie odczuwając znużenia, bo choć jest to mało oryginalna historia, to jednak zgrabnie opowiedziana, wystarczająco krótka żeby nie testować cierpliwości widza, a przy tym dobrze zagrana, zwłaszcza przez Shailene Woodley, która dostała rolę zaradnej i pomysłowej dziewczyny. Po kilku dniach wprawdzie niewiele z tego się pamięta, ale niektóre obrazy i sceny zostają z widzem na dłużej. Zobaczyć warto, ale ze świadomością tego, że nie doświadczy się niczego nadzwyczajnego.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Rok 2018: pierwsze półrocze - najlepsze filmy


Od kilku dni „wszyscy” wrzucają swoje TOP 10 najlepszych tegorocznych filmów z pierwszego półrocza. Ponieważ nikt mnie o to nie prosił to z ciekawości sprawdziłem jak wyglądałaby moja lista. Ponieważ już sprawdziłem i sobie ułożyłem kolejność to w zasadzie warto by się tym podzielić. Ponieważ takie suche listy tytułów uważam za śmiertelne nudziarstwo i żadnej nie poświęciłem więcej jak 10 sekund (upewniałem się tylko, czy autorzy uwzględniali „Call me...” i „Three Billboards...”, a jeżeli nie uwzględniali to zapisywałem to sobie na dnie mojego mrocznego serca) to postanowiłem dodać jeszcze króciutkie komentarze. Ponieważ nie byłbym sobą, gdyby tekst zamknął się na dwóch szybkich przesunięciach suwaka myszy to dorzuciłem jeszcze kolejne dziesięć filmów, które miałyby szansę trafić do TOP 10, gdyby tylko to półrocze nie było TAK BARDZO DOBRE.

1. „Three Billboards Outside Ebbing, Missouri”, to już dzieło dojrzałego twórcy, pokorniejsze, bardziej stonowane, ale bynajmniej niewykastrowane z tego, co czyniło jego dotychczasowe filmy tak ekscytującymi.
2. „Isle of Dogs”, jeżeli miałbym podsumować „Wyspę psów” jednym słowem byłoby to: doskonałość. Niczego bym tutaj nie zmienił.
3. „Call Me by Your Name”, film niczym pierwsza letnia miłość, delikatny, niepozorny, nieco leniwy, pozornie błahy, ale wchodzący pod skórę i niedający o sobie zapomnieć.
4. „Phantom Thread”, najlepszy film Andersona od czasu „There will be blood”, ale też zupełnie inny, subtelny, delikatny, nieoczywisty, a przy tym intrygujący.
5. „Zimna wojna”, ponad dekada burzliwego życia w pięknej pigułce, małej, skondensowanej, ale dającej po głowie, trafiając przy okazji też w serce.
6. „The Shape of Water”, film wygrał cholernego Oscara, ale czasem mam wrażenie, że jestem jedyną osobą, której się on podobał. Pewnie dlatego, że przeciwnicy tak żarliwie krzyczeli o tym, dlaczego powinien się nie podobać.
7. „Lady Bird”, Greta Gerwig zgrabnie wyłuskuje kolejne małe-wielkie momenty z życia maturzystki, skupiając się na skrawkach z życia, ale pokazując też, jak różne drobnostki, wręcz pierdoły z perspektywy dorosłego, mogą być istotne, a wręcz formatywne dla osobowości młodego człowieka.
8. „Hereditary”, jest to ten rodzaj horroru, który ma szansę zostawić piętno na umyśle odbiorcy i przypomnieć o sobie w najgorszym możliwym momencie, czyli gdy jesteśmy sami, nocą, we własnym domu i przypominamy sobie o jakiejś scenie...
9. „Dusza i ciało”, ujmująco delikatna i szczera opowieść o dwójce „dziwaków”, którym nie jest łatwo samotnie, ale niestety jeszcze trudniej bywa u boku kogoś innego. Niebanalne love story osadzone w węgierskiej rzeźni. Można? Można!
10. „Ghost Stories”, jeden z tych filmów, które im straszniejsze się robią, tym bardziej bawią i sprawiają przyjemność, bo doceniamy kunszt w operowania grozą i ogromną pomysłowość twórców.


11. „Niemiłość”, nie jest to najlepszy film Zwiagincewa, ale precyzja z jaką opowiada historię, piękno wizualne, dbałość o detale oraz talent w budowaniu klimatu i tak prezentują poziom, o którym wielu innych cenionych twórców mogłoby tylko pomarzyć.
12. „A Quiet Place”, nie zmieścił się w dziesiątce, bo mógł to być jeden z najlepszych filmów roku, a otrzymaliśmy „tylko” interesującą historię, która zbyt często poświęcała logikę na rzecz lichych emocji.
13. „Marlina: Zbrodnia w czterech aktach”, indonezyjski spaghetti western czerpiący również z nurtu slow cinema. Wysmakowane, pięknie skomponowane kadry, łechcą oczy, zachwycając pustkowiami „przyozdobionymi” pojedynczymi drzewami i zabudowaniami. Muzyka kojarzy się nieco z dolarową trylogią i kompozycjami Morricone. A okazyjne wybuchy przemocy, wątek zemsty, straty i odkupienia przypominają dokonania Peckinpaha (ale też Tarantino).
14. „I, Tonya”, wielogłosowa opowieść o drodze do sławy i upadku w niesławę łyżwiarki figurowej z lat 90. Jest to bardzo odświeżająca, pobudzająca i fascynująca próba ożywienia formuły kina biograficznego. Coś w rodzaju mieszanki „Chłopców z ferajny” z „Deadpoolem”.
15. „W ułamku sekundy”, czyli film, za który Diane Kruger dostałaby Oskara, gdyby tylko był w języku angielskim. Historia o więzach rodzinnych, o matczynej miłości, o współczesnym Berlinie, o tragedii, żałobie, zbrodni, systemie karnym i… nie mogę więcej napisać. Jest to kino pobudzające emocjonalnie i prowokujące intelektualnie, wzorcowo zrealizowane i nie dające o sobie łatwo zapomnieć.
16. „The Disaster Artist”, nie jest to kino nadzwyczajne, realizacyjnie i konstrukcyjnie jest to po prostu solidna robota do której ciężko się przyczepić. Oferuje natomiast ujmująco szczere i uczciwe podejście do portretowanych bohaterów, a rola Franco jest tak dobra, że winduje cały projekt do góry. Przede wszystkim jednak - jest to film, z którego wychodzi się z szerokim uśmiechem, a chyba właśnie na to wszyscy liczyliśmy.
17. „You Were Never Really Here”, kino brutalne, klimatyczne, interesujące wizualnie, bardzo pomysłowe, ale zarazem niedookreślone, jakby złożone z kilku różnych historii składających się na „filmowy trip”, będący nieco odrealnionym doznaniem kinowym, które należy odbierać na poziomie nie tyle intelektualnym, co raczej intuicyjnym, zawierzając wskazówkom udzielanym przez panią przewodnik.
18. „Love, Simon”, nic odkrywczego, chwilami wręcz bywa tandetnie, ale to fajne i sympatyczne kino typu coming-of-age/coming out z młodocianymi bohaterami, których się lubi.
19. „Tully”, niesamowita metamorfoza Charlize Theron (przytyła ponad 20kg), ale też świetna rola, no i dobry, choć chwilami brutalny w swej szczerości, scenariusz.
20. „120 uderzeń serca”, interesująca historia, bo prezentująca epidemię wirusa HIV od nowej, ciekawej strony, która nie została jeszcze przemielona przez popkulturę. Niestety wytraca tempo w drugiej połowie, gdy zaczyna już opowiadać o tym samym, co wszystkie inne filmy o wirusie HIV.

Bardzo mocna pierwsza dziesiątka i sporo kolejnych zacnych filmów w drugiej dyszce. To było dobre sześć miesięcy, a nie miałem jeszcze okazji zobaczyć kilku polskich tytułów, które zbierały dobre recenzje. Druga połowa roku zapowiada się równie dobrze, wiem co mówię, część tytułów widziałem już w Cannes, a na wiele innych już ostrzę pazury. Jednego jestem pewien - styczniowe podsumowanie całego roku będzie wypchane po brzegi znakomitymi filmami. Ciekawe, jak bardzo zmieni się do tego czasu obecne TOP 10 i czy coś nowego wskoczy jeszcze do pierwszej piątki. Mam nadzieję, że tak.