sobota, 25 maja 2024

Megalopolis - recenzja

 

„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli zstąpiło przed tygodniem na francuską ziemię żeby zbawić świat kina i wprowadzić błogosławionych kinomanów w nowy wiek kinematografii. Od teraz, historia będzie się dzielić na wiek mroku, poprzedzający tę wielką premierę, oraz czas oświecenia, czyli piękną dalszą egzystencję ze świadomością, że przyszło nam istnieć w tym samym czasie, co monumentalne dzieło wielkiego artysty.  
Czytając i słuchając opinii osób zachwyconych nowym filmem Coppoli można odnieść wrażenie, że właśnie z tym mamy do czynienia – z przełomowym kinowym arcydziełem, które trwale zapisze się na kartach historii kina. Jest to piękne, gdy coś tak bardzo porusza i zachwyca. Cieszy, że jeden z wielkich reżyserów, powraca po długiej przerwie, pod koniec kariery, z jeszcze jednym wielkim filmem, o którego realizację walczył zawzięcie od tak dawna. 

Jest tylko jeden problem. To nie jest arcydzieło. Co jeszcze nie stanowiłoby problemu. Problem tkwi w tym, że to nie jest dobry film. 

„Megalopolis” to dzieło z tektury i plastiku. Zrealizowana za 120 milionów dolarów, niezwykle ambitna wizja, która przerodziła się w kiczowaty, pstrokaty, infantylny koszmarek dla oczu. W teorii pobudzający intelektualnie koncept starożytnych realiów przeniesionych na dzisiejszy grunt, który w efekcie jest pretensjonalnym brandzlowaniem się nad łacińskimi sentencjami i filozoficznymi myślami. Imponująca kolekcja aktorskich nazwisk z górnej półki, która wydaje się zagubiona w tym dziwnym świecie. Jedni weterani ekranu przelatują przez ekran niczym kometa (Dustin Hoffman), zaliczając w pośpiechu trzy sceny na krzyż, nie pozostawiając po sobie żadnego wrażenia, drudzy (Jon Voight) pewnie zazdroszczą, że nie mieli tyle szczęścia, bo dostają dość czasu, żeby pozostawić po sobie dużo tragicznych wspomnień. Adam Driver jest bez wyrazu. Shia LaBeouf ma tyle wyrazu, że strzela nim na oślep w odbiorców niczym z bazooki, siejąc pożogę i trwogę. Obaj średnio się odnajdują w tym projekcie. W zasadzie najlepiej w tym campowym świecie osadzają się Nathalie Emmanuel i Aubrey Plaza. Jedna wchodzi w niego z powagą i precyzją, druga odpala wrotki i bawi się przednio. Oba podejścia się bronią. 

Coppola stworzył film, który już podzielił publikę, i zdecydowanie dalej będzie dzielić w nadchodzących miesiącach. Niewątpliwie znajdzie jeszcze niejednego entuzjastę, gotowego wystawić najwyższą notę, jeszcze więcej osób chętnie rozda jedynki, ale tak po prawdzie, to film nie zasługuje na tak skrajne emocje. Co szczególnie smuci w tym dziele, to obraz Coppoli-reżysera, jaki po sobie pozostawia. Artysty, który wciąż ma ambicje i chęć do tworzenia wielkich dzieł, ale nie dostrzega, że nie ma na to pomysłu. Reżysera, który nie ma już w sobie rewelacyjnych scen do pokazania, żadnych szalonych technicznych koncepcji, ani realizacyjnych fikołków, tylko statyczny, antyczny teatr odgrywany w pstrokatych scenografiach z tektury. Gdy największą atrakcją filmu jest gość ze statywem, stający na scenie przed ekranem, żeby przez minutę zadawać pytania postaci granej przez Adama Drivera, no to nie świadczy to najlepiej o filmie, bo to tylko kuglarska sztuczka, zaskakująca i pocieszna, ale nie mająca żadnego wpływu na historię. Jeżeli coś można zastąpić głosem z offu i efekt będzie ten sam, to ktoś tu pomylił sztukę z wodną mżawką z seansów 4DX.  
Cały ten kicz i paździerz realizacyjny byłby do obrony, gdyby stała za tym świadomość twórcza. Jakiś reżyser typu Baza Luhrmana, który potrafiłby to ograć na ekranie, nieco obśmiać, znacząco podkręcić pewne elementy, zabawić się tym, zaprezentować jakąś wizję, która jednocześnie pławiłaby się w campie, jak i dystansowała od niego w pewnym stopniu. Coppola nie sprawia wrażenia, jakby rozumiał, że „Megalopolis” jest zabawne w swej kiczowatości. Za bardzo jest zajęty przypominaniem, że to film o sztuce, i słabej kondycji ludzkiej cywilizacji, no i oczywiście sztuce jako drodze do zbawienia tejże cywilizacji. 

Nie jest też tak, że Coppola zupełnie stracił autorski pazur. Film jest nieudany, ale zbudowany z udanych scen i pomysłów, trzeba się do nich dokopać przez stylistyczny śmietnik, istnieją jednak, są tam, głęboko w nim zanurzone. Niestety w głowie po seansie bardziej zapisuje się widok LaBeoufa ze strzałką wystającą z tyłka, czy też błaznujący Jon Voight, chwalący się swoim „wzwodem”. Całkiem możliwe, że „Megalopolis” z czasem nabierze kultowego charakteru, ale niestety jego znaczenie dla historii kina nigdy nie będzie tym, czego życzyliby sobie jego fani.

środa, 22 maja 2024

The Substance - recenzja

 Do Cannes leciałem w tym roku z przekonaniem, że „The Substance” Coralie Fargeat będzie rewelacją, a może nawet niespodziewanym zdobywcą Złotej Palmy. Spodziewałem się powtórki zaskakującego sukcesu „Titane” Julii Ducournau, która po znakomitym debiucie („Mięso”) podbiła Lazurowe Wybrzeże swoim drugim filmem w karierze. Fargeat też pojawia się w Cannes z drugim filmem mając bardzo udany debiut na koncie („Zemsta” z 2017). Jest więcej punktów stycznych, narodowość, niepokorność tematyczna, doskonałe operowanie stroną formalną, hołdowanie krwawym tradycjom Francuskiej Ekstremy. Przede wszystkim to był ten film w konkursie głównym po którym nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że wyjdę z niego zachwycony. 

Nie wiem, czy będzie z tego Złota Palma, a jeżeli będzie, no to sporo ludzi się później nieźle zdziwi, gdy wybierze się do kina, zaciekawionych nagrodą, ale jednego jestem pewien – to było rewelacyjne kinowe doświadczenie! 

O fabule „The Substance” warto wiedzieć jak najmniej przed seansem, więc ograniczę się do zarysowania podstaw historii. Jest tajemniczy produkt dostępny na czarnym rynku, którego zażycie sprawia, że powstaje kopia użytkownika, młodsza, piękniejsza, zdrowsza, idealna. Obie wersje muszą się jednak dzielić swoim życiem. Każda dostaje tydzień, podczas którego ta druga wpada w stan regeneracyjnej śpiączki. Jeżeli jedna kopia przeciągnie swój tydzień o choćby kilka godzin odbije się to natychmiast na zdrowiu tej drugiej, bo balans musi być zachowany. Główna bohaterka, Elisabeth Sparkle (Demi Moore), jest dawną gwiazdą ekranu, która większość zawodowego życia spędziła jako prowadząca poranny telewizyjny program z fitnessem. Pewnego dnia zostaje bezceremonialnie zwolniona z roboty, żeby ustąpić miejsca nowej, młodszej, atrakcyjniejszej prowadzącej. W efekcie decyduje się na wspomniany zabieg, a zjawiskowa, młoda kobieta, Sue (Margaret Qualley), która dzięki temu powstaje, szybko podbija serca kierowników telewizji i odbiorców. Życie błyskawicznie staje się bajką dla Sue, która oczywiście nie zdąży zrobić dobrze 40 przysiadów przed kamerą, a już zacznie testować granice siedmiodniowej reguły, która uznaje za niepotrzebne ograniczenie. Skutki tego uderzą głównie w Elisabeth… 

 „The Substance” to zdecydowanie nie jest kino na każdy żołądek. Reżyserka jeszcze przed realizacją zapowiadała, że to będzie wybuchowe, feministyczne podejście do gatunku horroru cielesnego. Słowa dotrzymała, bo przez cały seans mocno podkręca dawki wizualnego cielesnego horroru, wychodząc od naprawdę odważnych scen, a później wielokrotnie to przebija kolejnymi porcjami ekranowych obrzydliwości. Nie wszystkim będzie to w smak. Z mojego seansu wyszło co najmniej kilkadziesiąt osób, ale znakomita większość, z nieco ponad dwutysięcznej sali, bawiła się równie przednio, co ja. Jest to brutalny i wizualnie szokujący film, ale też cholernie atrakcyjny, zabawny, pomysłowy stylistycznie, pobudzający muzyką i wykręconymi scenografiami. Jeżeli tylko nie straszne wam widoki cielesnych deformacji i sążniście tryskającej krwi to będziecie się bawić dobrze, bo reżyserka podchodzi do swojego filmu z ogromnym luzem, obśmiewając różne sytuacje, bawiąc się obrazem, bohaterami i ich losem. 

Coralie Fargeat już w „Zemście” pokazała, że ma oko i talent do wyłapywania lub kreowania pięknych obrazków, „The Substance” jest tego naturalną kontynuacją. Od nasyconej intensywnymi barwami kolorystyki począwszy, poprzez wykręcone, długie korytarze mieszkania Elisabeth i studia telewizyjnego, na wyrazistych, seksownych kostiumach kończąc, jest to film, który stale czymś stymuluje odbiorcę. 

Jednocześnie „The Substance” opowiada ciekawie o starości i towarzyszącemu temu wykluczeniu (a także procesie samowykluczenia się z relacji społecznych). Wpisana w to przy okazji krytyka płytkości świata rozrywki telewizyjnej, wprawdzie nie jest niczym odkrywczym i nie warto poświęcać jej zbyt wiele miejsca, ale należy jednocześnie dodać, że aktorskie szarże Dennisa Quaida, grającego szefa studia, pięknie lądują w tym nasyconym podkręconymi emocjami i doznaniami filmie. O wiele szczerzej wybrzmiewa natomiast wątek, w którym Elisabeth, zarówno w swoich oczach, jak i czynach Sue, staje się tą niepotrzebną wersją, niewartą uwagi i szczęścia, bo pozbawioną już młodzieńczego wdzięku i energii. Widać, że to właśnie w tym zostało złożone najwięcej serca i delikatności reżyserki. Demi Moore pięknie ogrywa tę postać, zarówno w stanach maniakalnych i podkręconych emocjonalnie, jak i przy kreśleniu subtelnych niuansach zachowań dojrzałej kobiety, o której świat już zapomniał i sama powoli przestaje wierzyć w sens swojej egzystencji. Bardzo skomplikowana i odważna rola, też cieleśnie, bo niepozostawiająca zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, obnażając przed kamerą wszelkie niedoskonałości. Tak dobrej Moore nie widzieliśmy od dawna, a całkiem możliwe, że to wręcz najlepszy występ w karierze.  

Kocham takie kino, pomysłowe, dzikie, szokujące, rozbudzające, trzymające za gardło przez cały seans, ale przy tym zabawne i mające coś do powiedzenia.

sobota, 18 maja 2024

Furiosa: Saga Mad Max - recenzja

Nie uciekniemy od tego. „Mad Max: Na drodze gniewu” musi być punktem odniesienia dla filmu „Furiosa: Saga Mad Max”. Jest to porównanie niekorzystne dla tego drugiego, bo odsyłające do spełnionego arcydzieła kina akcji. Filmu, który obdzierał gatunek z wszelkich niepotrzebnych fabularnych zapychaczy, stawiając na energię, kinetykę, opowiadanie obrazem, opisywanie postapokaliptycznych realiów przy pomocy imponującej ilości detali starannie rozrzuconych w tle, a rozwój relacji pomiędzy postaciami wpisując w rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już sporo, bo uważny widz otrzymywał starannie zaplanowany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej jałowej ziemi. 


„Furiosa” nie mogła być kopią tej formuły, znaczy się mogła, ale próba dokładnego odtworzenia tego, co stanowiło o sile poprzednika, groziła odwrotnym efektem. „Na drodze gniewu” osiągnęło taki ideał w sięganiu po minimalizm treści, żeby uzyskać maksymalizm formy, że szansa na przebicie tego była nikła. George Miller rozumiał, że w najlepszym razie powtórzy ten sam trick, a w najgorszym zrobi jego słabszą imitację, więc poszedł w innym kierunku, pozostając w realiach świata stworzonego w poprzednim filmie, opowiedział rozciągniętą na kilkanaście lat historię, skupioną na rozwoju postaci i zaprezentowania miejsc, które wcześniej znaliśmy wcześniej tylko z nazwy. 

Jego nowy film nie jest już jednym wielkim szaleńczym pościgiem pompującym adrenalinę od początku seansu do samego końca. „Furiosa” oczywiście jest wypchana po brzegi scenami akcji, długimi, wyczerpującymi, imponującymi swym rozmachem i wyczynami kaskaderskimi, ale historia nie obawia się przystanąć na dłużej, przyjrzeć się nieco dokładniej jakiemuś miejscu, sytuacji, relacji pomiędzy postaciami. Nie wszystko to działa idealnie. Szczególnie niedogotowany wątek uczuciowy, w którym bardziej się rozumie, co próbuje pokazać, jak czuje jakieś emocje z tym związane. Nie pomaga, że Tom Burke jest wyjątkowo mdły zarówno jako amant, jak i teoretyczny herszt bandy wypadowej.  

Jeżeli jednak, podobnie jak ja, od dekad kochacie dawać nura w tą postapokaliptyczną, pustynną wizję, budowaną i rozwijaną od czasu drugiego filmu, uwielbiacie oglądać tych wszystkich naćwiekowanych socjopatów w skórzanych łachach, chłoniecie obsesję tego świata na punkcie pojazdów zmotoryzowanych, benzyny, palonej gumy, no i ten spajający to wszystko obłęd, „Furiosa” będzie kolejnym satysfakcjonującym rozdziałem o życiu i śmierci na nuklearnych bezdrożach. Odważnym, brutalnym, niespętanym ograniczeniami kategorii wiekowej. Główny antagonista, cudownie przerysowany, zarówno pod względem niesamowitej charakteryzacji, jak i kreacji Chrisa Hemswortha, jest postacią z kreskówki, błaznem, megalomanem, a jednocześnie wyrachowanym, mrocznym sadystą, brutalem, osobą na tyle okrutną, że Immortan Joe nagle zaczyna wydawać się całkiem fajnym gościem, któremu mimowolnie zaczyna się kibicować w ich wojnie o władzę. 

Anya Taylor-Joy, niczym Bogusław Linda, nie epatuje słowem mówionym, opierając swoją kreację głównie na fizycznej ekspresji i gniewnych, intensywnych spojrzeniach. Generalnie takie podejście działa, bo Anya ma wystarczająco dużo charyzmy, żeby podźwignąć tak napisaną postać. Nie jest to jednak poziom wewnętrznej siły i opanowania, jaką emanowała Furiosa w wykonaniu Charlize Theron, ale przecież też sama Charlize Theron, gdy była w wieku Taylor-Joy, nie mogła się pochwalić taką charyzmą. Pewne rzeczy po prostu przychodzą z wiekiem i nabytym doświadczeniem. 

„Furiosa” nie jest drugim „Na drodze gniewu”, ale też z całą pewnością nie jest drugim „Pod kopułą gromu”. Jest to film daleki od ideału, ale polegający głównie po zestawieniu z ideałem, czyli swoim poprzednikiem, bo już na tle większości chłamu, jaki jest obecnie produkowany jako kino rozrywkowe, wypada naprawdę dobrze. Miller szkodzi sobie niepotrzebnymi nawiązaniami do poprzednie odsłony, bo o ile pewne mrugnięcia okiem do widza są fajne, a znalazło się tutaj nawet coś dla fanów gry z ubiegłej dekady, no to jednak pomysł z pokazywaniem w napisach końcowych scen akcji z „Na drodze gniewu” jest strzelaniem sobie w stopę, bo tylko przypomina widzowi jaka przepaść leży pomiędzy arcydziełem gatunku, a tylko kolejnym solidnym kinem akcji.