sobota, 29 kwietnia 2017

Guardians of the Galaxy Vol. 2 (Strażnicy Galaktyki vol. 2) - recenzja


Każdego roku dostajemy solidną dawkę blockbusterów, które może i są wykonane bez zarzutu od strony technicznej, obsadzone znanymi aktorami i wyreżyserowanie przez utalentowanych reżyserów, ale zarazem pozbawione serca, zrobione bez pasji, wedle wytycznych działu marketingowego, w celu zmaksymalizowania zysku, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka. Gdy więc trafia się taki gość, jak James Gunn, którego głowa aż kipi od pomysłów, a serce wyrywa się z piersi, bo tak jest podekscytowane możliwością przeniesienia ich na ekran i pokazania całemu światu, zaczynam się ekscytować równie mocno jak on i pełen entuzjazmu przebieram nogami, nie mogąc doczekać się kolejnej sceny. „Strażnicy Galaktyki vol.2” podbijają serce od pierwszych minut, gdy już zaczynamy rozważać kolejny seans, po godzinie rozważamy już wystawienie niedorzecznie wysokiej oceny, a później… no cóż, do tego jeszcze przejdziemy.

Pierwsza część „Strażników Galaktyki” zaczynała się dość nietypowo jak na radosny marvelowski blockbuster, bo sceną śmierci matki małego chłopca. Szybko przenosiliśmy się jednak głęboko w kosmos, po chwili z głośników zaczynała lecieć piosenka „Come and get your love”, na ekran wjeżdżały ogromne napisy tytułowe, główny bohater zaczynał radośnie tańczyć, wchodząc w interakcje z pozaziemską fauną, a widz uśmiechał się szeroko, bo już wiedział, jakiego rodzaju będzie to film. Bardzo fajnego rodzaju, znaczy się. Podobny zabieg zastosowano w początkowych minutach kontynuacji: znów jest wpadająca w ucho piosenka, tańczący bohater, ale wokół niego odgrywa się prawdziwa orgia zniszczenia, bo cały zespół walczy z ogromną, bogato uzębioną, pokraką, którą pokazywano w materiałach promocyjnych. Gunn ponownie nadaje ton kolejnym kilkudziesięciu minutom przy pomocy sceny otwierającej i znów wytraci nieco rytm w drugiej połowie filmu, ale… tak jest, do tego jeszcze przejdziemy.


Pierwsza godzina seansu to czysta przyjemność. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie wypuściło Marvel Studios. Od groma fantastycznych pomysłów, dobrze dawkowany humor, idealne tempo, fajne pomysły realizacyjne oraz sceny akcji robione z głową, ale też z jajem, tętniące pozytywną energią i sprawiające odbiorcy dużo radości. Jakość efektów komputerowych wyraźnie podskoczyła w ostatnim roku, co było szczególnie widoczne w zeszłorocznych filmach Disneya. Widać to również w kontynuacji „Strażników Galaktyki”, bo Groot i Rocket zaliczyli zauważalny upgrade od strony wizualnej. Zresztą, film w ogóle jest bardzo ładny, cieszy oczy bogatą paletą barw, kolorowych stworzeń i ciekawych planet. Gunn zabronił korzystania na planie z koloru fioletowego, który zbytnio zdominował poprzedni film, i całe szczęście, bo zaowocowało to bardzo zróżnicowaną tonacją, operującą szczególnie czerwienią i żółcią, ale niezapominającą również o innych kolorach. Kosmos w końcu jest różnorodny, cieszący oczy i oferujący coś ciekawego w każdym nowym zakątku galaktyki. Jest w to wszystko oczywiście wpisany kicz, który nierozerwalnie łączy się z gatunkiem space opery, ale Gunn nie próbuje tego maskować, wręcz przeciwnie, czerpie z tego garściami, bawi się tym i pławi w bajecznie kolorowej historii.

Kolejnym dużym plusem filmu są jego bohaterowie. Zespół jest uformowany, współpracują ze sobą już od jakiegoś czasu, więc możemy od razu obserwować ich w akcji, śledząc grupę indywidualistów, którzy nauczyli się ze sobą żyć, wzajemnie uzupełniać na polu bitwy, co nie znaczy, że nie wchodzą sobie czasem w drogę i nie dochodzi do sprzeczek. Więcej miejsca poświęcono tym razem siostrzanej relacji Nebuli i Gamory, a także ojcowsko-synowskiej relacji pomiędzy Yondu i Quillem, który poznaje w końcu również swojego biologicznego ojca (Kurt Russell). Jest to wszystko rozpisane bardzo dobrze, postacie zyskują głębię, obserwowanie interakcji pomiędzy nimi sprawia dużo radochy i w zasadzie to nie miałbym nic przeciwko, gdyby film skupił się właśnie na tym, a fabuła nie dotyczyła kolejnego galaktycznego kryzysu, który należy zażegnać. Szkoda, że tak się nie stało, bo gdy zaczyna się w końcu zarysowywać konflikt i Główny Zły tego filmu, wszystko w nim nieco siada, tempo zaczyna być nierówne, żarty nie zawsze trafione, a scenom akcji zaczyna brakować serca, co skutkuje kolejną komputerową młócką w finale, przy której się chwilami wyłączałem i traciłem połączenie z filmem.


Żeby jednak nie było wątpliwości - „Strażnicy Galaktyki vol. 2” nawet w słabszych momentach, wciąż prezentują wysoki poziom, bo pomysłów i energii mógłby pozazdrościć im niejeden blockbuster, a bohaterowie są tak dobrze napisani, że potrafią uratować nieco sytuację i przyciągać naszą uwagę podczas chwilami nudnawej ferii efektów komputerowych w finale. Film jest oczywiście wypełniony nawiązaniami popkulturowymi, jeszcze więcej smaczków wyłapią miłośnicy marvelowskich komiksów, zwolennicy pewnej teorii związanej z gościnnymi występami Stana Lee będą również uradowani, podobnie jak i fani całego filmowego uniwersum, bo napisy końcowe oferują tym razem aż pięć bonusowych scen. Film znacząco rozbudowuje galaktykę całego uniwersum, co w połączeniu z cholernie obiecującym tegorocznym „Thor: Ragnarok” może sprawić, że wkrótce najciekawsze filmy Marvela będą się działy nie na Ziemi, ale lata świetlne od niej.

sobota, 22 kwietnia 2017

The Belko Experiment - recenzja


Na tydzień przed brytyjską premierą kontynuacji „Strażników Galaktyki” wszedł do kin film, za którego scenariusz odpowiada James Gunn. Jest to pomysł, na który wpadł kilka lat temu, ale ponieważ był zbyt pochłonięty oliwieniem trybów marvelowskiej maszyny do robienia pieniędzy, postanowił w końcu odstąpić projekt Gregowi McLeanowi („Wolf Creek”, „Rogue”), a samemu zadowolić się pozycją producenta filmu.

sobota, 15 kwietnia 2017

The Fate of the Furious (Szybcy i wściekli 8) - recenzja


Lekkie zaskoczenie. Poprzednia odsłona, chociaż była porządnym widowiskiem, sprawiła, że poczułem już mały przesyt bombastyczną formułą serii oraz spory niedosyt w temacie fabuły (przeskakiwanie do kolejnych lokacji i Statham pojawiający się znikąd w każdej z nich oraz pretekstowa intryga to jednak za mało, żeby nazwać to przyzwoitym scenariuszem). Zwiastuny ósmej części zapowiadały kolejną telenowelową historię, upstrzoną głupotami oraz przesadzonymi scenami akcji, czyli godnego kontynuatora tradycji. Nie wzbudzało to we mnie entuzjazmu, więc na sali kinowej zasiadałem bez specjalnych oczekiwań, licząc na zobaczenie przyzwoitej rozwałki oraz przeciętnej fabułki, o której szybko zapomnę. Po pierwszych dziesięciu minutach siedziałem już z szerokim uśmiechem na twarzy, podekscytowany i mile zaskoczony. Przypomniałem sobie, dlaczego tak bardzo podobał mi się kierunek, jaki seria obrała w piątej części, co skutecznie powtórzono w szóstej odsłonie, ale wypaczono w siódmym filmie.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Cannes 2017 - tegoroczny program.


Doczekaliśmy się w końcu listy filmów, które przeszły selekcję i zostaną pokazane podczas tegorocznego festiwalu w Cannes. W przeciwieństwie do zeszłorocznego programu, nie zapełniono go tym razem popularnymi twórcami, o nazwiskach rozpoznawalnych na całym świecie i ugruntowanej pozycji zawodowej. Nie jest to więc lista, którą zobaczy przeciętny kinoman (mam na myśli osobę interesującą się X muzą, regularnie oglądającą filmy, orientującą się w temacie, ale nie śledzącą z dużą uwagą nieangielskojęzycznego kina festiwalowego) i pomyśli sobie: WOW! W programie nie znalazło się miejsca dla żadnej gorącej premiery mainstreamowej produkcji z Hollywood. Co nie znaczy, że nie będzie ciekawie.

niedziela, 9 kwietnia 2017

The Lost City of Z - recenzja


Jeżeli ktoś szuka pełnego atrakcji przygodowego kina awanturniczego to lepiej niech omija szerokim łukiem nowy film Jamesa Gray’a. „The Lost City of Z” jest tak bardzo niedzisiejsze jak to tylko możliwe. Prawdziwe plenery (ekipa filmowa naprawdę wybrała się do dżungli), niespieszne tempo, surowa forma, brak podśmiechujek, czyste mięcho – czyli długa, żmudna, niebezpieczna wyprawa po nieodkrytych terenach Amazonii, zamieszkiwanej przez niebezpieczne zwierzęta i agresywne prymitywne plemiona, oddające się praktykom kanibalistycznym. Film Gray’a sprawia wrażenie zapomnianej produkcji z lat 70. i kojarzy się nieco z filmem „Aguirre, gniew boży” Wernera Herzoga. Jeżeli tamten przypadł Wam do gustu to zapewne poczujecie się jak w domu.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Legion - pierwszy sezon


W końcu znalazłem czas żeby sięgnąć po serial „Legion”. Dobrze się stało, że zabrałem się za niego dopiero teraz, gdy już jest dostępny cały sezon. Oglądanie tego (a przede wszystkim czekanie) w tygodniowych odstępach byłoby wyzwaniem. Nie chodzi jednak tylko o test cierpliwości, a komfort śledzenia zakręconej fabuły, którą łatwiej składa się do kupy, gdy wszystko dobrze pamiętamy. „Legion” nie jest serialem, który można oglądać jednym okiem, bo czasem jedna scena, dialog lub gest, mogą stanowić klucz do zrozumienia jakiegoś elementu fabuły, uważne śledzenie wydarzeń jest więc wskazane.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Ghost in the Shell - recenzja


Kilka miesięcy temu powtórzyłem sobie anime. Jakie to było dobre! Oglądałem już kilka razy w życiu, ale ostatnio jeszcze w ubiegłej dekadzie, zapomniałem już jaki to jest fantastyczny film. Powiem więcej, dopiero teraz należycie doceniłem jego wartość, bo byłem zmieciony tym, jak wiele idei filozoficznych oraz cyberpunkowych zawarto w tak krótkim filmie (82 minuty!), jednocześnie przykładając uwagę do sensacyjnej treści osadzonej w gatunku sci-fi, detali militarystycznych oraz intrygujących futurystycznych pomysłów, a przy okazji zadbano o zapadające w pamięci sceny akcji, piękną oprawę muzyczną i oświetlenie. Ghost in the Shell to wzorcowy przykład na to, jak treść z wyższej półki należy mieszać z porządną rozwałką, dbając o to, żeby na dłużej nie przysypiało ani serce widza, ani jego mózg. Dawniej wystawiłem 8/10, bez wahania podniosłem teraz ocenę na 9/10.

sobota, 1 kwietnia 2017

Life - recenzja


Daniel Espinosa, odkąd zaczął kręcić produkcje angielskojęzyczne, nie ma nosa do wybierania dobrych scenariuszy filmowych. „System” był dość ponurym i niecodziennym (w amerykańskim kinie) obrazem stalinowskiej Rosji, ale realia, w jakich osadzono historię, stłamsiły jej sensacyjny potencjał. Espinosa trochę pogubił się przy budowie filmu, ambitnie sięgnął po zbyt wiele wątków, próbując ugryźć temat od zbyt wielu stron, a jednocześnie nie zdołał wgryźć się w niego porządnie od żadnej z nich. „Safe House” natomiast był patrzydłem aspirującym do porównań z „The International”, nie był jednak niczym więcej, jak tylko kolejną przeciętną kopią Bourne’a. Rozczarowywał przede wszystkim scenariusz, bo fabułę można było rozpracować już po obejrzeniu zwiastuna. Sceny akcji może i były dynamiczne, ale zupełnie bez wizji, na jeden ciekawy pomysł przypadało dziesięć przeciętnych. Jednocześnie Espinosa zrezygnował z możliwości wyreżyserowania takich filmów jak: „Marsjanin”, „Labirynt” i „Sicario”. Później tłumaczył to tym, że wszystkie te scenariusze były już gotowymi filmami, do których nie mógłby dodać niczego od siebie, a poszukuje tylko projektów, na których mógłby odcisnąć swój ślad. Podejście zrozumiałe, ale dość zabawne, gdy się zobaczy jego najnowszy film.