niedziela, 29 października 2017

Thor: Ragnarok - recenzja


W tym roku Marvel solidnie dopieścił swój filmowy wszechświat, a w efekcie widzów. Najpierw była czadowa kontynuacja „Strażników Galaktyki”, oferująca film wypełniony żywymi kolorami, pomysłowy, zabawny i tętniący pozytywną energią. Pół roku później zaserwowali dokładkę, osadzoną w innym rejonie kosmosu, ale niemniej barwną, pomysłową, zabawną, a do tego jeszcze bardziej szaloną. Zasługa to pewnego nowozelandzkiego skubańca, reżysera, ale też aktora, który fanów nieoczywistych, oryginalnych, autorskich filmów, zachwyca już od dawna. „Co robimy w ukryciu” to już komedia praktycznie kultowa („We’re Werewolves, not Swear-Wolves”), a zeszłoroczne fantastyczne „Dzikie łowy” to mała perła kina familijnego. Taika Waititi na stołku reżysera oznaczał radykalną zmianę formuły serii, ale też coś, czego filmowe uniwersum Marvela jeszcze nie widziało – pełnoprawną komedię.

Marvel oczywiście nigdy nie silił się na mrok i powagę znaną z ekranizacji komiksów DC. Humor zawsze był obecny w ich filmach, ale żaden z nich, nawet odjechani „Strażnicy Galaktyki”, wesoły „Ant-Man”, czy też radosny „Spider-Man: Homecoming”, nie skręcał tak odważnie w kierunku kina komediowego. Co warte zaznaczenia, kina komediowego z pieczęcią jakości od Waititiego, czyli humoru nieprzewidywalnego, nieoczywistego, często absurdalnego i abstrakcyjnego. Czego możemy się spodziewać po filmie, widzimy już w pierwszej scenie, gdy wiszący na łańcuchu Thor przerywa co chwilę złowieszczy monolog demonicznej istoty (Clancy Brown!), bo jego bezwładne ciało mimowolnie obraca się do przeciwnika tyłem. Jest to jednak zaledwie przedsmak, bo niewiele później zobaczymy smoczy mózg rozsmarowany na dwóch asgardzkich dziuniach oraz Anthony’ego Hopkinsa imitującego Toma Hiddlestona. Nie wspominając już o pociesznym potrójnym cameo w tejże scenie. O jednym aktorze wypada wspomnieć, bo jest to Luke Hemsworth, czyli młodszy brat Chrisa, wcielający się w karykaturę Thora. O drugim można wspomnieć, bo jego wybór był dość oczywisty, a mam na myśli Sama Neilla, bohatera ostatniego filmu reżysera. O trzecim nie należy pisać, bo stanowi prawdziwą niespodziankę, gdy rozpoznałem już aktora, to aż się poprawiłem w fotelu i rozejrzałem po sali, czy reszta widowni jest równie podekscytowana tym odkryciem. Najlepsze cameo tego roku. I do tego jest jeszcze scena z Karlem Urbanem zamiatającym Asgard. Cholerny Sędzia Dredd z miotłą. Waititi, nie masz litości.


Co mnie zaskoczyło to jak niewiele z filmu zdradzono w kampanii promocyjnej. W zwiastunach nawet przerabiano komputerowo niektóre sceny, żeby nie spoilerować elementów fabuły, a także nie przekazywano istotnych informacji o postaci, jak na przykład tego, że Walkiria (charyzmatyczna Tessa Thompson) nie wylewa za kołnierz. W scenie, gdy pojawia się w filmie, bohaterka dosłownie zwala się z podestu swojego statku kosmicznego. I w tym świecie nie jest to dziwne. Wszechświat waititiego rządzi się swoimi prawami, na przykład może on podłożyć swój głos, zagrany na cieniutkiej tonacji, z wyraźnie zaznaczonym nowozelandzkim akcentem, pod postać Korga, skalistego kosmity, który kradłby film, gdyby tylko nie wsadzono do niego gołego, mówiącego Hulka. Zielony stwór świeci tyłkiem i bryluje werbalnie. Jego konwersacje z Thorem to niegasnące źródło radości, a ich potyczka na arenie to kupa radochy. Niemniej pociesznie jest, gdy w końcu pojawia się Bruce Bunner, bo Mark Ruffalo idealnie odnajduje się w takiej humorystycznej konwencji, zwłaszcza w towarzystwie Chrisa Hemswortha, który jeszcze nigdy wcześniej nie był tak bardzo fajny w roli egocentrycznego blondasa z kosmosu.

Długo mógłbym jeszcze wyliczać zarąbiste pomysły i postacie (Jeff Goldblum jest mistrzem w byciu Jeffem Goldblumem), ale po co, lepiej żebyście sami pławili się w nowozelandzkiej studni pomysłów i odkrywali dziesiątki smaczków ukrytych przez Waititego zarówno dla fanów Marvela, jak i jego własnej twórczości (jest nawet nawiązanie do tematyki wampirycznej). Nie sądzę, żebym wszystkie wyłapał przy pierwszym seansie. Obawiałem się nieco, że Waititi nie odnajdzie się na stołku reżysera blockbusterowego kina, ale sceny akcji są ładnie zrealizowane, obfitujące w ciekawe pomysły, nie nużą, wręcz przeciwnie, oglądałem je z zaciekawieniem, zastanawiając się, co nastąpi dalej. Zasługa w tym przede wszystkim dobrze pokierowanych przez cały film postaci, ale też nieoczywistych rozwiązań, a nawet tych niektórych oczywistych, ale błyskotliwie poprowadzonych. I powiedzmy sobie szczerze, jeżeli w scenach akcji dwukrotnie używa się w tle Led Zeppelin, to po prostu nie mogą to być słabe sceny akcji.


Nie wszystko jednak w tym filmie zagrało, bo spodziewałem się, że podejdę do niego z podobnym entuzjazmem, co do pierwszej godziny tegorocznych „Strażników Galaktyki”, a tymczasem siedziałem rozbawiony, ale jednak zabrakło w tym prawdziwej ekscytacji z uczestnictwa w niebanalnym kinowym widowisku. „Thor: Ragnarok” jest filmem, mimo wszystko, bardziej stonowanym, wprawdzie równie kolorowym, bardzo często zaskakującym i notorycznie rozbawiającym, ale sprawiającym wrażenie, że jego autor nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. I pętało go nie tyle studio filmowe, co raczej poprzednie filmy i potrzeba wpasowania tej historii do uniwersum należącego do kogoś innego. Co nie znaczy, że nie odcisnął na nim swojego piętna, odcisnął, i to jeszcze jak, nie ma najmniejszej wątpliwości, że to film Waititiego. Nie jest to jego najlepsze dzieło, ale nie jest to też najsłabszy film w karierze. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zaowocował kolejnym marvelowskim filmem, równie zabawnym, ale jeszcze bardziej autorskim, zrobionym na podobnej zasadzie, co drugi film Jamesa Gunna, czyli - „trzymaj twórco kasę i szalej, zobaczymy, co na to widownia”.

sobota, 28 października 2017

The Death of Stalin - recenzja


Beka ze zbrodniarzy. Pierwszy od czasu „In the Loop” film wyreżyserowany przez Armando Iannucciego (Ojciec Prowadzący seriali „The Thick of It” oraz „Veep”) opowiada o krótkim okresie poprzedzającym śmierć Stalina oraz zaciekłej walce o władzę, jaka nastąpiła po zgonie lidera. „The Death of Stalin” to rasowa satyra polityczna, wyśmiewająca czasu stalinizmu, wąsacza i wpływowych działaczy partyjnych, którym udało się przeżyć urządzane przez niego czystki. Iannucci pławi się w mnożeniu scen pokazujących paranoję ówczesnych realiów, donosicielstwo, ciągłą obawę o życie oraz jego kruchość w niepewnym politycznie klimacie, który zmieniał się jak w kalejdoskopie. Czarna komedia podskakuje pod ramię z absurdem, ponadczasowa satyra polityczna kłania się cierpkiemu komentarzowi na temat osób sprawujących władzę, przezabawne sceny gryzą się ze świadomością tego, jakich zbrodni dokonywali bohaterowie filmu.

No właśnie, miałem poważny problem moralny z rozgryzieniem tego, jak powinienem podejść do tej historii. Brytyjscy widzowie na sali rżeli ze śmiechu, gdy oglądali trupy turlające się ze schodów w siedzibie Berii, czystki dokonywane przez Państwo, mordowanie niewygodnych świadków i szaraków rozglądających się nerwowo po pokoju, gdy pozwolili sobie na zbyt żartobliwy komentarz polityczny. Mnie natomiast uwierała świadomość, że wszystkie te sceny bazowały na podobnych historiach z przeszłości i stało za nimi ludzkie cierpienie, jakoś nie było mi do śmiechu z tego powodu. Niewątpliwie nie jest to przypadkowe, bo Iannucci zapewne liczył na taką reakcję wśród części widowni i nie można powiedzieć, żeby wykazywał się w filmie brakiem wyczucia dobrego smaku. Ofiarami jego farsy są przede wszystkim zbrodniarze, scenom zadawanego przez nich terroru wielokrotnie jednak nadaje komediowy posmak, uderzający w podobne tony (jest to specyficzny humor, bardzo brytyjski) co reszta filmu, pozostawiając odbiorcę zagubionego w próbie rozwikłania, czy powinien być zniesmaczony, czy też może rozbawiony, ale w taki dziwny sposób, bo skażonym uczuciem zakłopotania.

Jak zwykle u Iannucciego dialogi opierają się na błyskotliwych spostrzeżeniach, ciętych ripostach i soczystych bluzgach, które aktorzy wypowiadają z niemałą satysfakcją. Obsada jest zresztą doskonała, międzynarodowi aktorzy świetnie odnajdują się w stalinowskich realiach, iskrzy pomiędzy nimi, jest chemia i dostrzegalna przyjemność z uczestnictwa w tym projekcie. Ich postacie knują, szkalują, podlizują się i terroryzują, a aktorzy zawsze trafiają w odpowiednie emocje i przykuwają uwagę widza. I nikt tutaj nie próbuje udawać ruska, wszyscy zachowują swoje naturalne akcenty, co często jeszcze bardziej wzmaga efekt komediowy, szczególnie w przypadku siarczystych przekleństw rzucanych przez Jasona Isaacsa.

„The Death of Stalin” chyba nie będzie miał łatwo z podbiciem serc miłośników współczesnych amerykańskich komedii. Jest to humor oparty na absurdzie, satyrze i przesadzie, ale też subtelnie rozstawionych puentach, wywoływaniu w widzu skrajnych emocji i pobudzający do refleksji nad tym, co się ogląda. Historia jest interesująca, ale rozegrana niespiesznie (warto jednak dodać, że wydarzenia, które autentycznie rozgrywały się przez kilka miesięcy, skondensowano w filmie do krótkiego okresu), reżyser często zwalnia, nie pędzi do kolejnego żartu, cierpliwie rozstawia pionki na szachownicy, żeby później z zaciekawieniem (i rozbawieniem) obserwować, jak wzajemnie próbują się z niej strącać.

sobota, 14 października 2017

American Film Festival 2017: Filmy, które warto zobaczyć



Kilka dni temu opublikowano program ósmej edycji American Film Festival. Na imprezie niestety nie dam rady się pojawić, ale przejrzałem sobie z ciekawości listę filmów i odkryłem, że sporo tytułów już widziałem w Cannes, brytyjskich kinach i serwisach streamingowych oraz na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Postanowiłem więc, wzorem podobnego artykułu opublikowanego przed rozpoczęciem sprzedaży biletów na Nowe Horyzonty, ułożyć listę filmów, które warto zobaczyć podczas festiwalu. Całość podzieliłem na dwa zestawy. W pierwszym wymieniam filmy, które nie miały jeszcze premiery w polskich kinach, niektóre z nich dotrą do Polski niebawem, jeden nawet w trakcie festiwalu, a drugi raptem kilka dni później, ale wszystkie warto zobaczyć. Muszę jednak ostrzec, że „mother!” zdecydowanie podzieli widzów i zarobi wiele negatywnych ocen, więc oglądacie na własne ryzyko. W drugim zestawie są filmy, które gościły już w polskich kinach, większość z nich można dostać na DVD, ale jeżeli ktoś jeszcze czegoś nie widział to zdecydowanie warto nadrobić zaległość i skorzystać z okazji do zobaczenia tego na dużym ekranie.


FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ:

A Ghost Story (reż. David Lowery)

Jestem zachwycony nowym filmem Davida Lowery’ego. Nie jest to łatwe kino, bo wymagające od widza uwagi i skupienia, ale szczodrze wynagradzające ten wysiłek. „A Ghost Story” niejednego odbiorcę odrzuci, bo jest to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Na papierze może to brzmieć jak kolejny wydumany pretensjonalny eksperyment, jakich pełno w programach festiwali filmowych, ale Lowery udowadnia, że problemem większości tych filmów nie jest powolne tempo, tylko brak ciekawego pomysłu na sprzedanie tego odbiorcy. „A Ghost Story” to genialny pomysł, a jego wielkość tkwi w sięgnięciu po prostą ideę i rozwinięcia w coś niesamowicie złożonego, wciąż jednak sprawiającego wrażenie nieskomplikowanej błahostki.

Dużą zaletą scenariusza Lowery’ego jest brak łopatologicznego tłumaczenia założeń twórcy. Reżyser wykłada na stół wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia historii, od odbiorcy już jednak zależy, czy poświęci filmowi dość uwagi żeby to dostrzec. Nie jest to też przykład filmu, który stoi tylko jedną ideą, której wszystko jest podporządkowane i nie pozostaje już miejsca na nic innego. Lowery potrafi w subtelny sposób zabawić się wyjściowym pomysłem. Delikatnie balansuje też na granicy kilku gatunków filmowych, nigdy jednak nie odbija zbyt daleko od głównego trzonu historii, nie pozwalając na to, żeby postmodernistyczne zabawy z formą i autoironiczny ton zaburzyły kontemplacyjny nastrój historii. Nie traktuje filmu ze śmiertelną powagą, co nie znaczy, że nie traktuje poważnie tego, co chciał opowiedzieć odbiorcy. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.



The Killing of a Sacred Deer/Zabicie świętego jelenia (reż. Yorgos Lanthimos)

Nie będę owijać w bawełnę - to mój ulubiony film Yorgosa Lanthimosa („Kieł”, „Lobster”). Miłośnicy poprzednich muszą jednak wiedzieć, że w porównaniu do nich jest to kino ugładzone, przystępniejsze w odbiorze, wciąż zbyt „dziwne” dla widza masowego oraz entuzjasty horrorów (a niewątpliwie w kierunku tego właśnie gatunku historia skręca po pierwszych 30 minutach), ale z całą pewnością już nie tak szokujące, dziwaczne i absurdalne. Co nie znaczy, że Grek całkowicie zrezygnował ze wszystkich wymienionych. Szczególnie absurdu nie brakuje w filmie, czego kulminacją będzie pewne rozwiązanie fabularne w finale historii.

„The Killing…” wygląda fenomenalnie. Styl zdjęć Thimiosa Bakatakisa umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy filmami Stanleya Kubricka, a tym co Emmanuel Lubezki robił w ostatnich filmach Terrence’a Malicka. Kamera często obserwuje bohaterów z dystansu, czasem z żabiej perspektywy, czasem wisi gdzieś w powietrzu ponad ich głowami albo ustawiona jest z boku, jakby operator udawał, że w sumie nie jest tym wszystkim zainteresowany i znalazł się tutaj zupełnym przypadkiem. W jednym ujęciu, moim ulubionym, dramatyczną sytuację na ruchomych szpitalnych schodach przedstawia natomiast z lotu ptaka. Cudowne. Początkowo, zanim sytuacja zaczyna robić się poważna, a nastoletni bohaterowie spacerują sobie (jeszcze) beztrosko na powietrzu, Bakatakis pozwala obrazowi odetchnąć pełną piersią, stawia na szerokie ujęcia, żywe kolory, ogrzewa ekran promieniami słońca i kojącą zielenią. Później robi się mroczniej, ale równie ciekawie (i ładnie) od strony wizualnej.

I na tym w zasadzie powinienem zakończyć, bo nie chciałbym zdradzić zbyt wiele, a film oferuje kilka fajnych niespodzianek i zabawnych momentów (scena z „metaforą”!), które warto zobaczyć samemu. Nie jest to tytuł, które przypasuje każdemu, bo jednak u podstaw jest to wciąż kino artystyczne, nieco przystępniejsze od „Kła”, mniej absurdalne od „Lobstera”, ale równie pomysłowe i szalone jak pozostałe filmy Lanthimosa.



mother! (reż. Darren Aronosky)

Seans „mother!” jest niewątpliwie pamiętnym kinowym doświadczeniem, i to niekoniecznie przyjemnym, o czym świadczą reakcje widowni. Film Aronosky’ego jest zagadkowy, surrealistyczny, a chwilami wręcz szokujący, szczególnie jeżeli odbiorca należy do osób nadwrażliwych. Pierwsza godzina filmu usypia nieco czujność, historia i zachowania postaci szybko robią się dziwaczne, ale na tamtym etapie oglądania tli się jeszcze w odbiorcy nadzieja, że istnieje racjonalne wytłumaczenie i całość zostanie spięta w sensowny sposób. I rzeczywiście, jest klamra spinająca, ale osoby twardo stąpające po ziemi raczej nie będą z niej zachwyceni. W drugiej połowie filmu, a zwłaszcza w ostatnich 30 minutach, Aronofsky rozpętuje ekstrawagancką orgię surrealistycznych obrazów i iście apokaliptycznych wydarzeń, które nabierają coraz większej masy absurdu z każdą kolejną minutą filmu. I wtedy staje się jasne, że nie mamy do czynienia z historią o ludziach, ale metaforą, albo raczej – METAFORĄ! I ciężko się dziwić, że film zbiera baty od dnia premiery, bo jeżeli widzowie przychodzą do kina na horror, a zostają spałowani brutalną serią alegorycznych artystycznych majaków reżysera, to później lecą z ognistymi zażaleniami do internetu. Jest to sytuacja nieco podobna do „To przychodzi po zmroku”, którego kampania reklamowa również była skierowana do niewłaściwych odbiorców, ale w tym przypadku jest gorzej, bo jeżeli nie załapie się, o co twórcy chodziło, zaliczy się dwugodzinną fantazmatyczną jazdę bez trzymanki, która nie będzie trzymała się kupy.

Bardzo łatwo jest nie załapać, o co tak w zasadzie chodziło Aronofsky’emu, bo znając klucz interpretacyjny, robi się przeciągłe: „aaaaaaha, no tak” i wszystko zaczyna układać się w spójną całość, ale jest to zarazem na tyle abstrakcyjne, że nie znając podpowiedzi, nasze skojarzenia mogą podążyć w kilku innych kierunkach, co wpłynie znacząco na odbiór filmu. Reżyser najwyraźniej zrozumiał, że poniósł porażkę w tej materii, bo zanim film zdążył zagrzać sobie miejsce w kinach, jego twórca, a także aktorzy i członkowie ekipy, zabrali się za jego wyjaśnianie i podpowiadanie widowni tego, jak należy go rozumieć. Sytuacja nieco kuriozalna, ale zarazem należy dodać, że wiedząc w jakim kierunku należy spoglądać, zaczyna się doceniać pomysłowość i odwagę Aronofsky’ego, a także studia filmowego, które zdecydowało się wyłożyć na to pieniądze. „mother!” to dzieło ambitne, oryginalne, intrygujące, pięknie zrealizowane, ale zarazem przeszarżowane, nieprzemyślane, bo nie oferujące widzowi czytelnego drogowskazu, wymagające przewodnika, który poratuje zagubionych biedaków. Jeżeli ktoś wykaże się wystarczającą dawką dobrej woli i samozaparcia, żeby podjąć próbę zrozumienia wizji reżysera, albo wyszukać sobie klucz interpretacyjny, ten doceni „mother!”, bo to kino niewątpliwie autorskie i pobudzające na wielu poziomach, ale niestety wymagające odrobienia zadania domowego albo talentu do nieco abstrakcyjnej analizy fabuły.



The Right Stuff/Pierwszy krok w kosmos (reż. Philip Kaufman)

„Pierwszy krok w kosmos” ciężko jest nazwać nowym odkryciem, wręcz przeciwnie, to najstarszy film w tym tekście. Powinien w zasadzie trafić do drugiego zestawu, ale postanowiłem go wyróżnić, bo jest już dość zapomnianą produkcją, co jest haniebne, zważywszy na jakość filmu i jego wartość merytoryczną.

Historia opowiada o dwóch istotnych momentach z ubiegłego stulecia: złamaniu bariery dźwięku oraz początkach lotów załogowych w kosmos. Pierwszy rozdział filmu zabiera nas do końcówki lat 40. i pokazuje okupione życiem pilotów próby przekroczenia prędkości dźwięku oraz późniejsze ustanawianie kolejnych rekordów prędkości dźwięku, aż do osiągnięcia granic wytrzymałości pilotów i ówczesnych maszyn. Następnie historia skupia się na programie kosmicznym z lat 50. i wyścigu mocarstw w próbach podboju kosmosu. Inicjuje to wszystko misja Sputnika, czyli wyniesienie przez Rosjan na orbitę pierwszego sztucznego satelity, co powoduje panikę po stronie amerykańskiej. Owocuje to rozciągniętą na wiele lat historią przygotowań do lotu, wyczerpujących treningów i testów wytrzymałościowych, kolejnych niepowodzeń przy startach prototypowych rakiet kosmicznych, wysłania w kosmos pierwszej małpy, następnie człowieka, a w końcu pierwszych pełnych okrążeń ziemskiego globu.

„The Right Stuff” jest kopalnią historycznej wiedzy, a przy tym wciągającą opowieścią, która nie zaniedbuje bohaterów, cierpliwie buduje złożone relacje pomiędzy nimi, rozciągając tym samym sieć emocjonalnych powiązań i przekonującej wspólnoty. Nie bez znaczenia jest też wpływ jaki „Pierwszy krok w kosmos” miał na kino. Historia niesfornej załogi przygotowującej się do lotu w kosmos to niewątpliwe źródło inspiracji dla filmów takich jak „Armageddon”, zaś konstrukcja fabularna i sposób opowiadania o eksploracji kosmosu stanowiły później wzór dla Christophera Nolana przy pracach nad filmem „Interstellar”, czego zresztą brytyjski reżyser nie ukrywał.

Kończąc, warto wspomnieć jeszcze szybko o obsadzie, która jest niesamowita, chociaż większość nazwisk miała dopiero zaistnieć w świadomości odbiorców: Sam Shepard (nominowany do Oskara), Scott Glenn, Ed Harris (który ma na koncie jeszcze „Apollo 13” i… „Grawitację”), Dennis Quaid, Lance Henriksen oraz Jeff Goldblum. Wszyscy młodzi, pełni wigoru i gotowi na podbój Hollywood. Nikt tutaj nie odstaje, nie wszyscy dostali jednak wystarczająco dużo czasu ekranowego, żeby prawdziwie zabłysnąć. Szczególnie ujmujący jest młody Quaid, czarujący swym szelmowskim uśmiechem i bijąca od niego pozytywną energią.



The Florida Project (reż. Sean Baker)

Nowy film Seana Bakera pod pewnymi względami przypomina „Mandarynkę”. iPhone’owy osprzęt zastąpiły profesjonalne kamery, a zamiast bandy krzykliwych prostytutek mamy grupę małych dzieci, ale jest to historia opowiadająca o podobnym środowisku - amerykańskiej biedocie, żyjącej w tanich, ciasnych, motelowych pokojach, zarabiającą na życie kombinatorstwem, prostytucją i dorywczymi zajęciami. Szczytem marzeń jest stała praca w charakterze kelnerki, bo pieniądze z tego wprawdzie małe, ale przynajmniej jedzenie można wynieść i jeszcze podrzucić coś znajomym.
Film jest równie krzykliwy, co poprzedni projekt Bakera, bo trójka dzieci, głównych bohaterów filmu, zapewnia stały (wysoki) poziom decybeli. Dzieciaki, pozostawione samopas, cały czas się gdzieś przemieszczają, niestrudzenie poszukując nowych sposobów na zabicie nudy w położonym na uboczu miasta motelowym kompleksie. W efekcie ciągle wpadają w jakieś kłopoty. Ich prawdziwym opiekunem jest zaskakująco cierpliwy i opanowany menadżer hotelu (Willem Dafoe). W tym dość patologicznym środowisku to właśnie Dafoe robi za ostoję normalności, przywołując innych do porządku, ze stoickim spokojem znosząc wybryki dzieci oraz dorosłych mieszkańców kompleksu.
„The Florida Project” jest zabawny i tętni energią. Jest to żywy świat pełen krzykliwych barw, głośnej muzyki, hałaśliwych ludzi oraz skrajnych emocji. W drugiej godzinie chwilami bywa to męczące, bo stale rozrabiające i strasznie rozwrzeszczane dzieciaki sprawiają, że głowa zaczyna puchnąć. A kłótliwi dorośli bynajmniej nie pomagają. No cóż, samo życie.



You Were Never Really Here/Nigdy cię tu nie było (reż. Lynne Ramsay)

Nowy film Lynne Ramsay („Musimy porozmawiać o Kevinie”) stanowi wyzwanie dla odbiorcy. Reżyserka wychodzi od skrzyżowania fabuły „Uprowadzonej” z ostatnimi dokonaniami Nicolasa W. Refna (a konkretnie to tymi zrobionymi do spółki z Goslingiem), ale idzie o krok dalej, tworząc zagadkowe artystyczne dzieło, w którym eksperymentuje z formą i konstrukcją fabularną, testując jak niewiele informacji można pokazać, a jednocześnie zbudować bogaty fundament psychologiczny dla głównej postaci. Nieuważny widz może poczuć się podczas seansu nieco zagubiony, ale Ramsay mówi o przeszłości bohatera całkiem sporo, problem w tym, że to są tylko skrawki istotnych wydarzeń, które trzeba już sobie poukładać samemu, często dopowiadając do nich kontekst, oczywiście bazując na otrzymanych wcześniej informacjach. „You were never really here” to kino brutalne, klimatyczne, interesujące wizualnie, bardzo pomysłowe, ale zarazem niedookreślone, jakby złożone z kilku różnych historii, składających się na „filmowy trip”, będący nieco odrealnionym doznaniem kinowym, które należy odbierać na poziomie nie tyle intelektualnym, co raczej intuicyjnym, zawierzając wskazówkom udzielanym przez panią przewodnik.



I am not your Negro/Nie jestem twoim murzynem (reż Raoul Peck)

Podczas tegorocznych Oskarów o statuetkę w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny rywalizowały dwa tytuły opowiadające o amerykańskim rasizmie i historii napięć społecznych na tym tle. Wygrał „O.J.: Made in America”, blisko ośmiogodzinny dokument, kompleksowo i głęboko wgryzający się w temat procesu Simpsona, obgryzający go starannie ze wszystkich stron, a na koniec starannie wylizujący resztki. Poznajemy w nim nie tylko przebieg procesu stulecia, krwawe szczegóły okrutnej zbrodni i najsłynniejsze elementy medialnego cyrku, ale też niemniej istotny element, wręcz fundamentalny, jeżeli chcemy zrozumieć późniejszą skandaliczną decyzję ławy sędziowskiej, czyli historię napięć rasowych w USA. Szczególnie dużo czasu poświęca się zbrodniom i wykroczeniom przeciwko czarnej społeczności, jakich dopuszczali się policjanci z L.A. Jest to rzecz niezbędna do pełnego zrozumienia wydarzeń z końca ubiegłego wieku.

„I am not your Negro” słusznie przegrało z nim rywalizację o Złotego Rycerza, ale bynajmniej nie znaczy to, że jest złym filmem. Wręcz przeciwnie, co więcej, stanowi ładne uzupełnienie do niego, ale to innego rodzaju filmowe doświadczenie, bardziej poetyckie, empiryczne i duchowe, jak poznawcze. Hipnotyzująca narracja (Samuel L. Jackson) zabiera odbiorcę w podróż przez historię czarnoskórych w USA. Jest to równie delikatne w formie, co przygnębiające w treści. Warto.



Kończąc temat nowości, które nie miały jeszcze okazji trafić do polskich kin, muszę jeszcze krótko wspomnieć o dwóch filmach.

„The Big Sick” („I tak cię kocham”) to swoisty rewers „Ja cię kocham, a ty śpisz”. Facet poznaje kobietę, zaczynają się ze sobą spotykać, ale rozdzielają ich różnice kulturowe, albo raczej jego rodzicie, którym nie ma odwagi powiedzieć o swojej partnerce. Kumail jest z Pakistanu i jedyną dziewczyną, jaką rodzina zaakceptuje, może być pakistańska muzułmanka. Gdy już wydaje się, że temat jest zamknięty, a związek zakończony, Emily okazuje się być ciężko chora i zostaje wprowadzona w stan śpiączki klinicznej. Zamieszany w to Kumail poznaje jej rodziców i nawiązuje się pomiędzy nimi bliższa relacja. Urocza, zabawna i lekka komedia romantyczna oparta na faktach.

„Good Time” to nowy film braci Safdie. Rodzeństwo nie ma jeszcze wyrobionej marki w świecie kina, ale bywalcy festiwali filmowych mogą kojarzyć ich poprzedni film „Heaven knows what” („Bóg wie co”), który można było chociażby zobaczyć w konkursie głównym na zeszłorocznych Nowych Horyzontach. „Good Time” to intensywny, teledyskowy, narkotyczny trip w formie dramatu sensacyjnego, który zabiera na nocną przejażdżkę ulicami Nowego Jorku w towarzystwie Roberta Pattinsona. Warto dodać, że to najlepsza rola w jego karierze, a w filmie pojawia się jeszcze Jennifer Jason Leigh i Barkhad Abdi.


FILMY, KTÓRE WARTO NADROBIĆ:


Manchester by the Sea (reż. Kenneth Lonergan)

Mały wielki film. Przeglądając opinie o tym filmie, bardzo często trafiamy na ten zwrot. I rzeczywiście, jest to najlepsze podsumowanie tego niesamowicie intymnego, spokojnego i emocjonalnie dojrzałego dramatu Kennetha Lonergana. Scenariusz „Manchester by the Sea” to mała perełka. Historia prowadzona jest dwutorowo, wydarzenia współczesne pobudzają w pamięci Lee czasy przeszłe. Lonergan umiejętnie odsłania kolejne elementy układanki, idealnie kontrastując ponury klimat filmu z humorystycznymi zdarzeniami, dialogami i zachowaniami postaci. Czasem to ciepłe w wymowie wspomnienia z przeszłości stanowią kontrapunkt dla ponurej teraźniejszości, a czasem na odwrót, a bywa, że po prostu jest źle i już, trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień w nadziei, że przyjdą jeszcze jakieś lepsze.

„Manchester by the Sea” to film powolny, kino nastroju złożone ze skrawków codziennego życia, szczerze opowiedzianych i bez przesadnego dramatyzowania wydarzeń. Historia przypominająca, że ludzie to skomplikowane istoty, które skrywają w sobie wiele niezaleczonych ran, a na zachowanie każdego dorosłego człowieka składa się całe życie doświadczeń, tych bolesnych, ale i tych radosnych. U niektórych osób te pierwsze okazują się być jednak zbyt dotkliwe, żeby się z nich w końcu otrząsnąć i zacząć czerpać z tych drugich.



American Honey (reż. Andrea Arnold)

Brytyjska reżyserka, Andrea Arnold (autorka m.in. bardzo dobrego „Fish Tank” oraz „Wichrowych wzgórz”), po raz pierwszy opowiada o Stanach Zjednoczonych. Już od pierwszych minut, gdy główna bohaterka nurkuje w śmietniku pobliskiego marketu w poszukiwaniu niedawno przeterminowanego jedzenia, wiadomo, że może Arnold i przeniosła się z kamerą za ocean, ale wrażliwość na problemy społeczne i zainteresowanie przedstawicielami jego biedniejszych warstw nie zmieniło się.

„American Honey” to jeden z tych filmów, które wymagają od widza cierpliwości. Arnold stawia na niespieszne tempo, snując opowieść powoli i cierpliwie. Lubi się czasem zawiesić na jakimś detalu, kadr jest ściśnięty, a kamera rozedrgana, prowadzona z ręki, czasem nawet korygowana podczas ujęcia. Nadaje to surowego, realistycznego stylu, umieszczając nas w samym środku wydarzeń, ale oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to jednak klasyczny festiwalowy snuj. Odbiorcę do życia pobudza energetyczna muzyka, bohaterowie nie wałęsają się bezcelowo po ekranie, ciągle coś się dzieje, a do tego przyjemnie się na to patrzy, bo ładne zdjęcia skąpane są w ciepłych słonecznych barwach, albo rozświetlane blaskiem fajerwerków i ognisk. Nie jest to jednak kino nastawione na dramatyczne wydarzenia i szokujące twisty. Śledzimy życie wędrownej komuny, ich powtarzalne rytuały, wewnętrzne relacje, drobne przygody, beztroski styl życia, cieszenie się chwilą i niemyślenie o dniu jutrzejszym. Łatwo ich polubić, poczuć się członkiem ich komuny, niemym obserwatorem, który chętnie powałęsałby się w ich towarzystwie po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli ktoś jednak nie poczuje tej więzi, wtedy seans może mu się nieznośnie dłużyć, bo to kino nastroju, a nastrój albo się łapie, albo nie.



Paterson (reż. Jim Jarmusch)

Nuda i monotonność dnia codziennego podniesione do rangi sztuki. Jim Jarmusch mistrzowsko opanował sztukę operowania „kinem nastroju”, bo to przecież sztuka, żeby film, w którym za nagły twist robi awaria autobusu, a za scenę akcji wymachiwanie w barze zabawkowym pistoletem, nawet przez moment nie irytował widza i nie kusił do zerkania co kilka minut na zegarek. „Paterson” to film zabawny, wielokrotnie wywołujący uśmiech na twarzy, puszczający do nas oko (w jednej scenie autobusem bohatera jadą Suzy i Sam, bohaterowie „Moonrise Kingdom” Andersona, starsi już o kilka lat, dyskutujący o korzeniach dziewiętnastowiecznego włoskiego anarchizmu), uwodzący i czarujący.



It comes at night/To przychodzi po zmroku (reż. Trey Edwards Shults)

Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem na horror w multipleksie, wyszedłem z ambitnego filmu niezależnego, oglądając się za ramię, czy aby przypadkiem nie przeniosło mnie podczas seansu do kina studyjnego. Nie dajcie się zwieść zwiastunowi oraz minimalistycznemu, mrocznemu plakatowi – groza w tym filmie jest obecna, ale nie spodziewajcie się poczwar wyskakujących zza rogu. Reżyser bardzo skąpo dawkuje informacje, pozwalając odbiorcy na snucie domysłów. Jedno jest pewne, trafiliśmy do postapokaliptycznej rzeczywistości. Amerykanie zostali zdziesiątkowani jakimś wirusem, który najwyraźniej przenosi się głównie przez kontakt cielesny, ale najwyraźniej szkodliwe są również zarodniki unoszące się w powietrzu, bo bohaterowie często korzystają z masek przeciwgazowych.

Trey Edward Shults umiejętnie buduje nastrój paranoi i grozy. Atmosfera jest chwilami bardzo gęsta, skrzypiące dechy, skąpe oświetlenie i klimatyczna muzyka sprawiają, że mimowolnie poprawiamy się w fotelu. Zdjęcia plenerowe, z kadrami wypełnionymi drzewami, prowokują do wypatrywania w tle czegoś, bo przecież to horror, co nie? Więc należy się spodziewać jakiegoś zagrożenia. Ulegamy więc poniekąd paranoi bohaterów, a może po prostu dobrze wiemy, że jesteśmy zwodzeni przez sprytnego reżysera, który w każdej chwili może nam przyłożyć w głowę czymś mocnym. I przywala, ale przede wszystkim ponurym klimatem i sposobem w jaki ukazuje relacje międzyludzkie w okresie zagłady cywilizacji. Nie opowiada o niczym nowym, wszystko to już było wielokrotnie portretowane w niezliczonych filmach, serialach, grach, książkach i komiksach. Wielokrotnie pomyśli się o „The Walking Dead”, zarówno tym telewizyjnym, jak i komiksowym, ale historia rodziny Paula może być równie dobrze kolejnym zapiskiem paskudnych wspomnień odnalezionych na nuklearnych pustkowiach „Fallouta” albo w porośniętym dziką roślinnością domostwem z „The Last of Us”. Shults nie odkrywa przed nami niczego nowego, ale pogłębiony portret psychologiczny bohaterów, oraz Joel Edgerton w szczytowej formie (choć bardzo oszczędnie stosujący środki aktorskiego wyrazu), nie pozwolą szybko wyrzucić z pamięci opowieści o rodzinie Paula.

I ostatniej sceny filmu...



The Room (reż. Tommy Wiseau)

Na koniec, nieco przewrotne, nie tylko najgorszy film w programie, ale wręcz jeden z najgorszych w historii kina. Podczas festiwalu będzie można zobaczyć „The Disaster Artist” Jamesa Franco, film bardzo dobrze oceniany przez krytyków, który opowiada o realizacji „The Room”. Gdy tylko o tym usłyszałem, miałem nadzieję, że organizatorzy pokażą również „dzieło” Tommy’ego Wiseau, bo jest to coś, czego warto doświadczyć z żywo reagującą festiwalową publicznością.

Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie wyglądają jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i rzuca piłką z kolegami.

Łażeniu po dachu warto się przyjrzeć bliżej, bo jest to pierwszy przykład tego, że Dolina Niesamowitości może dotyczyć nie tylko istot wygenerowanych w komputerze, ale również krajobrazu wrzuconego na green screenie. Nie wiem jakiej czarnej magii dokonano przy importowaniu obrazu w tle, ale z przynajmniej dwa razy (gdy ktoś wchodził na dach) przez ułamek sekundy zaszalał mi błędnik, a z całą pewnością nie wypiłem podczas seansu dość rumu, żeby winić za to procenty.

„The Room” każdy kinoman powinien potraktować jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Nie wyobrażam sobie do tego lepszych warunków, jak na sali pełnej kinomanów, którzy zapewne będą mieli konkretną śmiechawę. I słusznie.

Botoks - recenzja


Kino eksploatacji i taniej sensacji, które udaje cięty komentarz społeczny i krytykę patologii drążących polską służbę zdrowia. Patryk Vega chciałby wstrząsnąć środowiskiem i narodem, od miesięcy wyciera sobie gębę misyjnym zaangażowaniem, a tak naprawdę jest tylko kabotynem, cynicznie żerującym na polskim widzu. „Botoks” to jakiś alternatywny wymiar, świat utkany z patologii, wyzbyty empatii, zaludniony istotami pozbawionymi uczuć, ludźmi nie zachowującymi się jak ludzie, lekarzami, którzy chyba rano brandzlują się do zdjęcia doktora Mengele, a przed snem oglądają torture porn w poszukiwaniu inspiracji na następny dzień. Nie wierzę w ten świat, nawet jeżeli rzeczywiście jest patchworkiem złożonym z prawdziwych historii z całej Polski, to wciąż jest obrazem zakłamanym, tkaniną opartą na przejaskrawionych barwach, zapominającą o wszystkim tym, co jest pomiędzy – o ludzkich odruchach. Nie wierzę w świat, w którym wszyscy lekarze tylko czyhają na okazję dopierdolenia pacjentowi, oszpecenia go, okaleczenia i zamordowania. Nie wierzę w świat, w którym pracownicy szpitala widząc koleżanką z pracy w ciężkim stanie, mają to w dupie, a nawet pogarszają sytuację. Nie wierzę w ten świat i jestem zirytowany, gdy przez cały seans reżyser tłucze mi do głowy, że to jest prawdziwy obraz rzeczywistości. Jeżeli już, to raczej bezpośredni transfer majaków kogoś, kto ma poważne problemy z własną głową.

Jest to zły film, trwający nieco ponad dwie godziny, a sprawiający wrażenie, jakby się ciągnął przez dwadzieścia. Vega już w Pitbulach udowodnił, że nie potrafi złożyć opowieści o czymś, bo próbuje opowiedzieć o wszystkim. W „Botoksie” nieco doszlifował formę, bo tym razem przynajmniej sprawia to wrażenie, jakby wszystkie te wątki podążały w podobnym kierunku, a nie tylko stanowiły zbiór epizodycznych sytuacji. I są w tym jakieś zalążki ciekawej historii, gdy bohaterki odstawione w szałowe kiecki maszerują na plażę, żeby dokonać „rytualnego” pogrzebania nieprzyjemnych wspomnień, na ułamek sekundy przebudziłem się z letargu spowodowanego dwudziestogodzinnym nużącym seansem i pomyślałem sobie: „yeah, girl power!”. Zresztą ogólnie postać doktor Banach, która jest inicjatorką zdarzenia, stanowi największy plus filmu, bo w całym tym moralnym, przerysowanym, nierzeczywistym, moralnym szambie, stanowi jakiś głos rozsądku, posiada ludzkie odruchy, o dziwo, chce leczyć, pomagać i być szczęśliwa, a do tego nie osiąga tego kosztem innych. Vega miał pewnie torsje, jak ją tworzył. Pochwalić za to należy jednak przede wszystkim aktorkę. Marieta Żukowska jest wyrwana z innej bajki, tworzy kreację opartą na subtelnościach, przemyślaną wizualnie, rozpalaną cudowną furią, gdy zachodzi taka potrzeba, ale przez większość czasu stonowaną, delikatną, rzeczową i konkretną. W świecie zaludnionym przez wynaturzone i złowieszcze wykwity mózgu reżysera, stanowi przystań normalności. Szkoda, że jedyną.

niedziela, 8 października 2017

Blade Runner 2049 - recenzja


Poszedłem do kina, rozsiadłem się w fotelu (w niemalże pustej sali) i rozpłynąłem się. Zahipnotyzował i wciągnął mnie bez reszty świat stworzony przez Villeneuve. Ze swoistego transu zdołałem wyjść po jakichś czterdziestu minutach, wcześniej nie myślałem o zegarku, rzeczywistości, otoczeniu, byłem tylko ja i Los Angeles Anno Domini 2049. Uwielbiam, jeżeli twórcy filmów science-fiction przykładają uwagę do detali, starannie budując świat przyszłości i oszałamiając nie tyle pustymi komputerowymi wodotryskami, co pomysłową implementacją zaawansowanej technologii w życie bohaterów. „Blade Runner 2049” jest wypełniony kapitalnymi konceptami wizualnymi, ale zarazem wierny swemu poprzednikowi. Denis Villeneuve nie ignoruje ewolucji technologicznej, jaka miała miejsca od premiery filmu Ridleya Scotta, ale też nie próbuje udawać, że ówczesny świat przyszłości przypomina obecną teraźniejszość, która dogoni go przecież niebawem. Wskakuje więc śmiało do alternatywnej rzeczywistości, w której wielkie logo Atari zajmuje przestrzeń publiczną, a budynek Pan Am (zlikwidowanego kilka lat po premierze pierwszego filmu) wciąż stanowi element miejskiego krajobrazu. I jest to dobre rozwiązanie, uczciwe, ale również niepętające rąk artyście, który może do woli pławić się w retro-futurystycznych realiach.

Cieszę się, że trafiłem do największej sali w moim kinie, bo ten film wygląda OBŁĘDNIE na dużym ekranie. O tym, że Roger Deakins jest doskonałym operatorem wiadomo nie od dziś, nigdy nie miał jednak szczęścia do Oskarów, trzynaście razy był nominowany, trzynaście razy musiał obejść się smakiem. I chociaż można jeszcze zrozumieć jego niefart w ostatnich latach, gdy musiał ustępować miejsca Emmanuelowi Lubezkiemu, odstawiającego niesamowite piruety z kamerą przy swoich firmowych długich ujęciach, tak niektóre decyzje z wcześniejszych lat był dość dyskusyjne. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby tym razem mogło paść na kogoś innego. „Blade Runner 2049” wygląda przepięknie w praktycznie każdej możliwej scenie. I nie jest to tylko powielanie neonowej estetyki z pierwszego filmu. W filmowej rzeczywistości minęło od tamtej pory 30 lat, co ma swoje przełożenie na stronę wizualną, której bliżej teraz świetlistym scenografiom z filmu „Tron: Dziedzictwo” oraz jednolitym kolorystycznie realiom postapokaliptycznego pozamiejskiego krajobrazu z filmów Richarda Stanleya („Hardware”).


Jest to nie tylko film cudnie skadrowany i nakręcony, ale też oświetlony. Tym razem nie brakuje ujęć w dziennym świetle (najczęściej przebijającym się przez jakiegoś rodzaju naturalną osłonę - mgłę, dym, deszcz, śnieg), ale najbardziej zapadają w pamięci te w pomieszczeniach, skąpanych w mroku, który otula oświetloną przestrzeń. Kapitalna jest również scena, gdy jedynym źródłem światła jest futurystyczny Peugeot, dosłownie tonący w mroku, który skrywa tony wzburzonej wody. Imponujące są również scenografie: fizyczne, prawdziwe, namacalne, zrobione z rozmachem, nadające filmowemu światu charakteru, przekazujące dodatkowe informacje, często minimalistyczne, ale też bogate w intrygujące detale.

Dużo uwagi poświęcam stronie technicznej, ale niebezpodstawnie. Po pierwsze, jest przecudowna. Po drugie, wolałbym jak najmniej pisać tutaj o fabule. Wbrew obecnym trendom, kampania promocyjna nie zdradziła praktycznie żadnych istotnych informacji o bohaterach i historii. Zasiadając do filmu wiedziałem całkiem sporo o wydarzeniach poprzedzających go, ale niewiele o tym, czego mogę się spodziewać po fabule. Zamierzam więc to uszanować i pozostawić w podobnej niewiedzy czytelników, którzy filmu jeszcze nie widzieli. Historia toczy się niespiesznie, powiem więcej – jest wręcz bardzo powolna, i to na tyle, żeby wyznaczyć granicę pomiędzy odbiorcami odpornymi na takie tempo narracji, a całą resztą, przyzwyczajoną do pędzącej akcji w kinie wysokobudżetowym. Mnie osobiście to zauroczyło, film nie dłużył się nawet przez moment, bo pozwalał smakować piękne kadry i pomysłowo zaprojektowany świat przyszłości. Z całą pewnością nie każdemu przypadnie to jednak do gustu, tym bardziej, że film jest dość długi (163 minuty). Przeszkadzać może również, że Villeneuve lubi pewne rzeczy dopowiadać, jakby nie zawierzając inteligencji odbiorcy. Całe szczęście, że tam gdzie naprawdę powinien to zrobić, wtedy jednak pozostawia pewne kwestie otwartymi na interpretacje.

Jest tu dużo fajnych pomysłów fabularnych, nadających historii i futurystycznej rzeczywistości dodatkowych warstw (jak chociażby relacja K z Joi). Jest to ponury i dość smutny świat, pełen nietolerancji, niesprawiedliwości i okrucieństwa. Świat, który niektórym bohaterom daje bardzo w kość, tym bardziej, że scenarzyści ich nie szczędzą. Przyszłość, w której bardzo łatwo o kryzys, o zakwestionowanie swojego jestestwa, o ciągłe borykanie się z filozoficznymi rozterkami, ale też zagubienie w poszukiwaniu życiowej drogi i sensu istnienia. Jest to naturalna ewolucja problemów znanych z „Łowcy androidów”, rozwinięcie ich, rozszerzenie zakresu zagadnień, ale też nadanie im większego bagażu emocjonalnego.


I w końcu, jest to film, pierwszy od dawna, w którym Harrisona Forda można autentycznie polubić, a nawet docenić jako aktora. Nie sprawia wrażenie znudzonego gościa, cynicznie odcinającego kupony, żerując na dawnych ikonicznych rolach, ale prawdziwego aktora, zafascynowanego graną postacią, wkładającego w to serce i czerpiącego z tego radość. Harrison, stary druhu, nareszcie! Sporym zaskoczeniem jest również Ana de Armas, śliczna Kubanka, której dotąd największym dokonaniem aktorskim było zaoferowanie ekscytującego fellatio Keanu Reevesowi w bardzo kiepskim „Kto tam?”. Joi, w którą się wciela, okazuje się być interesującym, i dość niespodziewanym, bo oszczędnie prezentowanym w zwiastunach, elementem fabuły, z którym wiąże się sporo wartościowych emocji. Oczywiście, niczego więcej nie mogę napisać.

Film ten wzbudził sporo niepokoju, gdy przed laty ogłoszono prace nad nim. Jak widać, jeżeli tylko projekt wyląduje w odpowiednich rękach, nie ma takiej legendy, której nie można by udanie zreanimować i dopowiedzieć nowy wartościowy rozdział. Liczy się pomysł, talent i wyznaczony cel.