Od mojej ostatniej wizyty w Cannes minęły trzy lata. Jedną edycję odwołano. Z drugiej sam musiałem zrezygnować, gdy przenieśli termin, a podróżowaniu z Anglii do Europy towarzyszyło zbyt wiele niewiadomych żeby robić plany na kilka miesięcy do przodu. Ależ tęskniłem! W ubiegłym roku tak mnie bolało obserwowanie festiwalu z kanapy, że nie było innej opcji, musiałem w tym roku podjąć próbę uczestnictwa. Akredytacja prasowa ogarnięta, lokum zaklepane, bilet wykupiony. Jutro lecę.
No dobra, do rzeczy jednak, bo zapomniałem wcześniej wrzucić na blog mój tekst o programie festiwalu, który trafił kilka tygodni temu na fanpage. Starym zwyczajem wjechałem w program z lupą żeby przyjrzeć się dokładnie twórcom pokazywanych filmów i ich filmografii. Układam tak dostępne informacje przede wszystkim dla siebie, żebym później nie przegapił niczego potencjalnie wartego uwagi, ale też mam nadzieję, że zaciekawi to Was i być może odkryje filmy którym warto się będzie przyglądać za kilka tygodni.
A zatem, zaczynamy od programu głównego:
Od dawno zapowiadało się, że podczas tegorocznego Cannes będzie można zobaczyć nowy film Davida Cronenberga. Pierwszy od ośmiu lat! Z poprzednim też pojawił się na Lazurowym Wybrzeżu. Pamiętam to dobrze, bo była to pierwsza edycja festiwalu w której miałem okazję uczestniczyć. Niestety na „Mapy gwiazd” się wtedy nie dostałem, ale był to jedyny rok, w którym musiałem rezygnować z tych ostatnich, wieczornych pokazów, więc „Crimes of the Future” już na pewno nie odpuszczę. Osadzona w niedalekiej przyszłości historia ma opowiadać o ludziach, którzy w efekcie eksperymentów z DNA zaczęli wytwarzać w sobie dodatkowe organy. Główny bohater (Viggo Mortensen) jest artystą wystawiającym własne usunięte organy jako dzieła sztuki upiększane tatuażami wykonywanymi przez jego dziewczynę (Lea Seydoux). Brzmi jak Cronenberg na pełnym gazie.
„Triangle of Sadness” Rubena Östlunda spodziewałem się zobaczyć już w zeszłorocznym programie więc gdy film przeczekał ubiegły rok to byłem pewien, że reżyser wstrzyma się z premierą do następnej edycji. W Cannes ma obecnie bardzo dobrą passę. Przedostatni film (znakomity „Turysta”) zdobył nagrodę jury w sekcji Un Certain Regard. Ostatni (równie dobre „The Square”) zapewniło mu pięć lat temu Złotą Palmę. Czy „Triangle of Sadness” nie przerwie tego zwycięskiego marszu okaże się za kilka tygodni, ale historia pary modeli trafiających na statek wycieczkowy dowodzony przez marksistowskiego kapitana (Woody Harrelson) z całą pewnością zapowiada się obiecująco.
O drugą Złotą Palmę (pierwszą dostał w 2018 za „Złodziejaszki”) zawalczy też Hirokazu Koreeda tym razem z koreańską obsadą. Jego poprzednia próba wyjścia z japońskiej strefy komfortu była połowicznym sukcesem, bo „Prawda” rzeczywiście sprawiała wrażenie skrzyżowania francuskiego filmu o burżuazji z charakterystycznym dla Koreedy skupieniem się na relacjach rodzinnych, ale było to kino zaledwie niezłe. Być może bliższa mu geograficznie Korea okaże się lepszym wyborem, a grający w filmie „Broker” Kang-Ho Song będzie mógł się pochwalić występem w kolejnym filmie nagrodzonym w Cannes (ostatnio w „Parasite”).
Z większym podekscytowaniem będę jednak wypatrywać premiery „Decision to Leave”, bo nowy film Park Chan-wook zawsze jest dla mnie wielkim wydarzeniem. W 2016 prywatną Złotą Palmę wręczyłem jego „Służącej” i jeżeli tylko koreański reżyser pojawi się na Lazurowym Wybrzeżu z czymś na miarę swojego talentu (a serialowa „Mała doboszka” pokazała, że nie przestaje dostarczać jakościowych produkcji) to może w końcu wyjedzie z Francji z najważniejszą nagrodą.
Sądząc po jego dotychczasowej historii z festiwalem to zapewne z pustymi rękoma nie wyjedzie też Cristian Mungiu, wygrywający w przeszłości nagrody za reżyserię („Egzamin” w 2016), scenariusz („Za wzgórzami” w 2012) oraz samą Złotą Palmę („4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” w 2007). Mungiu to zawsze gwarancja jakościowego, inteligentnego, poruszającego kina, „RMN” warto mieć więc na radarze.
Niekoniecznie natomiast warto poświęcać jakiejś specjalnej uwagi innemu stałemu bywalcy różnych canneńskich sekcji. Arnaud Desplechin miewał dobre filmy (ostatnio w 2015 gdy„My golden days” trafiły do Director’s fortnight), ale otwierające festiwal z 2017 „Kobiety mojego życia” były chaotycznym, niepoukładanym średniakiem, a „Miłosierny” z 2019 dwugodzinnym, żmudnym, drobiazgowym śledztwem w sprawie staruszki uduszonej za wybielacz. Chwilowo nie odliczam dni do premiery jego najnowszego filmu.
Z mniejszym pobłażaniem, ale też bez większego entuzjazmu, czekam na nowy film braci Dardenne. Wiedziałem, że będzie na festiwalu, bo wiedziałem, że powstał, a świat już tak jest skonstruowany, że jeżeli braci Dardenne robią nowy film to automatycznie trafia do Cannes. Nie zrozumcie mnie źle, mam sporo szacunku do ich twórczości, „Dziecko” (pokazywane na Nowych Horyzontach jeszcze za czasów Cieszyna) wprowadzało mnie w świat festiwali filmowych, ale ostatnim ich bardzo dobrym filmem były „Dwa dni, jedna noc” z 2014. Nie wykluczam, że mogą zaskoczyć i wjechać do Cannes z jakimś emocjonalnym walcem, ale raczej spodziewam się kolejnego przyzwoitego filmu typu „Nieznajoma dziewczyna” (2016) czy „Młody Ahmed” (2019).
Sporo emocji natomiast będzie niewątpliwie towarzyszyć premierze filmu „Tchaikovski’s Wife” Kiriłła Sieriebriennikowa. Spodziewałem się jakiejś rosyjskiej produkcji na festiwalu po ich oficjalnym komunikacie sprzed kilku tygodni, że nie zamierzają gościć żadnych przedstawicieli rządowych struktur, ale nie planują też podkładać nogi tym twórcom filmowym, którym zawsze było nie po drodze z rosyjską władzą. Sieriebriennikow niewątpliwie wpisuje się w to drugie, bo kilka lat temu canneńską premierę „Lato” musiał świętował z domowego aresztu w Rosji. Spodziewam się jednak jakichś kontrowersji związanych z premierą rosyjskiego filmu i zgaduję, że polskie festiwale nie odważą się go wyświetlić w tym roku. Karierze Sieriebriennikowa kibicuję od chwili zobaczenia doskonałego „Ucznia” (sekcja Un Certain Regard w 2016) więc cieszę się, że chociaż we Francji będę miał okazję obejrzeć jego nowy film, ale przypuszczam, że jego walory artystyczne zejdą na dalszy plan w późniejszym dyskursie medialnym.
Z ciekawością wypatruję też premiery „Armageddon Time” Jamesa Gray. W ostatnim czasie spekulowano, czy film pojawi się na festiwalu, bo podobno miał być odrzucony przez selekcjonerów. Gray jest twórcą nierównym, ale zazwyczaj ciekawym i wartym uwagi, co udowodnił dwoma ostatnimi produkcjami („Ad Astra” i „Zaginione miasto Z”). „Armageddon Tima” jest opowieścią o wchodzących w dorosłość nastolatkach z nowojorskiego Queens lat 80. W obsadzie Anne Hathaway, Anthony Hopkins i Jeremy Strong.
Cieszy mnie, że do głównego konkursu awansowali Ali Abbasi i Lukas Dhont. Obaj trafili wcześniej do sekcji Un Certain Regard w roku 2018. „Granica” Abbasiego była cudownym przeżyciem festiwalowym obfitującym w szalone, dzikie, nieprzewidywalne pomysły fabularne oraz wizualne. „Girl” Dhonta natomiast była subtelną i empatyczną opowieścią, uważnie przyglądająca się niuansom życia bohaterki, jej interakcjom z innymi ludźmi, czasem skażonych bezmyślnym okrucieństwem, a częściej brakiem zrozumienia i taktu, a także jej desperackim gestom, nieco autodestrukcyjnej naturze i wrażliwej psychice.
Możliwe, że z czymś ciekawym przyjedzie Tarik Saleh, którego kojarzę z niezłego „Morderstwa w hotelu Hilton” opowiadającego o śledztwie w sprawie morderstwa dokonanego w przededniu egipskiej rewolucji z początku ubiegłej dekady.
Jakościowe kino powinny też dostarczyć takie doświadczone twórczynie jak Kelly Reichardt i Claire Denis, no i zawsze dobrze zobaczyć polskie nazwisko w canneńskim programie, ale na razie nie mam żadnych emocji względem „Eo” Jerzego Skolimowskiego.
Niewiadomą natomiast są dla mnie takie osoby jak Valeria Bruni Tedeschi, Mario Martone, Saeed Roustaee, bo nie widziałem dotąd żadnego z ich poprzednich filmów.
Jak zwykle, z niewiadomych składa się większość nazwisk, które trafiły do sekcji Un Certain Regard. Oczywiście wybiorę się na „The Silent Twins”, czyli pierwszy pełnometrażowy angielskojęzyczny film Agnieszki Smoczyńskiej z Letitią Wright. Postaram się znaleźć czas dla „Les Pires” (reż: Lisa Akoka, Romane Gueret), bo dobrze wspominam ich film krótkometrażowy, „Chasse Royale”, nagrodzony kilka lat temu w sekcji Director’s Fortnight. Być może sprawdzę jak Riley Keough sprawdziła się w roli reżyserki („Beast” zrobione wspólnie z Giną Gammell). Z czym przyjechał Hlynur Palmason, czyli autor filmów „Zimowi bracia” oraz „Biały, biały dzień”. I może jeszcze zerknę z zaciekawieniem na „Sick of Myself” Kristoffera Borgli, którego „DRIB”, pokazywany kilka lat temu na Nowych Horyzotach, był filmem całkiem fajnym, zabawnym, ale nie tak odkrywczym i zabawnym, jak to się chyba zdawało jego twórcom. Generalnie jednak Un Certain Regards to wskakiwanie z zamkniętymi oczami w głęboką przepaść i liczenie, że skończy się to dla nas dobrze.
Oprócz tego w pokazach specjalnych będzie można zobaczyć jeszcze nowe filmy Oliviera Assayasa, Quentina Dupieux, Sergieja Łoźnicy, Michela Hazanaviciusa („Artysta”), Bretta Morgena („Kurt Cobain: Życie bez cenzury”), Panosa H Koutrasa („Xenia”), Marco Bellocchio („Zdrajca”). Będzie „Top Gun: Maverick”, co raczej zobaczę w normalnej dystrybucji, „Elvis” Baza Luhrmanna, co raczej zobaczę na festiwalu, a także pierwszy film George’a Millera („Three Thousand Years Of Longing”) od czasu fantastycznego „Mad Max: Fury Road”.
Warto dodać, że to tylko program główny. Sporo potencjalnych skarbów może jeszcze czaić się w programach bocznych sekcji Director’s Fortnight i Critics’ Week. Będzie co oglądać.