środa, 28 lutego 2018

Lady Bird - recenzja


Czasem się zastanawiam, czy filmom takim jak „Lady Bird”, czy też w ogóle tytułom, które zdobywają dużo nagród i pozytywnych recenzji, cały ten szum medialny bardziej pomaga, czy też szkodzi. Z jednej strony więcej osób o nich usłyszy i zobaczy, z drugiej strony mogą do nich podchodzić ze zbyt wygórowanymi oczekiwaniami, a to zazwyczaj źle się kończy. W tym biznesie (zazwyczaj) chodzi jednak o to żeby dotrzeć do jak największej grupy odbiorców więc chyba jakiś tam procent rozczarowanych jest akceptowalny.

„Lady Bird” może rozczarować. Przez długi czas debiut reżyserski Grety Gerwig miał nieskazitelny licznik na Rottentomatoes (a obecnie ma zaledwie cztery negatywne recenzje przy łącznej liczbie ponad 280), a przez wielu zachodnich krytyków był do tego wychwalany pod niebiosa i stawiany na równi z najgłośniejszymi filmami tego sezonu oskarowego. Mogło to sprawić mylne wrażenie, że mamy do czynienia z arcydziełem. Nie mamy. Co nie znaczy, że nie jest to bardzo dobry film. Nie jest to natomiast kino odkrywcze, opowiadające jakieś nowe prawdy o życiu lub przenicowujące gatunek. „Lady Bird” to kino o rozterkach, problemach oraz przemyśleniach nastolatków i jako takie odhacza większość tematów typowych dla tego rodzaju filmów: młodzieńczy bunt, niemożność znalezienia wspólnego języka z rodzicem, inicjację seksualną, uczucie zagubienia u progu dorosłego życia i obawę o to, co przyniesie przyszłość. Siła filmu Grety Gerwig leży w tym, jak o tym wszystkim opowiada, a jest to historia szczera, osobista, czasami zabawna, czasami skłaniająca do refleksji albo powrotu wspomnieniami do własnych nastoletnich przeżyć.

W „Lady Bird” osoba autorki jest ważna, bo Gretę czuć w tym filmie, jest to opowieść o jej rodzinnych stronach, własnych doświadczeniach i relacji z matką, ale przepuszczona przez filtr dorosłego artysty, wprawdzie czule patrzącego na młodzieńczą naiwność, a jednak wytykającego egoizm i egocentryzm skupionej na sobie nastolatki, nieświadomie raniącej uczucia bliskich. Gerwig zgrabnie wyłuskuje kolejne małe-wielkie momenty z życia maturzystki, skupiając się na skrawkach z życia, ale pokazując też, jak różne drobnostki, wręcz pierdoły z perspektywy dorosłego, mogą być istotne, a wręcz formatywne dla osobowości młodego człowieka. Jednocześnie przedstawia perspektywę rodzica, rozdartego pomiędzy przytłaczającymi kłopotami finansowymi, depresją partnera, chęcią pomocy swojemu dziecku, ale też nadzieją na to, że wybierze ono prostszą drogę edukacji, tańszą, a do tego bliższą miejscu zamieszkania.

Gerwig ma talent do drążenia w ludzkich emocjach i wyciskania naturalności z prostych scen (na przykład zakupu sukienki na szkolny bal) oraz budowaniu wokół tego interesującej relacji pomiędzy matką i córką. Piękna jest sekwencja poprzedzająca wylot z Sacramento, zarówno wymiana zdań przed wejściem do budynku, jak i późniejsza kilkuminutowa scena z kamerą przyklejoną do twarzy Laurie Metcalf, obserwująca jak stopniowo puszczają w niej emocje i zmienia się jej postawa do pewnego wydarzenia. Piękny jest też finał, prosty, skromny i pokazujący, że bohaterka czegoś się nauczyła, coś zrozumiała, ale przed nią jeszcze całe życie kolejnych błędnych decyzji i niewłaściwych zachowań.

„Lady Bird” może rozczarowywać, ale krzywdzącym jest nazywanie go kinem błahym, bo drzemią w nim emocje, spostrzeżenia i obserwacje, które często nie zostają wypowiedziane wprost, działają natomiast na poziomie empatycznym. Oczywiście nie bez znaczenia jest to, ile w tej historii dostrzeżemy z własnego życia, a także czy pochodzimy z podobnego miejsca, które również chcieliśmy jak najszybciej opuścić w poszukiwaniu lepszego i ciekawszego życia w większym mieście. Nie jest to kino odkrywcze, ale jest to szczerze i mądrze opowiedziana historia.

sobota, 24 lutego 2018

Mute (Bez słowa) - recenzja


Prawie dziesięć lat czekania na możliwość zobaczenia tego filmu. Kilkanaście lat nieudanych prób sfinansowania go, ale uparte dążenie do tego przez Duncana Jonesa. I dostaliśmy coś TAKIEGO? Ech, okropne rozczarowanie, ale niekoniecznie totalne zaskoczenie, bo wydawało mi się podejrzane, że Netflix tak niechętnie dzielił się materiałami promocyjnymi, a do tego nie udostępnił dziennikarzom możliwości zobaczenia go przedpremierowo, co zazwyczaj zwiastuje słaby film. „Mute” miał być pierwszym filmem w karierze Jonesa, nie został. Nie był też drugim, a nawet trzecim. Wygląda na to, że studia filmowe nie zdecydowały się podarować mu walizki z pieniędzmi, bo się nie poznały na jego scenariuszu, ale właśnie dlatego, że się poznały.

Scenariusz „Bez słowa” jest bardzo zły. Gdyby rozebrać go z elementów futurystycznych otrzymalibyśmy kiepską historię kryminalną, która jest rozwleczona, pozbawiona emocji, interesującej tajemnicy do rozwiązania i świeżych elementów fabularnych. Cyberpunkowy sztafaż nie nadaje temu nowej wartości, bo wprawdzie z artykułów o realizacji projektu wiem, że Jones stworzył sobie w głowie potencjalnie interesującą wizję przyszłości to jednak w samym filmie tego nie widać, nie ma tutaj śmiałych, błyskotliwych, wizjonerskich pomysłów, jedynie poprawne odtwórstwo, a największą ekscytację wzbudzają dwa małe nawiązania do „Moon”. Nie pomaga, że główny bohater jest jednowymiarową, bezbarwną postacią, a do tego niemową, co jeszcze bardziej pogrąża wątek kryminalny. Ponieważ bohater nie może zadawać pytań w sposób bezpośredni, jego śledztwo polega więc na pokazywaniu zdjęcia zaginionej dziewczyny, albo jakiegoś innego fanta, i czekanie na reakcję rozmówcy. Sporo tutaj przypadkowości i schematyzmu, jeden trop można przewidzieć kilkadziesiąt minut wcześniej, jeszcze zanim w ogóle dojdzie do zniknięcia kobiety, a cały ten wątek nie wzbudza w odbiorcy najmniejszego zainteresowania. Pewnie dlatego, że dziewczyny było za mało na ekranie żeby jej późniejsza nieobecność wzbudzała jakąkolwiek reakcję emocjonalną, tym bardziej, że nie była to interesująco napisana bohaterka, bo pokazanie kawałka piersi pod prysznicem i dorzucenie tylko niebieskich włosów na głowie ciężko nazwać dobrym zarysowaniem postaci.

Oczywiście czas ekranowy nie musi się przekładać na jakość postaci, czego dobitnym przykładem jest Leo. Alexander Skarsgård niestety nie jest drugą Sally Hawkins, nie potrafi samym tylko wzrokiem, mimiką i mową ciała stworzyć pełnokrwistej postaci oraz uwieść tym odbiorcę. Leo nie ma charakteru, jest kolejnym elementem dekoracji. Życie w film wtłaczają nieco Paul Rudd i Justin Theroux, ale scenariusz im tego nie ułatwia, wrzucając ich do kiepskiego wątku gangsterskiego, a temu drugiemu dorzucając jeszcze chybiony motyw pedofilskich ciągot. Jest to wszystko dziwacznie i niezgrabnie ze sobą połączone, oferując kilka momentów, gdy wykazujemy lekkie zainteresowanie tym, co nastąpi dalej, ale całościowo szkodzi to tylko historii.

I tym sposobem, po prawie dziesięcioletniej karierze i czterech zrobionych filmach, Duncan Jones stał się reżyserem, który z obiecującego debiutanta został zdegradowany do poziomu przeciętnego wyrobnika. W przypadku tragicznie złego „Warcrafta” mógł się jeszcze zasłaniać tym, że był jedynie trybikiem w wielkiej komercyjnej maszynie sterowanej przez studio. Przy realizacji „Bez słowa” miał wolną rękę, Netflix nie bruździł w jego piaskownicy, czekał na taką możliwość przez kilkanaście lat, a w efekcie otrzymaliśmy kino bez polotu, wizji, a co najgorsze – pozbawione życia i energii.

środa, 21 lutego 2018

Altered Carbon - pierwszy sezon


Przedpremierowe chłodne/negatywne recenzje zniechęciły mnie do serialu „Altered Carbon”, po premierze również docierał do mnie głównie przekaz negatywny i zamierzałem unikać tej produkcji, ale coś mnie tknęło jakiś tydzień temu, odpaliłem pierwszy odcinek i spodobało mi się. Jest to niezaprzeczalnie produkcja pulpowa, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, pewnie dlatego, że nigdy nie czytałem oryginału.

Serialowy „Altered Carbon” urzekł mnie przede wszystkim stroną wizualną, wysokiej jakości wykonaniem i zgrabnym budowaniem świata przyszłości. Futurystyczna, neo-noirowa, cybernetyczna estetyka, czerpie garściami z czego się tylko da, wszystko to już gdzieś było, ale nie przestało być przez to przyjemnym dla oczu, słodkim cukierkiem. Jest to chyba najładniej wyglądająca produkcja Netflixa i przy tym najstaranniej wykonana w temacie efektów specjalnych. Imponujący jest rozmach tego serialu - namacalne, rozbudowane scenografie, duże ilości statystów w tle (zajmujących się swoim zmyślonym życiem), którzy pozwalają uwierzyć w ten świat, a ten jest budowany w sposób pomysłowy i intrygujący.

Jak wspomniałem, nie czytałem powieści Morgana, zamiast tego odpływałem więc skojarzeniami w kierunku „Hyperiona” Dana Simmonsa i jego kontynuacji, które tworzyły dość podobną wizję przyszłości, stawiającą na transhumanizm, stopniowe porzucanie ograniczeń ludzkiego ciała (a w zasadzie to już zapomnienie o takowych) i ostrzegającą przed nieroztropnym niedocenianiem potencjalnego zagrożenia, jakie może stanowić „społeczność” cyfrowych sztucznych inteligencji. „Altered Carbon” po tym wszystkim się niestety ledwie prześlizguje, zazwyczaj zmierzając do jakiejś kolejnej jatki, rąbaniny albo szczucia cycem, ale jeżeli załapie się ten pulpowy klimat to będzie to całkiem przyjemne dziesięć godzin. Najgorszy jest w zasadzie ostatni odcinek, finałowe starcie z głównym mącicielem sezonu jest napisane bez polotu, podobnie jak sama postać, która stanowi zbitek różnych nudnych schematów, a gdy już zaczyna biadolić o swoich motywacjach to żenometr rozsadza skalę. Ostatnie 20 minut to natomiast festiwal rozpaplanych bohaterów, który niezgrabnie domyka liczne wątki i niezachęcająco otwiera furtkę dla ewentualnego przyszłego sezonu. Nie będę odliczać dni do premiery.

Jeżeli ktoś jednak lubi tematykę sci-fi, nie jest zagorzałym fanem książkowego oryginału i nie przeszkadzają mu klimaty rodem z kina eksploatacji (ale takiego za grubsze pieniądze i robionego z większym rozmachem oraz dbałością o szczegóły) to powinien spróbować zobaczyć chociaż dwa pierwsze odcinki. Niewykluczone, że odrzucą od serialu, wtedy chyba lepiej dać sobie spokój i nie męczyć się dalej, ale jest też spora szansa, że ten świat przypadnie Wam do gustu wystarczająco mocno żebyście byli w stanie zaakceptować wszystko to, co twórcom nie wyszło.

niedziela, 18 lutego 2018

Black Panther (Czarna Pantera) - recenzja


"Czarna Pantera" jest filmem ważnym, tak jak ważna była „Wonder Woman”, bo jego sukces komercyjny i artystyczny (mam na myśli ilość pozytywnych recenzji) powinien otworzyć wiele zamkniętych dotąd drzwi. I tak jak nagle zaczęły się mnożyć przyszłe projekty z kobiecymi superbohaterkami, tak zapewne teraz będzie mniejszy opór ze strony studia, gdy ktoś wpadnie na pomysł kolejnego blockbustera opartego głównie na czarnoskórych postaciach i ich kulturze. Jeżeli coś w „Czarnej Panterze” działa naprawdę dobrze to właśnie ten element – czerpanie garściami (oraz nawiązywanie do) z dokonań kultury czarnoskórych oraz zgrabne wtłaczanie do marvelowskiego uniwersum afrykańskiego folkloru zmieszanego z futurystyczną technologią, i chociaż jest to połączenie karkołomne to działa bez zgrzytów. Wakanda oczarowuje wizualnie i koncepcyjnie, jest to przemyślane i pomysłowe budowanie nowego świata oraz zamieszkujących go ludzi.

Podobnie jak „Wonder Woman” jest to też film w gruncie rzeczy dość przeciętny. Wprawdzie podobał mi się bardziej, więcej scen z niego zapadnie mi w pamięci, ale ogólnie to taka sama guma balonowa, którą przyjemnie się żuje, sprawia odrobinę satysfakcji, gdy uda nam się z niej stworzyć kilka balonów, zapominamy jednak o całym doświadczeniu, gdy tylko zniknie z naszych ust. „Czarna Pantera” to kilka pomysłowych bajerów z pracą kamery, fajny soundtrack (jeden z najlepszych od Marvela), zarówno w przypadku kawałków współczesnych, opartych na rapie, jak też plemiennych bębnach i reszcie elementów składających ukłon Czarnemu Lądowi. I do tego super postacie, przede wszystkim te kobiece, wszystkie bez wyjątku wyraziste (no dobra, Angela Bassett to kolejna typowa królewska matrona, która niewiele wnosi do filmu), sympatyczne, nierzadko kradnące sceny. Andy Serkis miał wyraźny ubaw w odgrywaniu swojego przeszarżowanego bandziora, a ja bawiłem się równie dobrze w końcu mając okazję poobserwować go skaczącego przed kamerą we własnej skórze. Główny łapserdak, grany przez Michaela B. Jordana, został obdarowany czadową stylówą i przyzwoitą motywacją oraz historią. Finał jego wątku niestety nieco rozczarowuje, podobnie jak trzeci akt, będący dość nudną rąbaniną na tle green screena, czyli jak to zazwyczaj bywa w tego typu produkcjach.

Ogólnie podobało mi się, zadowalająco poszerza filmowe uniwersum, oglądało się to przyjemnie, ale za tydzień będę z tego głównie pamiętać afrykańskie motywy w kostiumach, charakteryzacji i muzyce.

sobota, 17 lutego 2018

Czy "Kształt wody" to plagiat?


Kilka dni temu napisałem na fanpage’u o „Kształcie wody”. Szybko pojawiły się komentarze nawiązujące do oskarżeń rzucanych pod adresem del Toro o splagiatowanie holenderskiej studenckiej krótkometrażówki.

Zanim przejdziemy dalej to warto najpierw zobaczyć, o co chodzi: KLIK

Jeżeli ktoś obejrzy to, znając już film del Toro, niewątpliwie podniesie mu się brew. Podobieństwa są uderzające: sprzątaczka, wodne stworzenie, baza wojskowa, wrogo nastawiony do istoty mężczyzna, któremu nie przeszkadza zabicie nieznanego organizmu w celu pozyskania pożądanych informacji. Obie produkcje mają sporo podobnych scen, motywów, a nawet chwilami zbliżoną pracę kamery. Pierwsza myśl: del Toro zerżnął jak nic, a przynajmniej inspirował się ostro przy budowaniu historii. Czy jednak rzeczywiście tak było?

Guillermo del Toro zarzeka się, że filmu nie widział wcześniej i zobaczył go dopiero w tym roku. Co już stwarza problem, bo dalsze twierdzenie, że film jest plagiatem, czyni go nie tylko złodziejem pomysłów, ale też bezczelnym kłamcą. Lubię gościa, chciałbym mu wierzyć, a nie chciałbym natomiast zarzucać mu łgarstwa. Drążymy więc dalej.


W sprawie wypowiedziała się też Holenderska Akademia Filmowa, która wyprodukowała krótkometrażówkę:

„Wierzymy, że zarówno „The Shape of Water”, jak i nasz „The Space Between Us”, mają własne, bardzo odmienne charaktery. Oba filmy miały oddzielne procesy produkcyjne i nie były one w żaden sposób ze sobą powiązane lub połączone. (…) W serdecznej atmosferze spotkaliśmy się (del Toro przyjął w styczniu ich zaproszenie na specjalny pokaz jego filmu połączony z późniejszą dyskusją) żeby porozmawiać o naszych filmach i podobnych źródłach inspiracji czerpanej z mitologii i fantastyki (a także motywach, które pan del Toro już poprzednio zgłębiał w dwóch filmach z serii „Hellboy”).”

No więc właśnie, warto pamiętać, o kim mówimy. Del Toro to gość, który jest rozkochany w tej tematyce. Potwory to jego wielka miłość, czemu daje wyraz przez całe życie. „The Shape of Water” to pewna wariacja na temat postaci Abe’a z „Hellboya”, który przecież również żył w zbiorniku wodnym mieszczącym się w rządowej placówce. Oczywiście był postacią o wiele bardziej elokwentną od stworzenia z nowego filmu, ale nie bez przyczyny fani snują domysły, że w gruncie rzeczy mogłaby to być historia jego rodziców. Główną inspiracją do zrobienia filmu był „Potwór z Czarnej Laguny” i chęć opowiedzenia o tym, co by się stało, gdyby zdołał związać się z ludzką kobietą. „The Space Between Us” powstało w roku 2015, „Kształt wody” dojrzewał od roku 2011. Del Toro dzielił się pomysłem z wieloma ludźmi, a także szefami studiów filmowych, którzy mieli mu to przecież później sfinansować. Takie filmy nie powstają w kwartał, „Kształt wody” miał premierę latem ubiegłego roku, a zatem zaawansowany proces przedprodukcyjny trwał już co najmniej od końcówki 2016 roku. Gdy więc studencki film krótkometrażowy pokazano w Holandii to del Toro najprawdopodobniej miał już gotowy scenariusz oraz koncept własnego filmu i już tylko czekał na możliwość odpalenia kamer na planie zdjęciowym dopracowując w tym czasie jeszcze szczegóły projektu oraz zbierając obsadę.


Wersja, że podobieństwo filmów jest tylko zbiegiem okoliczności i zupełnie przypadkowe może wydawać się naciągana, ale nie jest całkowicie nieprawdopodobna. Zdarza się to przecież na okrągło, że w krótkich odstępach czasu mają miejsce premiery podobnych filmów. Dzień Zagłady – Armageddon; Świat w płomieniach – Olimp w ogniu; Tombstone – Wyatt Earp; Góra Dantego – Wulkan; Misja na Marsa – Czerwona planeta; Capote – Bez skrupułów; Prestiż – Iluzjonista; Królewna Śnieżka i Łowca – Królewna Śnieżka. Można by długo jeszcze wymieniać, a to tylko przykłady produkcji filmowych, których nie zdecydowano się przerwać, gdy okazało się, że konkurencja robi coś podobnego. Jeszcze więcej jest projektów, z których zrezygnowano, gdy odkryto, że ktoś jeszcze wpadł na podobny pomysł. Bywa też, że takie filmy zostają zrobione, ale następnie „zamrożone”, żeby skorzystać z nich dopiero po jakimś czasie od premiery konkurencyjnego tytułu (co spotkało „Księgę dżungli” Andy’ego Serkisa, którą najprawdopodobniej zobaczymy pod koniec tego roku pod tytułem „Mowgli”).

Plagiat to poważny zarzut i należy sięgać po niego ostrożnie. Kilka lat temu, gdy pokazano pierwszy zwiastun filmu „Dredd”, wszędzie zaczęły się pojawiały się zarzuty, że splagiatowano „Raid” Garetha Evansa. Podobieństwa pomiędzy filmami były równie uderzające, co w przypadku „Kształtu wody” i „The Space Between Us”. Wielopiętrowy blok mieszkalny zarządzany przez kryminalistów i przedstawiciele służb porządkowych, którzy muszą dotrzeć na samą górę budynku żeby dorwać lidera tych złych. W obu filmach pojawiał się nawet motyw głównego przeciwnika korzystającego z głośników umieszczonych w budynku żeby poszczuć lokatorów na pozytywnych bohaterów. Od razu wiedziałem, że plagiat nie jest możliwy, bo materiał o realizacji „Dredda” czytałem w prasie jeszcze przed pojawieniem się pierwszego zwiastuna „Raida”. Było zwyczajnie za mało czasu żeby przebudowano fabułę takiego filmu w oparciu o inną produkcję. Nie wspominając o tym, że byłoby to głupotą. Wiele miesięcy później dowiedziałem się, że najprawdopodobniej było zupełnie na odwrót – twórca „Raid” zerżnął od Alexa Garlanda. Scenariusz „Dredda” krążył po różnych studiach filmowych przez lata zanim w końcu znaleziono źródło finansowania. Przez ten czas przechodził różne modyfikacje i przynajmniej jedna z jego wersji wyciekła do sieci, gdzie mógł ją przeczytać Gareth Evans i wykorzystać wyjściowy pomysł w swoim filmie. Czy tak było, zapewne nigdy się nie dowiemy, ale pokazuje to, jak łatwo oskarżyć o plagiat kogoś niewinnego.


Czy spotkało to del Toro? Ciężko powiedzieć. Może akurat przejeżdżał przez Holandię i zobaczył gdzieś „The Space Between Us”, albo trafił na jakimś festiwalu filmowym. Istnieje też możliwość, że któryś z autorów „The Space Between Us” otarł się o jakieś informacje dotyczące „The Shape of Water” i wykorzystał je przy własnym projekcie. Niewykluczone jednak, że to po prostu kosmiczny zbieg okoliczności, jakich nie brakuje w świecie ludzi kreatywnych, niestety cholernie niefortunny, bo przedstawiający del Toro w bardzo negatywnym świetle i rzutujący na odbiór jego filmu. A wszystko to się sprowadza do jednego – albo wierzymy jego słowom, albo nie. Ja wierzę. Nie da się jednak ukryć, że chcę mu wierzyć i obdarowuję go kredytem zaufania bazującym na sympatii do pociesznego Meksykanina rozkochanego w potworach. Wydaje mi się, że jest na tyle płodnym (i zauroczonym tym tematem) twórcą żeby nie musiał uciekać się do podpieprzania pomysłów od innych. Czy mam rację? Nie wiem. Mam jednak nadzieję, że się nie mylę, bo inaczej byłoby to bardzo rozczarowujące.

Jak sądzicie? Plagiat?

piątek, 9 lutego 2018

I, Tonya (Jestem najlepsza. Ja, Tonya) - recenzja


„Jaka jest prawda? Nie ma czegoś takiego. Każdy ma własną prawdę”, mówi bohaterka filmu, osądzona, przeklęta i wyklęta przez sportowe środowisko za próbę wyeliminowania z olimpijskich zawodów swojej konkurentki przy pomocy wynajętego zbira. Przyklaskuje temu autor scenariusza, który napisał wielogłosową opowieść o drodze do sławy i upadku w niesławę łyżwiarki figurowej z lat 90. Fabułę napędzają stylizowane na dokument wypowiedzi postarzałej już Tonyi oraz jej rodziny, przyjaciół i różnych osób zamieszanych w cała aferę. Składane świadectwa się często wzajemnie wykluczają, a postacie co jakiś czas burzą czwartą ścianę, zwracając się bezpośrednio do widza i komentując wydarzenia opowiadane z perspektywy innego bohatera („gówno prawda, nigdy tego nie zrobiłam!”). Jest to bardzo odświeżająca, pobudzająca i fascynująca próba ożywienia formuły kina biograficznego. Coś w rodzaju mieszanki „Chłopców z ferajny” z „Deadpoolem”. W pewnym momencie, zapomniana przez reżysera od dłuższego czasu, pojawia się nagle na ekranie matka głównej bohaterki żeby powiedzieć: „Well, my storyline is disappearing. What. The. Fuck.”. I cała sala rży ze śmiechu.

Humor jest ważnym elementem filmu „I, Tonya”. Zarówno przy pomocy nieprzewidywalnej strony formalnej, jak i dialogów i żartobliwych pomysłów fabularnych, reżyser do spółki ze scenarzystą, dystansują się od dość ponurej historii dziewczynki z nizin społecznych, którą przez całe życie ktoś pomiatał. Najpierw była to matka, surowa, oschła i wymagająca kobieta, która równie chętnie znęcała się nad córką psychicznie, co fizycznie. Następny był chłopak, późniejszy mąż, który notorycznie podnosił na nią rękę. Pogardzało nią środowisko sportowe, zwłaszcza sędziowie oceniający występy, nienawidziło społeczeństwo, gdy już wyszła na jaw haniebna afera. Tonya stale była czyjąś ofiarą, ale nie zachowywała się jak ofiara, jeżeli surowa matka czegoś ją nauczyła to walki o swoje. I walczyła, często pogarszając sprawę. Sporo w tym filmie patologii, kontrastowanej jednak humorem, co z jednej strony wtłacza do historii sporo energii, a z drugiej może nieco razić albo wręcz odrzucić od historii jeżeli ktoś ma podobne doświadczenia z własnego życia.

Obsada jest doskonała, zwłaszcza Margot Robbie i Allison Janney. Robbie włożyła kawał serca w rolę, szczególnie w sceny na lodzie. Zbyt często wprawdzie straszy tam paskudne CGI, bo dość topornie wklejono twarz aktorki w miejsce dublerki wykonującej te bardziej skomplikowane układy, ale gdy już rzeczywiście widać na ekranie Robbie na łyżwach to obserwujemy dość imponujący efekt starannych przygotowań do roli. Allison Janney natomiast jest cudowna w roli matki, chodzącej spalarni nikotyny, złośliwej, jędzowatej i wulgarnej tupeciary, która chyba szczerze wierzyła w to, że działa zawsze na korzyść zmaltretowanej córki.

Nie jest to film bez wad. Czasem niezamierzenie bawi, gdy próbuje nam wmówić, że wyraźnie trzydziestopięcioletni Sebastian Stan oraz dwudziestosiedmioletnia Margot Robbie, wcielają się w nastolatków. Efekty komputerowe są momentami dość pokraczne. Natomiast sama historia, tempo narracji, ale też jej lekkość, nieco „siada”, gdy dochodzimy w końcu do słynnego incydentu. Nie dochodzi wprawdzie do wykolejenia, reżyser pewną lekką prowadzi ten rozpędzony już pociąg, ale płynność jazdy zostaje od tamtego momentu wyraźnie zaburzona, historia wciąż sprawia dużo radochy, chwilami jednak zaczyna lekko przynudzać albo stawiać na nietrafione pomysły. Obejrzeć jednak zdecydowanie warto, bo nie jest to kolejny film biograficzny, o którym zapomina się następnego dnia.

poniedziałek, 5 lutego 2018

ZGNIŁE PARÓWY 2017, czyli największe rozczarowania i traumy filmowe ubiegłego roku.


Obiecałem na początku stycznia, że spróbuję jeszcze zrobić uzupełnienie do tekstu o najlepszych polskich premierach kinowych i napisać krótko o najgorszych filmach jakie zobaczyłem w roku 2017. Nie udało mi się niestety zabrać za to w ubiegłym miesiącu, więc doszedłem do wniosku, że teraz albo wcale. Sporo osób zgłaszało chęć przeczytania takiego tekstu, a zatem – teraz.

Poniższa lista to filmy złe, ale trzy z nich zdecydowanie odstają poziomem od reszty, bo są zwyczajnie lepsze, bardziej dopracowane realizacyjnie i oferują jakieś fajne elementy, o których pamięta się po seansie. Nie zmienia to jednak faktu, że okazały się być dla mnie sporym rozczarowaniem, szczególnie w jednym przypadku, a przez to bardziej wżarły się w serce jak niejedna pozycja, której wlepiłem 2/10. Filmy ułożyłem według kolejności alfabetycznej, nie chciałem niczego wyróżniać ani stopniować ich „gniotowatości”. Najlepsze jest to, że największe szroty i tak wylądowały na pierwszych miejscach. Jest więc jednak jakaś sprawiedliwość i porządek we Wszechświecie.

No dobra, lecimy z tym koksem:

ASSASSIN’S CREED, syf, kiła i mogiła. Bełkotliwy scenariusz, paskudna strona wizualna i narastające uczucie znużenia. Niby wszystko było na miejscu, zdolny reżyser, utalentowany aktor w głównej roli, a wyszła z tego kolejna spieprzona ekranizacja gry. Pewnie pomogłoby, gdyby Fassbender zaliczył dłuższą sesję z jakąś odsłoną gry zanim wszedł na plan zdjęciowy...

BAYWATCH, jeżeli uważasz, że film z Dwaynem Johnsonem nie może być autentycznie zły to obawiam się, że właśnie udowodniono niesłuszność tej teorii. Jest to film przede wszystkim nieśmieszny, humor tutaj bywa: wymuszony, drętwy, żenujący, oczywisty (nadciągające toporne puenty widać z drugiego końca plaży), niesmaczny, obleśny, gówniarski, no co tu dużo mówić – zwyczajnie denny. I żeby widza jeszcze dobić, fabułkę - której nie starczyłoby nawet na odcinek serialu - rozciągnięto do dwóch godzin.


BOTOKS, kino eksploatacji i taniej sensacji, które udaje cięty komentarz społeczny i krytykę patologii drążących polską służbę zdrowia. Patryk Vega chciałby wstrząsnąć środowiskiem i narodem, miesiącami wycierał sobie gębę misyjnym zaangażowaniem, a tak naprawdę jest tylko kabotynem, cynicznie żerującym na polskim widzu. „Botoks” to jakiś alternatywny wymiar. Świat utkany z patologii, wyzbyty empatii, zaludniony istotami pozbawionymi uczuć, ludźmi nie zachowującymi się jak ludzie, lekarzami, którzy chyba rano brandzlują się do zdjęcia doktora Mengele, a przed snem oglądają torture porn w poszukiwaniu inspiracji na następny dzień.

CIEMNIEJSZA STONA GREYA, w pierwszej części jeszcze można było znaleźć jakieś pozytywy, poświęciłem temu przecież recenzję, ale dwójka była już tylko nieoglądalną szmirą utkaną z kolejnych kretyńskich i żenujących scen. Wystawiłem 2/10, ale wliczyłem w to bonusowy punkt za plakat „Kronik Riddicka” widoczny na ścianie dawnego pokoju pana Szarego. Jedyna rzecz, która mnie w tym filmie ucieszyła. Trochę bez sensu, bo nie przepadam specjalnie za „Kronikami Riddicka”.

CO WIECIE O SWOICH DZIADKACH?, jeden wielki suchar, który szybko grzęźnie w gardle. A finałowa scena w kinowym lobby to bezlitosne fatality dokonane na widzu. Dalej się wzdrygam, gdy sobie o niej przypominam. Nawet Mel Gibson nie był w stanie tego odratować.

GEOSTORM, nie. Po prostu – nie.


LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI, a Warner dalej nie kuma, co należy robić, żeby nie marnotrawić posiadanego kapitału i w spokoju go spieniężać kolejnymi produkcjami. Nie jest to film tragiczny, ogląda się go bezboleśnie, ma sporo fajnych elementów, pociesznych momentów i dialogów, obsada ratuje wiele scen, a muzyka Danny’ego Elfmana zgrabnie miesza klasyczne motywy z nowymi kompozycjami. Jest to natomiast film pozbawiony duszy, spójnej i ciekawej wizji, błyskotliwych i nieoczywistych pomysłów fabularnych, a także czegoś, co wzbudzałoby w widzu ekscytację podczas seansu. Ot, kolejny przeciętny produkcyjniak, który miał wprowadzać odbiorców w nowy świat, a jedyne co im zaoferował to bałagan, rozczarowanie i znudzenie pokracznym filmowym uniwersum DC.

MROCZNA WIEŻA, dawno nie widziałem już tak bardzo daremnego, nieskładnego, pozbawionego polotu, stylu i pomysłu, a przy tym przerażająco nudnego, filmu rozrywkowego. McConaughey snuje się po ekranie, próbuje być mhroczny i tajemniczy, ale jego postać jest zarysowana tak licho, a zarazem topornie, że ciężko traktować go poważnie. Sceny akcji układano chyba na dwie godziny przed odpaleniem kamer, bo zrobione zostały zupełnie bez serca, finałowe starcie to żenada, która rozmachem przypomina telewizyjne produkcje z lat 90., a cała intryga jest żałosna, nieangażująca i okropnie przynudzająca.

OBCY: PRZYMIERZE, w porównaniu do większości tutaj wymienionych pozycji ten film nie jest taki znowu zły, bo znalazłoby się w nim całkiem sporo pozytywów. Przede wszystkim zdjęcia Wolskiego. Nie zmienia to faktu, że po seansie byłem zdruzgotany. Przez całą drugą połowę filmu czułem, jak coś we mnie powoli umiera ze smutku. Scott stworzył prawdziwe monstrum, które opróżnia portfele i bezlitośnie łamie fanowskie serca. Kiepski interes.


PIŁA: DZIEDZICTWO, lepiej byłoby pograć w bierki z babcią, jak siedzieć na kolejnym tandetnym placu zabaw z egzaltowanym Panem Puzzlem i następną bandą drewniaków.

PIRACI Z KARAIBÓW: ZEMSTA SALAZARA, albo raczej „Piraci z Odzysku: Klątwa tonącego okrętu”. Problem nie w tym, że jest to bardzo złe, bo nie jest. Problem w tym, że pomysł na serię już dawno się wypalił, a teraz jesteśmy świadkami powolnego dorzynania jej i obawiam się, że jeszcze nie zakończono tego procesu.

STRATTON, film nie trafił do polskich kin, ale postanowiłem go wyróżnić, bo wciąż jeszcze wzdrygam się na wspomnienie seansu w brytyjskim multipleksie. Dominic Cooper i Tom Felton w filmie napisanym i nakręconym przez bota. Nie ma w tym nawet 10 sekund fajnego kina akcji, które by przebudziło odbiorcę z letargu i pobudziło do życia.

TRANSFORMERS: OSTATNI RYCERZ, cytując nieśmiertelne słowa Leeloo: "Big ba-da boom". Obłędnie to wyglądało, ale bzdurny i bełkotliwy scenariusz za bardzo rozmiękczał mi mózg.

WIELKI MUR, gdzieś tam, pod kupą koślawego CGI, pociesznych dialogów i przeciętnej fabułki, skrywa się dawny Yimou (znaczy się ten z lat 2002-2006), ale nie jest łatwo się do niego dokopać.


Więcej traum i rozczarowań nie pamiętam.

Nie zdołałem zmusić siebie do zaliczenia w kinie "Emotki. Film".