niedziela, 17 października 2021

The Last Duel (Ostatni pojedynek) - recenzja

 


Darzę Ridleya Scotta ogromnym szacunkiem i podziwem. Podczas gdy nie brakuje osób, którzy otwarcie życzyliby mu już reżyserskiej emerytury, on właśnie wypuścił ambitne kino historyczne, za miesiąc powróci z ciekawie wyglądającą biografią w oscarowej obsadzie („Dom Gucci”), wygląda na to, że już finalizuje przygotowania do realizacji filmu o Napoleonie (Joaquin Phoenix!), ma kilkanaście innych filmów „dojrzewających” na rożnym etapie wczesnej produkcji, a do tego z dobrych kilkadziesiąt kolejnych potencjalnych projektów jako producent. Scott w wieku 83 lat nigdzie się nie wybiera. Dopóki zdrowie pozwoli to będzie tworzyć do upadłego i zapewne pożegna się kiedyś z tym światem mając głowę zaprzątniętą kolejnymi filmowymi projektami. 

Szanuję Scotta, bo to prawdziwy profesjonalista. Nie przekracza budżetów, nie szaleje, zawsze dokładnie rozumie czego chce, ile to będzie kosztować i jak zadbać o to, żeby projekt dojechał na metę w założonym czasie. Dlatego właśnie Scott nigdy nie ma większych problemów ze zbieraniem funduszy na kolejne produkcje, bo można na nim polegać. Studia filmowe i producenci dobrze wiedzą, że jest osobą, której mogą zaufać. Scott nie wymyśli sobie nagle, że jego film musi powstawać przez kilka/kilkanaście dodatkowych miesięcy, bo produkcja wymknęła mu się spod kontroli albo postanowił pojedyncze sceny powtarzać dziesiątki razy. Scott nie boi się takich wymagających projektów jak „Ostatni pojedynek”, bo potrafi organizować sobie pracę i panować nad dużymi projektami. Można dyskutować, czy Scott jest utalentowanym artystą, ale nie powinno być najmniejszych wątpliwości, czy jest doskonałym rzemieślnikiem, bo to wzorcowy fachowiec, który dobrze wie, co powinien robić na planie zdjęciowym. 

 


Jest też jednym z nielicznych reżyserów, którzy mogą dostarczyć widowni takie kino jak „Ostatni pojedynek”. Niewykluczone, że jest wręcz jednym z ostatnich. W tej chwili nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kto opowiadałby o świecie sprzed setek lat w taki sposób jak Ridley Scott, w brutalny, chłodny, bardzo krwawy, często ponury, ale nie zapominający o ludziach, emocjach, ponadczasowych treściach, o tym co się zmieniło w naszych relacjach, a co uległo zaledwie pozornej ewolucji. Przeszłości u Scotta najczęściej towarzyszy rozmach, imponujące sceny bitewne, zamki, katedry, morze statystów, ale zawsze ważne są detale, zwykła codzienność, znoszone ubrania, oręże wystrzępione na zbrojach i kościach przeciwników, cały ten brud, błoto i flaki. Jest tu przepych i brutalność, ale jest też umiar w wykorzystaniu ich, strona wizualna nie dominuje filmu, a przemoc jest tam, gdzie powinna się pojawić, ale nie jest to rozkręcona krwawa rzeźnia, bo nie trzeba było celować w niższą kategorię wiekową. U wielu innych reżyserów można dostrzec niektóre z wymienionych wyżej elementów, ale niełatwo byłoby wskazać takiego, który potrafiłby połączyć je w taki sposób jak Scott, połączyć brutalny realizm z pewną „popcornowatością” opowiadanej historii i dostać na to jeszcze porządny budżet od studia. 

 „Ostatni pojedynek” szybko pokazuje, że to ten stary, dobry Scott. Na wstępie mamy krwawą bitwę, mamy też zapowiedź tytułowego pojedynku, starcia do ostatniej pękniętej lancy, połamanej tarczy, pogruchotanej kości i rozprutego ciała. Zanim jednak przejdziemy do mięsa najpierw musimy się przebić przez pokrywające je warstwy, a konkretnie to trzy. Historia opowiada o autentycznym średniowiecznym pojedynku, który miał zadecydować w sprawie o gwałt. Pojedynkowało się dwóch mężczyzn, Jean de Carrouges (Matt Damon), mąż ofiary, oraz Jacques Le Gris (Adam Driver), oskarżony o dokonanie gwałtu. Stawka była wysoka, bo oprócz honoru traciło się życie, ale co gorsza, w przypadku przegranej męża, Marguerite de Carrouges (Jodie Comer) zostałaby spalona żywcem za złożenie nieprawdziwego oskarżenia o gwałt. „Ostatni pojedynek”, niczym „Rashomon”, zostaje opowiedziany z perspektywy trzech postaci każdej z niej poświęcając jeden rozdział. Zaczynamy od najmniej ciekawej, Jeana, sprawnego wojaka, który umiejętnie rozłupuje czaszki przeciwników na polu bitewnym, ale już niezbyt sobie radzi w dworskiej polityce i walce o względy wyżej postawionych arystokratów. Następnie przechodzimy do śledzenia wydarzeń oczami Jacquesa żeby finalnie skupić się na Marguerite. Z każdym kolejnym rozdziałem historii robi się ona ciekawsza, bo nie tylko relacje pomiędzy całą trójką okazują się być o wiele bardziej skomplikowane, niż to wskazywałaby perspektywa Jeana, prostego wojaka skupionego na zachowaniu twarzy, ale też widzimy, jak wielkie ma znaczenie, czy obserwujemy postać męską, czy też kobietę próbującą wyszarpać sprawiedliwość w średniowiecznym patriarchalnym świecie. 

 


Opowiedzenie historii z trzech perspektyw szczególnie dobitnie uderza widza po głowie, gdy docierają one do momentu gwałtu, zepchniętego na margines przez Jeana, wykrzywionego przez ego Jacquesa karmione wieloletnimi seksualnymi doświadczeniami z prostytutkami, romantyzującego całe doświadczenie, żeby w końcu pokazać przy trzecim podejściu całe zdarzenie jako seksualną napaść na bezbronnej, samotnej kobiecie. Mniej dosadne, ale niemniej znaczące są też wszystkie te powtórzone momenty, które w dwóch pierwszych rozdziałach spychały Marguerite na margines, albo przedstawiały ją oczami idealizujących ją mężczyzn, żeby w trzecim rozdziale nabrać nowego znaczenia, gdy zostają obdarte z szowinistycznej perspektywy. Zapewne nie bez znaczenia było, że drugi rozdział został napisany przez Bena Afflecka (który początkowo przymierzał się do roli Jacquesa), a trzeci przez Nicole Holofcener. Jest to też pokaz umiejętności aktorskich Jodie Comer. Jeżeli nie mieliście okazji zobaczyć serialu „Obsesja Eve” i zachwycić się jej Villanelle to zniuansowana rola Marguerite, opowiedziana tak naprawdę z trzech różnych podejść, powinna umieścić ją na waszej liście młodych aktorek, których kariery warto śledzić. 

Ostatecznie jest to dość przygnębiająca historia, pokazująca, że niezależnie od wyniku tytułowego pojedynku to największą jego przegraną jest Marguerite, której los zależy od uzbrojonych po zęby mężczyzn i wyższości w sprawnym zabijaniu jednego nad drugim. Scott kreśli oczywiste nawiązania do współczesnego świata, tego jak osoby postronne usprawiedliwiają gwałciciela i piętnują ofiarę, jak mężczyźni znajdują wymówki dla swoich napaści seksualnych, do komentarzy niesprawiedliwych dla ofiar i niezrozumienia, że wszystko to się powinno sprowadzać do najważniejszej kwestii – jeżeli nie było wyrażonej zgody to stosunek był gwałtem. 

Warto jeszcze dodać, że tytułowy pojedynek, wieńczący opowieść, chociaż paskudny w samej swej naturze, bo decydujący o czyimś losie przy pomocy toporów, mieczy i wiór lecących z roztrzaskiwanych tarcz, jest cholernie satysfakcjonujący od strony filmowej. Brutalny, emocjonalny, energiczny, trzymający widza na krawędzi fotela, bo chociaż moralna wyższość nie leży po żadnej ze stron, obaj panowie walczą tak naprawdę dla siebie, a nie dla Marguerite, to jednak nie da się ukryć, że jej los zależy od wygranej jednego z nich. Wspaniale zrealizowane starcie będące kwintesencją tego o czym pisałem na początku. Ridley Scott jest mistrzem w robieniu pełnokrwistego kina historycznego.