sobota, 31 lipca 2021

The Father (Ojciec) - recenzja

 


Z ósemki filmów nominowanych w tym roku do Oscara dwa tytuły zrobiły na mnie największe wrażenie. Oba próbowały zrobić to samo – opowiedzieć o chorobie z perspektywy obarczonej niej osoby wykorzystując język kina do wrzucenia widza w skórę głównego bohatera i umożliwienie mu zrozumienia istoty choroby. „Sound of Metal” czyniło to głównie przy pomocy strony audio zabierając odbiorcę w podróż przez skalę różnych stanów słyszalności, od ogłuszającego koncertu metalowego po głuchą – ale kojącą – ciszę. „The Father” wychodzi z podobnego założenia, ale żeby opowiedzieć o demencji głównego bohatera reżyser (Florian Zeller) wykorzystuje o wiele więcej środków formalnych. Emocjonalny efekt końcowy tego jest powalający. 

Centrum tego filmu jest oczywiście fantastyczna kreacja Anthony’ego Hopkinsa, rola przemyślana, zdyscyplinowana, skupiona przede wszystkim na empatii względem postaci, oparta na niuansach, ale wykorzystująca też całą gamę środków aktorskiego wyrazu nie obawiając się okazyjnej szarży. Anthony bywa okrutny i męczący, bywa też czarujący i figlarny, najczęściej jednak chodzi zmieszany, zagubiony, jest totalnie zdezorientowany, co próbuje ukrywać, mówi „ach tak, rozumiem, no tak, no tak”, ale nie rozumie, nie pamięta, a jego świat nie ma sensu. W jednej chwili jest rano, przygotowuje się do śniadania, i próbuje zdjąć piżamę, a po chwili nie ma już sensu zdejmować piżamy, bo jest wieczór i czas spać. Córka wyjeżdża do Paryża, tylko że chwilę później mówi, że nigdy nie zamierzała wyjeżdżać, tylko właśnie że nie, jednak wyjeżdża, a może jednak nie? Co jest prawdą, a co nie? Czasem córka ma męża, a czasem nie ma, jego twarz się zmienia, podobnie jak poziom cierpliwości względem starczych dolegliwości Anthony’ego. I do tego to mieszkanie - niby swoje, przytulne, dobrze znane, a jakieś takie nieokiełznane, ciągle zmieniające rozkład przedmiotów, mebli, pomieszczeń. Nie wspominając o zegarku, którego ciągle ktoś kradnie. 

„The Father” narodził się jako sztuka teatralna, ale adaptując ją na potrzeby filmu debiutujący reżyser (a zarazem autor tejże sztuki) doskonale wykorzystał możliwości jakie dało mu nowe medium. Polecam uważnie przyglądać się scenografii i notować w pamięci różne meble (chociażby wieszak na ubranie przy drzwiach wejściowych), które przez cały seans będą się pojawiać, znikać, zmieniać swój kształt i ustawienie. Podobny zabieg, aczkolwiek bardziej oczywisty, bo raczej trudny do przeoczenia, autor stosuje podmieniając aktorów wcielających się w rodzinę i znajomych Anthony’ego. Zeller robi to wszystko żeby oddać stan umysłowy postaci cierpiącej na demencję. Anthony jest zagubiony w strzępkach wspomnień, bo to co było dawno i bardzo dawno temu, koegzystuje w jednym czasie z tym, co się wydarzyło całkiem niedawno albo ma właśnie miejsce. Ludzie, twarze, sytuacje, zlewają się ze sobą, a chory próbuje się w tym jakoś odnaleźć. Konstrukcja filmu rozsypuje się stopniowo, a wraz z nią jego bohater, który czuje, że jego rzeczywistość nie ma sensu, logika gdzieś stale z niej umyka, ale nie potrafi zrozumieć dlaczego. Widok rozklejonego w efekcie Hopkinsa to jeden z tych obrazów, które zostają z widzem długo po seansie. 

Ociągałem się z obejrzeniem tego filmu, bo obawiałem się, że będzie to ciężki i dołujący seans. Oczywiście pod wieloma względami taki właśnie jest, ale nie jest to taki walec emocjonalny jak „Miłość” Michaela Hanekego. Zeller ma litość dla widza, rozbija więc nieco ciężar emocjonalny opowieści delikatnym humorem, pozwala odbiorcy odetchnąć, a całość zamyka w zgrabnych 97 minutach, co w połączeniu z konstrukcją filmu, zarówno tą formalną, jak i fabularną, sprawia, że ogląda się to z dużym zaciekawieniem przez cały seans.

niedziela, 18 lipca 2021

Staged (Wystawieni) - sezon 1 i 2

 


Zabierając się za „Staged” w lipcu roku 2021 myślałem, że jestem porządnie już spóźniony na tę brytyjską pandemiczną imprezę. Sprawdzając jednak teraz liczbę ocen na Filmwebie (335) odkryłem, że poważnie przeceniłem popularność tego wydarzenia. 

 Zacznijmy więc od podstaw, czyli konceptu na serial. Pierwszy sezon „Staged” powstał na zlecenie BBC w czerwcu ubiegłego roku i opowiadał o próbach do sztuki w której Michael Sheen i David Tennant zamierzali wystąpić po zakończeniu lockdownu. Serial został zrealizowany przy pomocy różnych sprzętów nagrywających znajdujących się w domach aktorów i opierał się głównie na ich rozmowach prowadzonych przy pomocy komunikatorów internetowych. 

Jeżeli się teraz skrzywiliście to zapewniam, że doskonale to rozumiem. Główną przyczyną tego, że dopiero teraz zabrałem się za serial było zmęczenie oglądaniem produkcji nagrywanych iPhone’ami w czyichś kuchniach. Ostatecznie wygrała jednak wiara w siłę chemii duetu: Sheen-Tennant. Całe szczęście, bo „Staged” jest rewelacyjne! 

Historia jest zbudowana wokół wspomnianej sztuki w której mają wystąpić Sheen i (That F#!king Liar) Tennant, ale to tak naprawdę tylko pretekst do przyglądania się ich relacji, temu jak radzą sobie z zamknięciem w domach, ze stresem i pandemicznymi lękami, ale też nudą i marazmem. Panowie cudownie się uzupełniają na ekranie, ich wszystkie przekomarzania, mniejsze i większe wzajemne złośliwości, ale też po prostu wymiana myśli, tych głębokich i wzniosłych, jak również płytkich i krotochwilnych, stanowią o sile tego serialu. Przede wszystkim jest to wszystko cholernie zabawne. Wiadomo, humor to rzecz bardzo subiektywna, ten obecny w „Staged” nie trafi do każdego, bo to komedia oparta na dialogu, niuansach aktorskich, grzebaniu w filmografiach bohaterów, na ciągłym odbijaniu piłeczki, umiejętności obśmiewania samego siebie, ale też bezpardonowych atakach skierowanych w ekranowego partnera, na robieniu czegoś głupiego, jak i również braku zrozumienia, że robi się coś głupiego. Osobiście już dawno się tak nie ubawiłem przy jakimś serialu. 

Jest to wszystko bardzo meta, granice kreacji aktorskiej i rzeczywistości są stale przekraczane, aktorom towarzyszą na ekranie ich żony, a także Simon Evans, który całość wyreżyserował i napisał. Dochodzi do tego jeszcze masa występów gościnnych (szczególnie w drugim sezonie) innych znanych aktorów wcielających się w samych siebie. Ciężko jest powiedzieć, gdzie tutaj kończy się fikcja, a zaczyna prawdziwe życie. Ile jest prawdziwego Sheena i Tennanta w tym ekranowym. Panowie stale nawiązują do filmów i sztuk teatralnych w których wystąpili. Opowiadają o wydarzeniach z planów zdjęciowych. O swoim życiu. Jednocześnie nie ukrywają, że całe „Staged” jest… no cóż, „staged”, czymś ukartowanym, napisanym, wyreżyserowanym i odegranym w przepiękny sposób. Drugi sezon podkreśla to jeszcze dobitniej, dorzucając do formuły „Staged” kolejne warstwy samoświadomej zabawy, które jeszcze bardziej stawiają pod znakiem zapytania dokładne położenie granic pomiędzy fikcją i światem rzeczywistym. 

Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić to tylko do elementów drugiego sezonu, który chwilami zgrzyta. Pierwsze dwa odcinki nie mają już tej samej ożywczej energii, co te z pierwszego sezonu, tempo i humor pikują tam nieco w dół, a przeładowanie sezonu gościnnymi występami nie zawsze działa na korzyść serialu, bo „Staged” jest najlepsze wtedy, gdy po prostu sadza przed kamerkami laptopów dwóch zarośniętych aktorów i przygląda się temu, co z tego wyniknie. Odcinki są jednak na tyle krótkie (zazwyczaj trwają kilkanaście minut), opierając się na bardzo szybkim tempie dialogów, że prawie zawsze z zaskoczeniem reaguje się na napisy końcowe, które pozostawiają widza z wrażeniem lekkiego niedosytu. W tym zarazem tkwi chyba sekret całego projektu, na budowaniu uczucia, że wskoczyliśmy jedynie na kwadrans do czyjegoś życia, które leci sobie dalej, gdy nie patrzymy. Pospiesznie odpala się więc kolejny odcinek w nadziei, że niczego pociesznego nie przegapiliśmy. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja do kolejnego wskoczenia w prawdziwe/nieprawdzie życie Sheena i Tennenta.

poniedziałek, 12 lipca 2021

Black Widow (Czarna Wdowa) - recenzja

 


Stęskniłem się za tym kinowym tasiemcem Marvela. I to chyba bardziej, niż zdawałem sobie z tego sprawę, bo „Black Widow” nie zdołała mnie podekscytować na żadnym etapie (prawie) dwuletniej promocji filmu, ale wystarczyło kilka minut seansu żebym ponownie wskoczył w ten świat i zapomniał przez te dwie godziny (z lekkim hakiem) o wszystkim innym. 

Jeżeli ktoś nie lubi tej disneyowskiej maszynki do drukowania pieniędzy, no to ten film tego zdecydowanie nie zmieni. Fabuła sobie jest. Prowadzi z punktu A do punktu B, mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać po drodze, nie odkryjemy z niej niczego wnikliwego o świecie, nie powali głębią psychologiczną, ani nie wywróci do góry nogami reguł kina superbohaterskiego czy też samego MCU. Co natomiast robi całkiem zgrabnie to stworzenie ładnego epitafium dla postaci która w tym uniwersum była niemal od samego początku, ale zawsze gdzieś w tle, oferując zaledwie strzępki informacji o swojej przeszłości. „Black Widow” nie zapisuje wszystkich pustych kart w znanej nam już historii Natashy, ale opowiada wystarczająco wiele żeby nadać jej jakąś autonomię i oderwać od reszty Avengersów. 

Nie jest to jednak w pełni solowy film, gdyby za taki uznać granie pierwszych skrzypiec przez cały czas projekcji, bo w równej mierze jest to historia Natashy, co jej „rodziny”, ale poprzez relacje bohaterki z resztą postaci opisuje się tutaj jej charakter i ewolucję jaką przeszła przez ponad 10 lat istnienia w MCU. Szczególnie istotna jest Yelena, która stanowi tutaj najbardziej ekscytujący wkład w przyszłość filmowo-serialowego uniwersum. Niczego innego bym się nie spodziewał po zatrudnieniu w tej roli Florence Pugh, ale cieszy, że nie okazała się rozczarowaniem i spełniła pokładane w niej nadzieje. Yelena fantastycznie działa w duecie z Natashą, stanowiącej dla niej wdzięczny obiekt do atakowania złośliwymi i zaczepnymi komentarzami, ale też sprawdza się w roli wyrzutu sumienia i emocjonalnego łącznika z daleką przeszłością. Jest to jednak na tyle wyrazista postać, zarówno charakterologicznie, jak i pod względem wszystkich cech, które nadała jej Pugh, że powinna dobrze się sprawdzać w przyszłych projektach również w oderwaniu od Black Widow. 

Jest to udane kino rozrywkowe, stanowiące przyjemną odskocznię od głównego MCU, dające sobie czas na przystanięcie, przyjrzenie się postaciom, pozwolenie im na przebywanie w swoim towarzystwie, na pogadanie, przekomarzanie się, ale też nawiązanie jakiejś głębszej relacji, co później punktuje w scenach akcji, gdy z równym zaciekawieniem przyglądamy się wygibasom wszystkich postaci. Oczywiście w tej kwestii jest to niestety taka marvelowska średnia, czyli ładnie zrobiona pod względem efektów, ale pozbawiona przebłysku kreatywnego szaleństwa i często zwyczajnie przesadzona w konstrukcji scen akcji, wymagających od widza sporej pobłażliwości dla superbohaterskiej odrealnionej konwencji (szczególnie w finale). Co nie znaczy, że nie bywa w tej materii pomysłowa i fajna, zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy więcej w tym filmie klimatów z Jasona Bourne’a i dawnych Bondów, jak absurdalnych fikołków w powietrzu i wielkiej latającej bazy (znowu!) spadającej z hukiem na ziemię (znowu!). 

Bawiłem się dobrze, i trochę żałuję, że już najprawdopodobniej nie zobaczymy więcej na ekranie tego duetu, bo Scarlett i Florence ładnie się uzupełniają.