niedziela, 28 października 2018

Halloween - recenzja


Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy, ale potrzebowałem tego, znaczy się obejrzenia w kinie solidnego slashera, wzorcowego przedstawiciela gatunku, który zrobiony byłby bardzo na serio, ale bez jakiegoś przesadnego namaszczenia oraz kija w tyłku. „Halloween” dostarcza to. Zrobione 40 lat po klasyku Johna Carpentera, przekreśla wszystko to, co było w międzyczasie, i opowiada bezpośrednią kontynuację wydarzeń z pierwszego filmu. Jest to zabieg wygodny zarówno dla twórców, mogących pobawić się w tanie psychologizmy, jak i odbiorców, którzy niekoniecznie muszą (i chcą) znać wszystkie odcinki krwawej telenoweli.

Scenarzyści nie spieszą się do mordów, dając sobie czas na opowiedzenie o traumie, która naznaczyła Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) na resztę życia i wpłynęła na jej relacje z rodziną. Poznajemy jej córkę oraz wnuczkę, której nastoletni przyjaciele będą wdzięczną kolekcją nowych ofiar Michaela. Kobieta całe życie przygotowywała się do powrotu oprawcy, to już nie jest „final girl”, ona chce być „last woman” (z którą niefortunnie zadrze psychol w masce). Szykowała się do tego starcia przez 40 lat, jest uzbrojona jak Rambo przed wakacjami w Afganistanie, a dom najeżyła pułapkami, kamerami, metalowymi kratami, silnymi lampami na zewnątrz i wszystkim innym, co tylko lokalny oddział OBI miał w magazynie. Jest więc gotowa na przyjście Myersa. Niech tylko do niej fiknie!

Oczywiście to slasher, więc rzecz jasna Laurie przez te 40 lat nie mogła się przygotować jakoś przesadnie dobrze, bo byłby przypał gdyby biedaczek z nożem nie mógł sforsować zabezpieczeń i musiał smętnym krokiem odejść do lasu. Zamiast tego mamy więc obowiązkowy festiwal kretynizmów w finale, które szczęśliwie prowadzą do całkiem emocjonującego i klimatycznie zrealizowanego ostatecznego starcia pomiędzy trzema pokoleniami kobiet (final_girl power), a mrukiem w stroju pracownika kanalizacji. Jest nawet solidna dawka napięcia, gdy jedna z bohaterek metodycznie przeczesuje skąpane w mroku domostwo. Pierwszorzędna robota w operowaniu światłem i cieniem.

Jest to bardzo satysfakcjonujący seans, jeżeli tylko wiemy, na co przyszliśmy do kina, czyli na porządny slasher o seryjnym mordercy. Trup ściele się gęsto, Michael morduje szybko, brutalnie, mało finezyjnie, ale za to cholernie efektywnie, zawsze krwawo, a czasem nawet efekciarsko. Mistrz Carpenter zaprawia to klimatycznym soundtrackiem, a reżyser chętnie sięga po genialny - klasyczny już - carpenterowski główny motyw muzyczny serii, który zupełnie się nie zestarzał. Twórcy czasem pozwalają sobie na lekkie żarty i mrugnięcia okiem do fanów serii, ale mordy są tutaj jak najbardziej na serio: brutalne, mroczne, zazwyczaj pokazywane z bezdusznym chłodem odzwierciedlającym charakter niemego bohatera serii. I prawidłowo.

sobota, 27 października 2018

Daredevil - trzeci sezon


Od samego początku tak było i nic się nie zmieniło w tej kwestii - „Daredevil” jest najlepszym marvelowym serialem Netfliksa. A ten rok udowodnił to dobitnie. Mieliśmy rekordową ilość nowych sezonów, bo pierwszy raz się zdarzyło, że mieliśmy nowe odcinki seriali o wszystkich Defendersach w tym samym roku. Podczas jednak, gdy już ledwie sobie przypominam, o co chodziło w „Jessice Jones”, przez kilka tygodni walczyłem z chęcią porzucenia „Luke’a Cage’a” i pomimo licznych wad, dobrze się bawiłem z „Iron Fistem”, twórcy „Daredevila” dostarczyli coś, do czego ciężko jest się przyczepić. Serial, którego chce się oglądać seriami po kilka odcinków, który wciąga, ekscytuje, interesuje, a okazjonalnie nawet zachwyca. Oczywiście są to takie mikro-zachwyty, zazwyczaj związane ze stroną wizualną (jak na przykład skąpane w czerwonym świetle wnętrze kościoła, które jest rodem z filmów Dario Argento).

Jest w tym sezonie od groma kapitalnych momentów: długie ujęcie w więzieniu, starcie w mieszkaniu Bullseye’a, starcie w kościele z Bullseyem, ale gdybym miał wskazać tylko jedną scenę, byłby to atak Bullseye’a na redakcję gazety. Czyli jakby nie patrzeć, Bullseye był strzałem w dziesiątkę, zarówno pod kątem obsadowym, jak i pomysłu na umieszczenie go w serialu. Najciekawsze, że nigdy w zasadzie nie zostaje tak nazwany, ale zasuwanie przez cały czas na kodach (auto-aim: on) nie pozostawia wątpliwości na jakim komiksowym łotrze go wzorowano. Jest to kozacka postać, która sprawia odbiorcy masę radochy, bo w starciu z bliska napieprza ciosami jak króliczek Duracella, a gdy musi walczyć z dystansu to pewnie potrafiłby wyrządzić jakieś szkody nawet temperówką. Jest to wdzięczny materiał dla twórców serialu i korzystają z tego obficie, stawiając na ogromną dynamikę w kolejnych scenach starć z nim, dbając też jednocześnie o walory wizualne (zdjęcia w tym serialu, a zwłaszcza oświetlenie i kolorystyka, to czysta radość dla oczu), za każdym razem uzyskując czadowy efekt finalny.


Można by trochę marudzić na jakieś pomniejsze minusy, na okazjonalnie dziwne zachowania bohaterów, powolny rozruch pierwszych odcinków, ale nie trafiłem tutaj na nic, co sprawiłoby, że chciałbym sobie zrobić przerwę od serialu. Nawet te nieszczęsne trzynaście odcinków, czyli ogólna rozlazłość wielu seriali Netfliksa, i to nie tyko tych marvelowych, nie przeszkadzała mi w tym przypadku. Udany był nawet obowiązkowy odcinek retrospektywny z drugiej połowy sezonu (jest to już praktycznie element schematu wedle którego budowane są kolejne sezony marvelowskich seriali), bo kupił mnie już samą wycieczką w mroźne amerykańskie zadupie, dobrze kojarzące mi się z wieloma udanymi filmami oraz serialami (no siema, „Fargo”). Z całą pewnością nie odczułem więc ulgi, gdy dotarłem do końca sezonu, bo jestem gotów na więcej Matta Murdocka. Ja chcę więcej Matta Murdocka. Mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec jego przygody z Netfliksem.

Załączam kadr po zobaczeniu którego pokiwałem głową z uznaniem. Nie jest tak plastyczny, jak wiele poprzedzających go scen skąpanych w mroku, albo tych zachwycającym światłem przebijającym się przez kolorowe kościelne witraże, czy też jakoś specjalnie efekciarski. Pokazuje jednak, że jest tutaj pomysł na niebanalne umiejscowienie postaci w kadrze, dorzucenie jakiegoś elementu, który pomimo prostoty samej sceny, czyni ją ciekawszą dla oka (siatka), a do tego przypomina, że osoba odpowiedzialna za kostiumy też wiedziała co robi, kontrastując „nudny” czarny strój Daredevila, kilkoma białymi elementami. Przyjemnie się na to patrzyło. Gdyby zrobić ten odcinek w czerni i bieli, ten moment byłby żywcem z komiksowego „Sin City”.

Frank Miller lubi to.

Kinofilia też.

I tak, dobrze wiem, że nie napisałem niczego o Wilsonie Fisku. Co tu mogłem jeszcze ciekawego dodać? Wilson Fisk jest zarąbisty. Koniec tematu.

sobota, 20 października 2018

O tym, jak studio Disneya pożarło kino rozrywkowe.


Jeżeli wydawało Wam się, że studio Disneya już masakrycznie zdominowało kino blockbusterowe to jeszcze nie widzieliście wszystkiego, poczekajcie na przyszły rok…

Dotarło to do mnie tydzień temu, gdy wrzucałem plakat „Aladyna”. W przyszłym roku zobaczymy trzy klasyczne animacje Disneya w nowej wersji. I to w bardzo krótkich odstępach czasu. Otóż najpierw w marcu mamy „Dumbo” Tima Burtona (w obsadzie Eva Green, Colin Farrell, Michael Keaton, Danny DeVito). Niecałe dwa miesiące później „Aladyna” Guya Ritchiego (który jest o tyle ciekawym przypadkiem, że w zasadzie jedyną gwiazdą projektu jest Will Smith, no i oczywiście w pewnym stopniu też sam reżyser). Nie zlecą jeszcze nawet kolejne dwa miesiące jak do kin trafi „Król Lew” Jona Favreau (Donald Glover, Seth Rogen, Beyonce, John Oliver, James Earl Jones i wielu innych).

To jednak nie koniec, bo w czerwcu przecież jeszcze wejdzie na scenę Pixar z kolejnym „Toy Story”.

I „Frozen 2” w listopadzie…

I w sierpniu podejmą próbę ruszenia z nową marką opartą na książkach z serii „Artemis Fowl”...

A, no i jeszcze niszowa seria filmów o superbohaterach. No wiecie, „Captain Marvel” w marcu, „Avengers 4” w maju (poprzednia odsłona zebrała na świecie skromne 2 miliardy dolarów) oraz „Spider-Man: Far From Home” w lipcu. Spidey oczywiście przyniesie głównie zarobki Sony, ale jestem pewien, że Marvelowi przy okazji tego filmu też wpadnie do kieszeni trochę zaskórniaków. Przecież wpływy z takiej głośnej premiery to nie tylko zyski z samych biletów, ale też wszystkiego innego związanego z Pajęczakiem i Marvelem.

Jakby tego było mało to pod koniec roku zrzucą jeszcze kolejną komercyjną bombę w postaci dziewiątego epizodu „Gwiezdnych Wojen”.


Takie nagromadzenie gorących premier o ogromnym potencjale komercyjnym zapewne nie jest przypadkowe. Od dawna trwały negocjacje w sprawie zakupu przez Disneya studia 20th Century Fox. Od razu było wiadomo, że będzie to kosztowna inwestycja, która okazała się być jeszcze dotkliwsza za sprawą konkurencji w postaci Comcastu próbującego ich przelicytować. W efekcie zamiast pierwotnych 52 miliardów dolarów musieli wyłożyć jakieś 65 miliardów (o ile nie uległo to zmianie po tym, jak Comcast się wycofał ze swoich planów i postanowił skupić na Sky). Ile by to ich ostatecznie nie wyniosło, jest to już suma odczuwalna nawet dla takiego molocha jak Disney, bo stawiająca ich w ryzykownym położeniu – wystarczyłaby teraz seria błędnych decyzji biznesowych i kosztownych porażek finansowych w kinach żeby zaczęło się robić nieciekawie dla korporacji. Przypuszczam więc, że celowo zaplanowali na przyszły rok taki zmasowany atak blockbusterów, który podreperuje ich nadwyrężone konto.

Wszystko wskazuje na to, że nie będzie z tym problemu, bo pewnie same tylko zyski z „Avengers 4”, „Króla lwa” i „Gwiezdnych Wojen” (wszystko zapewne grubo powyżej miliarda z każdego filmu, a pewnie i dwójka na przodzie nie będzie wielkim zaskoczeniem) rozpromienią twarze akcjonariuszy. Dodać do tego szereg produkcji, których rozpiętość zysków będzie pomiędzy 600 milionów a miliardem, a także kilka potencjalnych niespodzianek i z całą pewnością zarząd Disneya pod koniec przyszłego roku będzie się już klepać po pleckach.

Warto dodać, że nie uwzględniłem w powyższym jeszcze marek Foxa, które teraz wejdą pod skrzydła Disneya. Przypuszczam, że już w przyszłym roku zaczną wypuszczać do kin ich filmy ze swoim logo (niektóre źródła twierdzą, że pierwszym takim tytułem będzie „Dark Phoenix”). W takim przypadku dojdą jeszcze chociażby dwa filmy o mutantach („Dark Phoenix”, „New Mutants”), „Kingsman 3”, „Alita: Battle Angel”, „The Kid Who Would Be King” (nowy film Joego Cornisha, twórcy „Attack the Block”).

Jeżeli wydaje Wam się, że 2019 będzie masakryczny to poczekajcie na przyszłą dekadę…


Obstawiam, że „Dark Phoenix” będzie pożegnaniem z uniwersum zbudowanym przez pierwsze filmy Bryana Singera. Kwestią czasu jest kiedy mutanci zaczną być wprowadzani do MCU. Można jedynie spekulować, czy pociągnie to ze sobą reboot całego MCU (myślę, że mimo wszystko na to za wcześnie, chyba po prostu dotrzemy do momentu, gdy na „emeryturę” przejdzie pierwotny skład Avengers, bo przecież nie zdołają w nieskończoność przedłużać kontrakty wszystkich tych aktorów, a chyba nie zdecydują się na podmianę całej obsady), ale jestem przekonany, że nie będą się babrać w chronologicznym bajzlu singerowskich X-menów i po prostu zaczną od zera.

Kilka nietrafionych decyzji (głównie nieszczęsny „Solo”, przy którego realizacji i dystrybucji popełniono wiele błędów, ale też wkurzenie sporej części fanów filmem „Ostatni Jedi”) tymczasowo uwaliło pomysł corocznych premier filmów ze świata Gwiezdnych Wojen, ale z całą pewnością w przyszłej dekadzie zobaczymy więcej historii osadzonych w tym uniwersum, bo takiej marki się nie odpuszcza, będą kombinować od różnych stron i zapewne znajda sposób na ponowne generowanie ogromnych zysków z dzieła życia George’a Lucasa.

A, no i jest jeszcze James Cameron i jego nieco obłąkana wizja czterech kontynuacji „Avatara”, które powstają już od lat. Odnoszę wrażenie, że chwilowo nikt na to nie czeka i nie wierzy w sukces tego projektu, ale Cameron to gość, który wielokrotnie ignorował ludzi pukających się w czoło, robił swoje i zawsze wychodził z tego zwycięsko. Pierwszy „Avatar”, również wyśmiewany przez wielu, dobił prawie do trzech miliardów dolarów (zabrakło ponad 200 milionów, ale pewnie zrobią jakąś reedycję przed premierą drugiej części i dobiją do trójeczki na przodzie), więc nie należy przedwcześnie skreślać drugiej części, bo może ona zainicjować triumfalny kilkuletni najazd kosmicznych smerfów na portfele widzów.

Reasumując, jak to wszystko wypali i nie popełnią jakichś horrendalnych błędów po drodze to Disney w przyszłej dekadzie będzie miał tyle kasy, że nie tylko szybko odkuje się po kosztownym zakupie Foxa, ale będzie mógł zacząć kupować sobie dla beki różne państwa w Ameryce Południowej.

All Hail King Mickey!

niedziela, 7 października 2018

A Star is Born (Narodziny gwiazdy) - recenzja


Droga „Narodzin gwiazdy” na duży ekran była wyboista. Czwarta (!) już wersja filmu z roku 1937 pierwotnie miała powstać na początku obecnej dekady. Za kamerą miał siedzieć Clint Eastwood, a jego instrukcji słuchać Beyonce. Jest to dość pocieszna wizja, gdy wyobrazić sobie Clinta przekazującego tym swoim ciepłym głosem - o walorach papieru ściernego trącego o kamień – wskazówki gwieździe pop. Długo szukano aktora partnerującego piosenkarce, rozmowy prowadzono z takimi osobami jak: Tom Cruise, Christian Bale, Johnny Depp, Will Smith i Leonardo DiCaprio. W końcu z filmu zrezygnowała Beyonce, za to zaangażowano Bradleya Coopera, który z czasem przejął również pozycję Eastwooda i wybrał projekt na swój reżyserski debiut. Dwa lata temu w miejsce piosenkarki wskoczyła koleżanka po fachu, Lady Gaga, i realizacja w końcu ruszył z kopyta.

Jedno jest pewne, Cooper i Gaga to duet kompletny, idealna mieszanka chemii, talentu i charyzmy. On w ogóle nie przypomina siebie, ogorzały, zarośnięty, używający nieco niższego głosu niż zwykle. Jackson Maine to gość, który tak długo był wystawiony na zalety i wady sławy, że nie pamięta już, jak to jest nie być fotografowanym przez kasjerkę w supermarkecie i nagabywanym przez obcych w barze. Przestał już zwracać na to uwagę. W pewnej chwili stwierdza, że jednym z efektów sławy jest ciągłe zwracanie się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem przez innych ludzi. Przestał był tylko Jacksonem, czy też Jackiem, zawsze jest Jacksonem Mainem, TYM Jacksonem Mainem. Jackson Maine to szycha, gwiazda country zapełniająca stadiony, legenda rozpoznawalna przez wszystkich. Przy tym to człowiek zmęczony życiem, na granicy wypalenia, ale wciąż jeszcze próbujący dawać z siebie wszystko na scenie i podtrzymywać w sobie płomień, a okazyjnie to nawet rozpalać porządne ognisko.


Ona natomiast wręcz musiała nie przypominać siebie, nie było innej drogi, od tego zależał los filmu, czy widz zdoła zapomnieć o jej scenicznej personie - szalonej, wyrazistej gwieździe pop w dziwacznych kostiumach. Musieliśmy uwierzyć, że patrzymy na skromną, zakompleksioną, niedoświadczoną dziewczynę, która ma ogromny talent, ale niewystarczająco oszałamiający wygląd żeby zawojować przemysł rozrywkowy. I to się udało. Film najmocniej działa w pierwszej godzinie, gdy obserwujemy jej drogę do sławy. Lady Gaga ma kawał głosu i najlepszy użytek z niego robi w tych pierwszych, prostych, naładowanych czystymi emocjami piosenkach, które wchodzą pod skórę, wywołują ciary, wbijają w fotel i poruszają serducho. Rewelacją jest natomiast Bradley Cooper, który nie tylko nie odstaje wokalnie, ale też - co ważniejsze – równie umiejętnie maluje emocje przy pomocy głosu. Czy to w duecie z piosenkarką, czy w solowych występach, udowadnia, że jest TYM Jacksonem Mainem i nie bez przyczyny jest tak kochany przez publiczność. „Narodziny gwiazdy” mają widzowi do zaoferowania jedne z najlepszych scen koncertowych w historii kina. Jest to pięknie sfilmowane i fenomenalnie udźwiękowione, warto tego doświadczyć w kinie z dobrym nagłośnieniem, bo można poczuć się, jakbyśmy byli na prawdziwym koncercie. Jeżeli film za kilka miesięcy nie zgarnie statuetek w technicznych kategoriach dźwiękowych uznam to za skandal.

Jak już wspomniałem, ale warto to podkreślić jeszcze raz - pomiędzy ekranowym duetem jest wyczuwalna prawdziwa chemia. Cooper ładnie się uzupełnia z partnerką, oboje dają subtelny popis aktorskiego rzemiosła, tworząc pełnokrwiste postacie, starannie przemyślane i konsekwentnie poprowadzone, ale sprawiające jednocześnie wrażenie prawdziwych osób, a nie tylko owoców czyjejś wyobraźni. Pierwsza godzina kradnie serce, bo opowiada po prostu o relacji dwójki ludzi, o tym jak się poznają, zakochują w sobie, wskakują oczywiście w role mentora i muzy, ale jest to pokazane w ujmująco naturalny sposób, jest w tym wyczuwalna szczerość i jakaś prawda o życiu. Gdy jest to tylko film o tym, o rodzącym się uczuciu, o życiu w trasie, uczeniu się scenicznego obycia i odkrywaniu realiów życia artysty, to wtedy pochłania bez reszty, angażując emocjonalnie, ale też wciągając w prostą opowieść o muzykach.


Urok niestety zaczyna nieco ulatywać po godzinie, gdy Ally w pogoni za sławą skręca w kierunku dość przezroczystej kariery gwiazdki pop. Jakość piosenek spada, a wraz z tym zaczyna nieco uwierać przewidywalność i sztampowość fabuły, co wcześniej skutecznie osładzały odczuwane emocje związane z wykonywaną muzyką oraz szczerością ukazywanych tutaj ludzkich zachowań. Wtedy też zaczynają się nasilać alkoholowe problemy Jacksona, obecne w zasadzie od pierwszych minut filmu, ale wcześniej bagatelizowane i spychane na bok. Oczywiście było wiadomo, że nie będzie to trwało wieczne i jest kwestią czasu zanim boleśnie ugryzie to wszystkich w tyłek. I tak się dzieje. Nie jest to chwilami najzgrabniej prowadzone, szczególnie scena podczas wręczania nagród Grammy, która zapewnia prawdziwą mieszankę przeciwstawnych emocji (w tym zażenowania), i to raczej niekoniecznie zamierzonych przez twórców. Co nie znaczy, że druga połowa filmu pozostawia widza zupełnie obojętnym na to, co ogląda. Nie jest tak, że postacie, które już wcześniej polubiliśmy, przestają nas obchodzić. Po prostu to już nie działa tak dobrze, bo widzieliśmy tę historię w kinie niezliczoną ilość razy i wyłączamy się trochę na poziomie emocjonalnym.

W finale jednak wszystko znowu wskakuje na swoje miejsce, muzyka ponownie zaczyna porządnie tarmosić emocjami, trafiając przy tym w samo sedno, czyli w serducho, pięknie uzupełniając się z poruszającym finałem historii. Jeżeli więc zapytacie, czy zachwyty zachodniej krytyki i głosy o ogromnym „oscarowym potencjale” nie są przesadzone, to odpowiem, że do pewnego stopnia niewątpliwie są. Nie wszystko tutaj działa tak jak powinno, ale gdy film wznosi się na wyżyny swojego potencjału to robi taki emocjonalny rozpieprz, że jestem w stanie zrozumieć wszystkie te entuzjastyczne głosy.

środa, 3 października 2018

Venom - recenzja


Od czasu do czasu lubię zobaczyć naprawdę zły film, bo pozwala dostroić sobie w głowie krytyczne trybiki, „odświeżyć” rozpiętość skali gustu, pokazać co powinno się znajdować na tym gorszym końcu, bardziej docenić te dobre filmy, ale też pomóc w sprawiedliwej ocenie tych „tylko” niezłych i przeciętnych. „Venom” wykonuje taką robotę dla kina superbohaterskiego, bo pozwala na nowo docenić produkcje Marvela i wprowadzoną przez nich jakość, ale też nabrać większego dystansu do tego, czym raczył Warner i jego filmowe DC Universe. „Venom” to wehikuł czasu zabierający widzów w okres powstawania takich tytułów jak „Spawn”, „Daredevil”, „Catwoman” oraz „Elektra”. Filmów nie tyle radośnie campowych, jak te nieszczęsne schumacherowskie ekranizacje Batmana, co zwyczajnie durnych, nudnych, nietrafionych tonalnie, nierozumiejących materiału źródłowego, no i zwyczajnie tandetnych.

Od pierwszych minut wiadomo, że to będzie niestety kontakt z bezdusznym filmem, pozbawioną ikry historią opartą na leniwie skleconym scenariuszu, wypchanym kretynizmami, drewnianymi dialogami, nudnymi scenami, zerowa logiką wydarzeń i obowiązkowym niewyrazistym finałowym starciem kupki pikseli o losy całej ludzkości. Osoby powiązane z filmem od miesięcy nie mogły się zdecydować jaka będzie jego kategoria wiekowa i to widać w finalnej wersji. Venom odgryza w filmie kilka głów, drugi symbiont szlachtuje ludzi, ale krew pojawia się chyba tylko przypadkiem tam, gdzie zapomniano ją usunąć cyfrowo. Obstawiam, że początkowo planowano R-kę (pewnie typowe hollywoodzkie zachłyśnięcie się sukcesem innego filmu, w tym przypadku „Deadpoola”), ale gdy studio zorientowało się jaką abominację stworzono, zaczęło w panice usuwać z filmu jatkę żeby opchnąć go w pierwszych tygodniach wyświetlania większej ilości widzów.


Zbrodnią jest, że zebrano tak utalentowany tercet aktorów (a do tego ściągnięto jeszcze - do planowanego sequela - Woody’ego Harrelsona) i pokarano ich czymś tak słabym. Michelle Williams mogłoby w tym filmie nie być, czego zresztą pewnie życzyłaby sobie sama aktorka, bo robi za pozbawioną charakteru ciapę w miniówie. Riz Ahmed musi wygadywać jakieś dyrdymały i robić za coś pomiędzy karykaturą Elona Muska, a kolejnym kreskówkowym pseudo-racjonalistą biadolącym o ludzkości wyniszczającej planetę. Natomiast Tom Hardy… Ech, Tom Hardy. Najwyraźniej ktoś zrobił mu numer dekady i powiedział, że gra w głupawej komedii, ale nie przekazał tej informacji reszcie obsady. Przypał. Jego interakcje z głosem w głowie bywają momentami zabawne, chyba przypadkiem wyszła im jedna przezabawna linia dialogowa (scena z windą), ale głównie jest to nietrafiony humor na który patrzy się z lekkim zażenowaniem.

Kończąc, chciałbym napisać coś pozytywnego, ale jedyne co mogę zaoferować, zwłaszcza osobom, które wybiorą się na to do kina – zostańcie do końca napisów. Jest kilkuminutowa scena z filmu animowanego „Spider-Man Uniwersum”, który trafi do kin pod koniec grudnia. Jest pomysłowo, niebanalnie, scenę akcji zrealizowano z polotem, strona wizualna jest cudowna, a dialogów słucha się z uśmiechem na ustach. Reasumując: jest to totalne przeciwieństwo „Venoma”. Nie wiem jakim cudem wyszło to od Sony, ale mam nadzieję, że będą od teraz szli właśnie w takim kierunku, a nie podróżowali w czasie do okresu, o którym chyba wszyscy miłośnicy kina superbohaterskiego chcieliby już zapomnieć.

wtorek, 2 października 2018

Martin Scorsese: making of, część druga

Obiecana w weekend druga część tekstu o kulisach realizacji kilku filmów Martina Scorsese.


Przylądek Strachu

Martin Scorsese długo wzbraniał się przed realizacją "Przylądka strachu", nowej wersji filmu sprzed trzydziestu lat z Gregorym Peckiem i Robertem Mitchumem. Universal jednak na niego naciskał, powołując się na umowę zawartą przy okazji "Ostatniego kuszenia Chrystusa", jego wymarzonego projektu, na który przez lata nie mógł znaleźć pieniędzy. Gdy już wydawało się, że uda mu się zrealizować film dla Paramountu, wszystko trafił szlag w 1983 r. i niechciany, kontrowersyjny projekt Scorsese przez następnych kilka lat był ofiarą żartów na hollywoodzkich imprezach. Reżyser został nawet kiedyś przedstawiony jakiemuś ważnemu prezesowi jako gość, który nakręci „Ostatnie kuszenie Chrystusa", na co tamten roześmiał mu się w twarz i odwrócił na pięcie.

W końcu jednak udało mu się, w czym nie małą zasługę miał Mike Ovitz, współzałożyciela CAA, który w latach 80. stał się jedną z najpotężniejszych figur w Hollywood. To dzięki Ovitzowi doszło do realizacji "Koloru pieniędzy", "Chłopców z ferajny", "Wieku niewinności", czy też w końcu "Ostatniego...". Ovitz przekonał do projektu Toma Pollocka z Universalu, który zdecydował się wyłożyć pieniądze (Scorsese po latach szykan i odmownych decyzji, obawiał się już prosić o więcej, jak marne 7 milionów dolarów, co nawet w latach 80. było śmieszną sumą) pod warunkiem, że reżyser zrealizuje dla nich również projekty bardziej "atrakcyjne komercyjnie".

I tu wracamy do "Przylądka strachu". Scorsese montował właśnie "Chłopców z ferajny", gdy zgłosił się do niego Steven Spielberg i wręczył scenariusz remake'u. Martin przeczytał go trzy razy. Za każdym podejściem nienawidził go coraz bardziej. Napisany pierwotnie z myślą o Spielbergu, zawierał mnóstwo scen epatujących tandetną sielanką rodziny Bowdenów, siedzącej razem przy pianinie i radośnie śpiewającej piosenki. Scorsese stwierdził, że bohaterowie są chyba z innej planety i kibicował socjopatycznemu Maksowi, licząc, że ten wyrżnie ich wszystkich.

Co ciekawe, kolejnym projektem Scorsese miała być... "Lista Schindlera". Zmęczony jednak falą krytyki i nienawiści, jaka spłynęła pod jego adresem po premierze "Ostatniego kuszenia Chrystusa", nie czuł się na siłach, żeby sięgać po kolejny delikatny temat. Ostatecznie zdecydował się więc na dokonanie wymiany z kolegą po fachu. Spielberg chciał wiedzieć tylko jedną rzecz - czy cała rodzina Bowdenów przeżyje do końca. Uspokojony przez Martina, że ten nie wyobraża sobie innej alternatywy, pozostawił całą resztę w jego rękach, udzielając pozwolenia na dowolne zmiany w scenariuszu. Pewnie trochę się później zdziwił, bo Scorsese raczej nie wspomniał, że skupi się na patologiach trawiących rodzinę Bowdenów: niewierności męża, zdradzonej żonie próbującej odegrać się na bohaterze oraz seksualnie rozbudzonej nastoletniej córce zafascynowanej drapieżnym psychopatą.



Gangi Nowego Jorku

Martin Scorsese o realizacji "Gangów Nowego Jorku" marzył od lat 70. To właśnie wtedy, w mieszkaniu znajomych, u których zatrzymał się po sylwestrowej imprezie, znalazł kopię "The Gangs of New York" Herberta Asbury'ego. Książka opowiadała o pełnym przemocy okresie pomiędzy rokiem 1830, a końcem wojny secesyjnej (1865), kiedy to gangi praktycznie rządziły ulicami dolnego Manhattanu, w tym rejonem Bowery, niedaleko którego wychowywał się Marty. Reżyser przeczytał całość przy jednym posiedzeniu i natychmiast przekazał scenarzyście, Jay'owi Cocksowi, zaznaczając, że ma do tego podejść jak do westernu w kosmosie. Pierwsza wersja scenariusza liczyła blisko 180 stron, miała dickensowski rozmach i była mocno zainspirowana "Satyriconem" Felliniego oraz "Mechaniczną pomarańczą" Kubricka. Malcolm McDowell miał zresztą wystąpić w głównej roli.

I wtedy stała się tragedia - premierę miały nieszczęsne "Wrota niebios" Michaela Cimino, słynny ambitny projekt, który okazał się być gigantyczną wpadką finansową i w efekcie pociągnął na samo dno United Artist. Scorsese, który ledwie wylizał się po rozczarowującym komercyjnie "New York, New York" sprzed trzech lat, nawet nie marzył więc o rychłej realizacji porażającej rozmachem opowieści o ulicach rządzonych przez gangi. Dopiero dziesięć lat później, gdy Hollywood spojrzało na niego przychylniejszym okiem po sukcesie "Chłopców z ferajny", projektem zainteresowało się Warner Bros, ale szybko się z tego wycofało. Kilka lat później do realizacji przymierzało się studio Disneya, ale ostatecznie odstraszył ich mizerny wynik finansowy "Kunduna" z 1997. Od tamtej pory żadne studio filmowe nie chciało się podjąć realizacji tego projektu, bo ostatnim komercyjnym sukcesem Scorsese był "Przylądek strachu" z 1991.

Dopiero na początku nowego stulecia, scenariuszem zainteresował się Harvey Weinstein, marzący o współpracy z Martinem. Wskrzeszeniu projektu z martwych niewątpliwie pomogło też zainteresowanie wyrażane przez Leonardo DiCaprio. Leo na radarze reżysera znajdował się od czasu "Chłopięcego światu" (1993), w którym wystąpił u boku Roberta De Niro. Zresztą to De Niro - zazwyczaj nieskory do tego typu zachowań - zasugerował przyjacielowi, żeby zainteresował się utalentowanym dzieciakiem z którym niedawno współpracował. Co ciekawe, to właśnie De Niro jako pierwszy otrzymał propozycję zagrania roli Rzeźnika, ale odmówił. Scorsese zgłosił się więc do Daniela Day-Lewisa, ówcześnie twierdzącego, że jest już na przedwczesnej "emeryturze". Aktor przeprowadził się nawet do Włoch żeby... pobierać nauki od szewca. Day-Lewis był zaintrygowany rolą, ale niechętnie zgodził się na występ, bo od projektu odstraszała go osoba Weinsteina.


Niewątpliwie to jednak niesławny Harvey przyczynił się w dużej mierze do zrealizowania filmu. Do przepisania scenariusza zatrudnił Steve'a Zailliana, nagrodzonego Oskarem za "Listę Schindlera". W obliczu nadchodzącego strajku scenarzystów, wymusił też skrócenie o dwa tygodnie okresu przygotowań do realizacji, co wybiło Martina z rytmu i zmusiło do dokonania wielu decyzji pod presją czasu. Później wielokrotnie dochodziło do starć pomiędzy reżyserem, a producentem, który nie rozumiał, dlaczego mając tak atrakcyjnych aktorów jak Day-Lewis i DiCaprio, duet o ogromnym potencjale marketingowym, ubiera się ich w łachmany, dobiera dziwaczne kolorystycznie ubrania oraz kapelusze, nie wspominając już o rozczochranych i przetłuszczonych włosach Daniela. Nie podobał mu się również pomysł zamieszczenia sceny walki pomiędzy terrierem i grupą szczurów oraz umieszczenia słoja z odciętymi uszami w głównej kwaterze Rzeźnika. Po jakimś czasie doszło do tego, że Martin zamontował lusterka przy swoim stanowisku z monitorami żeby ostrzegały go zawczasu o zbliżającym się Weinsteinie. Panowie kłócili się na tyle ostro, że w pewnym momencie Scorsese zagroził porzuceniem filmu i przekazaniem dokończenia go komuś innemu.

Film został finalnie ukończony z poślizgiem, budżet przekroczono o co najmniej 10 milionów, a zdjęcia przeciągnęły się tak bardzo, że Scorsese został w końcu zmuszony do zwolnienia z planu Cameron Diaz, która musiała już zacząć pracować przy filmie "Ostrożnie z dziewczynami". Scorsese oczywiście nie był z tego zadowolony i próbował przekonać Columbię do opóźnienia startu realizacji komedii, ale pokazano mu środkowego palca. Weinsteinowi zresztą też skończyła się cierpliwość i nakazał natychmiastowe przerwanie realizacji filmu, chociaż Martin wciąż dopracowywał finałowe starcie pomiędzy Amsterdamem i Rzeźnikiem. Reżyser nie zdołał więc nakręcić wszystkich zaplanowanych ujęć.

Wszystkie te problemy odcisnęły piętno na filmie, który miał wszystko co tylko potrzebne, żeby zostać arcydziełem: pełną rozmachu historię o szalenie interesującym okresie w dziejach Stanów Zjednoczonych, opowiedzianą przez utalentowanego reżysera z pomocą zdolnych aktorów, ale nie dość czasu, żeby to wszystko dopracować, poprawić słabe elementy, skorygować nierówną narrację oraz pokierować nieco inaczej DiCaprio, który wyraźnie odstawał od charyzmatycznego Day-Lewisa.

Szkoda.