Nie zdołałem wybrać się na „Resident Evil: Ostatni rozdział” do kina. Pewnie za bardzo byłem wtedy zajęty bieganiem na „La La Land”. Zresztą z repertuaru w lokalnym kinie wyparował chyba po tygodniu wyświetlania. Jakiś czas temu film trafił do oferty Netfliksa. Miałem wczoraj wieczorem pudełko gorącej pizzy i zimny browar w łapie, połączenie tego z obejrzeniem ostatniego rozdziału kultowej (hehe) serii „Resident Evil” wydawało się dobrym pomysłem. Po kilku minutach seansu zwątpiłem w to.
Jakimś cudem im bardziej doświadczony w swoim fachu, tym większe szroty wypluwa z siebie Paul W.S. Anderson. Seria „Resident Evil” nigdy nawet nie leżała obok dobrych filmów, ale poprzednią odsłoną („Resident Evil: Retrybucja”) udowodnił, że jego wieloletnie dopracowywanie przepisu na ostateczne guilty pleasure zbliżyło go do absolutu. Był niczym mały chłopiec, który sięga po każdy czadowy pomysł podpatrzony gdzieś indziej i wykorzystuje podczas zabawy w reżyserowanie. Nawet nie próbował już udawać, że robi dobry film, albo przeciętny film, co tam, że robi w ogóle film. Zabawił się po prostu w zrobienie nieinteraktywnej gry nadziabanej efekciarskimi pomysłami ukradzionymi od innych.
Bohaterowie przebijali się przez kolejne poziomy, w których mieli do zabicia określoną ilość przeciwników, przeskakiwali z ogarniętego epidemią Tokio do starcia z bossem na ulicy Nowego Jorku (dwóch wielkich zakapiorów z ogromnymi siekierami). Pomiędzy miejscówkami było nawet coś zbliżonego do ekranu ładowania poziomu. Postacie były płaskie, waliły sucharami z prędkością karabinu półautomatycznego i oczywiście biegały we wdziankach rodem z bijatyk z pierwszego Playstation. I oglądanie tego sprawiało autentyczną frajdę. Oczywiście jeżeli potrafiło się docenić filmowy paździerz wyniesiony do poziomu niedorozwiniętego artyzmu. Co najfajniejsze, Anderson nie zdradzał absolutnie żadnych pretensji, nie udawał, że ten film jest czymś więcej jak tylko głupawą rozrywką, ale zachowywał przy tym pełny profesjonalizm techniczny. Film mógł sobie być pod każdym innym względem koszmarem studenta filmoznawstwa, ale od strony formalnej był bez zarzutu. Miało to dopracowane efekty, fajne ujęcia, czytelny montaż, wylatujące z ekranu przedmioty, jakąś ogólną estetykę wizualną i ciekawe pomysły aranżacyjne. Spięte to było oczywiście klamrą zdradzającą obecność na planie delikatnie opóźnionego filmowca, ale to tylko dodawało całości smaczku.
W najnowszym filmie nie ma z żadnej z tych rzeczy, pozostał tylko ten niezbyt lotny reżyser, krzyczący „akcja” do istot aktoropodobnych stojących w pomieszczeniu otoczonym zieloną ścianą. Jest to film zły. Ale to zły w sposób dobitny. Z każdego kadru wylewa się tandeta, pokraczne dialogi wywołują kolejne parsknięcia, fabuła zupełnie nie ma sensu, zachowania postaci wywołują ciągły śmiech, podobnie jak interakcje pomiędzy nimi. Strona techniczna to jakiś kiepski żart. Już dawno nie widziałem tak złego montażu. Na sceny akcji nie da się patrzeć, bo tak strasznie je poszatkowano na setkę krótkich cięć, albo raczej próbowano ulepić z setki krótkich skrawków, że można dostać padaczki od zbyt intensywnego wpatrywania się w ekran. Osoba dotknięta chorobą Parkinsona skleciłaby z tego lepszy materiał. Sprawę pogarsza, że część scen zrealizowano w nocy albo mrocznych pomieszczeniach (zapewne żeby oszczędzić na efektach specjalnych) więc przez znaczną część filmu nie do końca wiadomo, co się dzieje na ekranie. Dodać do tego nudny scenariusz i przezroczystych bohaterów, którzy zapewniają widzowi niezamierzoną rozrywkę przez sam fakt bycia pociesznie oczywistym mięsem armatnim dla Andersona, i otrzymujemy obraz filmu spełnionego. Idealnego, perfekcyjnego wręcz, przykładu tego jak nie należy robić kina rozrywkowego.
Co się jednak uśmiałem to moje.
Nie mogę się teraz doczekać masakry jaką para Anderson-Jovovich zrobi marce „Monster Hunter”.