niedziela, 7 lutego 2021

Hunger (Głód) - recenzja

 


Powtórzyłem sobie wczoraj „Hunger” Steve’a McQueena. Ostatni raz widziałem prawie jedenaście lat temu na Nowych Horyzontach, gdy był już osławiony zdobytą dwa miesiące wcześniej w Cannes nagrodą za najlepszy debiut. Wróciłem do niego teraz, bo ciągnęło mnie do tej powtórki od dawna, ale ostatecznie zostałem do tego zainspirowany niedawnym seansem antologii „Small Axe”. Zobaczywszy to dzieło twórcy niewątpliwie doświadczonego, z wyrobionym już stylem, nazwiskiem i Oscarem na koncie, zachciałem wrócić do początku jego drogi artystycznej, żeby nie tylko zobaczyć, jak wyrabiał się jego talent, ale też zrewidować własny dawny zachwyt.


„Hunger” podarował kinomanom tak naprawdę nie jedno, ale dwa istotne nazwiska, które przez następną dekadę miały rosnąć w siłę na filmowej arenie. Wspomniany McQueen już w debiutanckiej produkcji pokazał, że potrafi budować klimat i konstruować sceny dające po czerepie, które jeszcze długo po seansie kołatają się pod czaszką odbiorcy. W porównaniu do jego późniejszych filmów „Hunger” jest jednak dziełem bardziej wymagającym, surowszym w formie, niewątpliwie artystycznym, „festiwalowym”, opartym na długich ujęciach pozbawionych dialogów. Jest to zarazem slow cinema w formie do której łatwo się zaadaptować, bo hipnotyzującej obrazem, nastrojem i tym, co pokazuje, ale zdecydowanie nie każdemu to przypadnie do gustu.


Drugą osobowością świata kina, która narodziła się na planie „Hunger” jest oczywiście Michael Fassbender. Nie był to jego debiut aktorski, już siedem lat wcześniej mogliśmy go oglądać w doskonałej „Kompanii braci”, a dwa lata wcześniej w „300” Zacka Snydera. Jednak to „Hunger” był tym filmem, który pokazał, że karierze tego trzydziestokilkuletniego aktora zdecydowanie warto zacząć się przyglądać. Fassbender pokazał tam, że jest gotów na bardzo wiele dla dobrej roli. Wcielając się w autentyczną postać irlandzkiego terrorysty, który w ramach protestu zagłodził się na śmierć w brytyjskim więzieniu, aktor wiedział, że będzie musiał schudnąć. I to dużo. Zrzucił w sumie 19 kilogramów, kończąc na wadze 58, dokładnie tej samej, którą prawdziwy Bobby Sands zapisał w ostatnim wpisie w swoim dzienniku.


„Hunger” to jednak nie tylko szokująca transformacja fizyczna, ale też długie tygodnie przygotowań do imponującej kilkunastominutowej sceny rozmowy Bobby’ego z księdzem nakręconej na długim ujęciu. McQueen przez większość filmu stawia raczej na obraz, a nie słowa, ale gdy już pozwala się bohaterowi wygadać to zrzuca na barki aktorów dosłownie ścianę tekstu. Fassbender żeby sprostać temu zadaniu pojawił się w Belfaście na miesiąc przed startem zdjęć do filmu, żeby w wynajętym mieszkaniu całymi dniami ćwiczyć samotnie wspomnianą scenę. Nieco później wprowadził się do niego Liam Cunningham, towarzyszący mu na ekranie, z którym po dziesięć godzin dziennie trenował całą rozmowę. Gdy później usiedli na planie przed odpaloną kamerą to znali już na pamięć każde słowo i grymas. Cholernie to przykre, że tak doskonale się zapowiadająca aktorska kariera w ostatnich latach skręciła w kierunku jednego z największych rozczarowań. Mam nadzieję, że Michael się w końcu ogarnie w tej dekadzie i zacznie sobie dobierać role na miarę swojego potencjału.


Wracając jednak do filmu. Jak wspomniałem już wcześniej, McQueen ma talent do tworzenia obrazów, które zostają z widzem na dłużej. Jak chociażby długa scena zmywania szczochów z podłogi, które Irlandczycy wylewają ze swoich cel. Rozpadające się ciało głównego bohatera. Zdarte do krwi kłykcie strażnika więziennego, rodzące liczne pytania w głowie odbiorcy, na które zresztą film odpowiada. Ściany wysmarowane gównem. Jest to bardzo cielesny film, bardzo ludzki, skupiony na tym, jak można wykorzystywać funkcje swojego organizmu przy walce z systemem, nie uciekający wstydliwie od skutków tych działań. Uwieńczeniem tego jest tytułowy głód, czyli powolne umieranie głównego bohatera biorącego udział w proteście głodowym, co zostaje pokazane ze wszystkimi okrutnymi, bardzo nieprzyjemnymi dla oczu, szczegółami takiej śmierci.


Mocne kino, kiedyś bardziej dawało mi po głowie, bo mniej innych filmów w niej siedziało, ale wciąż doceniam to, czego zdołał dokonać młody reżyser w swoim debiutanckim dziele.