niedziela, 28 maja 2017

Prawdziwa historia - recenzja


Thriller psychologiczny wyreżyserowany przez Romana Polańskiego. Scenariusz napisany przez niego razem z Olivierem Assayasem. W głównych rolach Emmanuelle Seigner i Eva Green. To miało być mocne zamknięcie festiwalu w Cannes. Tymczasem dostaliśmy zaledwie skromny pokaz fajerwerków - ładny, zapewniający rozrywkę, ale ogólnie to jednak dość rozczarowujący, mało pobudzający, zapewniający dokładnie to, czego można się spodziewać po fajerwerkach – ulotną rozrywkę.

Delphine (Emmanuelle Seigner) jest poczytną pisarką, która kończy właśnie promowanie ostatniej książki i zaczyna zbierać materiały do następnej. Książka odniosła sukces, ale autorka sprawia wrażenie, jakby chciała o niej jak najszybciej zapomnieć, bo przy pisaniu bazowała na osobistych bolesnych doświadczeniach. Na targach książki poznaje fankę, równie piękną, co tajemniczą, Elle (Eva Green). Okazuje się, że ona również zarabia na życie pisaniem, ale jako ghostwriter autobiografii znanych ludzi. Kobiety szybko się zaprzyjaźniają i zanim Delphine zdąży się obejrzeć, Elle zamieszka w jej mieszkaniu i zacznie pisarce organizować życie, kłamstwem i podstępem odcinając ją od innych ludzi, co ma zapewnić odpowiednie warunki do pracy twórczej.

Jeżeli coś w tym filmie się udało to właśnie postać Elle, a w zasadzie to pomysł zatrudnienia w tej roli cudownej Green, która korzysta ze skrawków swoich poprzednich kreacji, budując z nich interesującą osobę. Aktorka śmiało skacze w skrajne stany emocjonalne, w nagłych wybuchach złości rzuca talerzami i rozwala na strzępy blender, ale nigdy nie ociera się o bycie przerysowaną psychopatką. Zresztą nie pozwala na to scenariusz, bo wprawdzie dla widza, znającego już kilkadziesiąt podobnych historii, szybko staje się jasne, że nic dobrego z tej znajomości nie wyniknie dla Delphine, to jednak główna bohaterka niemalże do samego końca pozostanie ufna i pasywna względem zaborczej Elle. Nie ma więc tutaj miejsca dla pełnoprawnej psychozy i starcia silnych osobowości.

Naiwność głównej bohaterki mogłaby irytować, gdyby nie to, że [UWAGA, potencjalne SPOILERY do końca akapitu] od samego początku podejrzewałem fabularny „twist” w finale – Elle miałaby okazać się jedynie wytworem wyobraźni Delphine. Wskazywałyby na to zbyt oczywiste poszlaki dostrzegalne od samego początku (kobiety zazwyczaj są same, a Elle ewidentnie unika innych ludzi odwiedzających Delphine) oraz imię kobiety, oznaczające w języku francuskim również rzeczownik „ona”. Abstrahując od tego, czy miałem rację (nie śmiałbym tego zdradzać), ładnie obrazuje to cały film – mało odkrywczy, dość sztampowy thriller, w którym prawdopodobny wydaje się banalny twist, który filmowcy regularnie mielą w kinie już od kilku dekad.

„Prawdziwa historia” to film przyzwoicie zrealizowany, ale rozczarowujący swoją przeciętnością. Ogląda się to przyjemnie, zapewnia rozrywkę, nie nuży, ale też nie emocjonuje, nie trzyma na krawędzi fotela, nie skłania do kombinowania, zastanawiania się nad motywacjami postaci. Scenariusz jest słaby, finał historii nieklimatyczny, a wszystko co do niego prowadzi pozbawione jest napięcia. Roman Polański sięga po różne swoje obsesje, a wyłapywanie ich sprawia nieco satysfakcji, Eva Green wynagradza cierpliwość widza, skutecznie przykuwając do ekranu, ale to wszystko nie wystarcza, bo z kina i tak wychodzi się z uczuciem rozczarowania, a co gorsza – zobojętnienia.

sobota, 27 maja 2017

Krotkaya (A gentle creature) - recenzja


Siergiej Łoźnica to taki twórca, który wpędziłby w depresję nawet Wojciecha Smarzowskiego. Sposób w jaki portretuje codzienne życie naszych wschodnich sąsiadów jest dobijająco ponury. I przygnębiająco podobny do życia w Polsce, z tym że wszystko jest „bardziej”, bo im dalej na wschód, tym bardziej intensywne są pewne emocje i zachowania. Szczególnie te negatywne. Jeżeli podróż pociągiem, albo spotkanie towarzyskie, przerwa w pracy, oczekiwanie na coś, to tylko w oparach wódki. W interakcje społeczne nieustannie wdzierają się negatywne emocje – agresja, irytacja, skłonność do kłótni, niechęć do obcych, brak życzliwości. Urzędniczki, wszystkie te „panie w okienkach”, stemplujące, akceptujące, przekazujące i wydzielające, są nieprzyjazne petentowi, niepomocne, bardziej skore do rzucania kłód pod nogi jak usuwania ich z drogi. Zawsze trzeba liczyć się też z tym, że druga osoba może oszukać, wykorzystać, skrzywdzić lub rozczarować. A władze… lepiej nawet nie zaczynać litanię o władzy.

Kobieta otrzymuje pewnego dnia przesyłkę. Jest to paczka, którą wysłała do męża odsiadującego wyrok. Bohaterka nie jest w stanie uzyskać informacji o tym, dlaczego zarząd więzienia odrzucił przesyłkę, rusza więc w podróż przez kraj, żeby doręczyć ją osobiście i przy okazji zobaczyć małżonka. Na miejscu okazuje się, że nie może tego zrobić, nie otrzymuje żadnego wytłumaczenia, a próba uzyskania jakichkolwiek informacji od urzędniczki kończy się zirytowaniem kobiety oraz pozostałych ludzi stojących w kolejce do jej okienka. Bohaterka wraca więc do więzienia kolejnego dnia, ale efekt jest podobny. Zaraz znajdują się różne osoby oferujące pomoc, ale żadna z nich nie sprawia wrażenia kogoś godnego zaufania. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, kobieta daje się im prowadzić w różnych kierunkach, biernie wykonując ich polecenia, co wynika z jej charakteru – pasywnej postawy na rzeczywistość.

Jest to bardzo dobra rola, obok Diane Kruger najlepszy kobiecy występ w tegorocznym canneńskim konkursie. W udręczonej twarzy aktorki (Vasilina Makovtseva) odmalowują się wszystkie uczucia jakie towarzyszą odbiorcy podczas seansu. W coraz bardziej zmęczonych oczach, widzimy wyczerpanie, rozpacz, ale też pogłębiające się uczucie zrezygnowania. W nerwowo napiętych mięśniach dostrzegamy sygnały narastającej frustracji, która może zaowocować nagłym, ale bardzo intensywnym wybuchem, możliwy jednak jest też odwrotny scenariusz – wewnętrzna implozja, ostateczne wdeptanie bohaterki w ziemię i rozerwanie na strzępy resztek jej woli do walki z systemem i rzeczywistością.

Film Łoźnicy jest powolny, niełatwy, nieprzyjemny w kontakcie, bardzo ponury, obdzierający ze złudzeń, a przez to cholernie fascynujący. Oniryczny finał wydaje się wprawdzie zbytnio oderwany klimatem od reszty historii, a do tego zbyt długi, ale oferuje on bohaterce substytut konkluzji w świecie, który zbyt często odbiera nadzieję na uzyskanie takowej.

czwartek, 25 maja 2017

The Beguiled - recenzja


Jako ogromny fan „Lost in translation” jest mi cholernie przykro, że Sofia Coppola od 15 lat nie jest w stanie nakręcić czegoś porównywalnie dobrego. Nie zrozumcie mnie źle, wszystkie filmy Sofii od tamtego czasu były dobre, żaden jednak nie wzniósł się nawet delikatnie powyżej tego poziomu. „The Beguiled” niestety również tego nie robi.

Film jest pięknie nakręcony. Phillippe Le Sourd ładnie portretuje południowe rejony Stanów Zjednoczonych, nadając poetyckiego sznytu scenom plenerowym i szykownego wdzięku wnętrzom ogromnego budynku. Coppola doskonale czuje komizm historii, umiejętnie rozbawia widownię, operując humorem w różnej formie i natężeniu. Zupełnie jednak nie potrafi uchwycić innych emocji i budować klimatu dopasowanego do wydarzeń. Pierwsza połowa, która powinna buzować od erotycznego napięcia i żądzy wiszącej w powietrzu, jest prowadzona subtelnie. Niestety zbyt subtelnie, żeby traktować ją poważnie, można się jedynie podśmiechiwać – na szczęście w momentach, kiedy było to zamierzone przez reżyserkę. Jako źródło humoru sprawdza się więc to dobrze, jako podbudowa pod dramatyczną drugą połowę już niekoniecznie.

Drugiej połowie filmu natomiast brakuje odpowiedniej dawki emocji. Tam gdzie powinien być terror, jest pocieszne miotanie przedmiotami i wrzeszczenie, a „grozę” sytuacji szybko rozładowują drobne żarciki. Tam gdzie powinien być trudny wybór jest pospieszne przeskoczenie do realizacji tegoż. Nie ma to w sobie mocy, nie czuć ciężaru decyzji, nie czujemy ulgi z rychłego końca kryzysowej sytuacji, bo nawet przez moment nie odczuwamy zaniepokojenia czyimkolwiek losem. Za to oglądamy kolejne lekkie żarciki.

Źle zostały rozpisane relacje pomiędzy postaciami. Coppola zbytnio zawierzyła niedopowiedzeniom, przez co przyczynę pewnej kontrowersyjnej decyzji, dokonanej przez bohaterkę graną przez Nicole Kidman, musi wykrzyczeć ustami innej postaci, bo widzowi może nawet nie przejść przez myśl, że kryło się za tym coś więcej. Głównie dlatego, że nie zostało to podbudowane odpowiednimi scenami wcześniej. Problemem jest również to, że bardziej domyślamy się, co próbowali osiągnąć aktorzy, jak naprawdę to widzimy. Colin Farrell nie jest tak czarujący i intrygująco tajemniczy jak film próbuje nam wmówić. Elle Fanning sprawia wrażenie, że kreując postać próbowała osiągnąć równowagę pomiędzy niewinną nastoletnią dziewczyną, której kobiecość dopiero się rozbudza, a młodej manipulatorki inicjującej kontakt z mężczyzną. Udaje się to połowicznie, bo zbyt często wycofuje się do typowej dla niej postawy eterycznej dziewczynki, która jedynie udaje dojrzałą kobietę. Nicole Kidman natomiast ciekawie wgryza się w postać matrony, nie popadając w łatwą karykaturę wierzącej starej panny. Niestety zabrakło (fabularnego) mięsa i chemii w jej relacji z Farrellem, na czym znacząco ucierpiał finał historii. Brak chemii jest o tyle ciekawy, że oboje stworzyli świetną ekranową parę w „The Killing of a Sacred Deer”, i to pod okiem reżysera, który z zasady stawia na zamierzenie „sztywne” kreacje aktorskie.

„The Beguiled” nie jest jednak złym filmem. Jest to produkcja ładnie zrealizowana, pięknie wyglądająca, ze świetną obsadą (nie mogą się jednak wykazać, bo scenariusz na to nie pozwala), przystępnie i ekonomicznie skrojona (całość trwa 90 minut), ale chyba zbyt drastycznie względem literackiego oryginału, bo cierpi na tym finał historii.

wtorek, 23 maja 2017

The Killing of a Sacred Deer - recenzja


Nowy film Yorgosa Lanthimosa („Kieł”, „Lobster”) zaczyna się podejrzanie normalnie. Reżyser nie zarzuca zupełnie stylu znanego z poprzednich filmów, ale gdyby nie monotonny, nieco mechaniczny styl wypowiadania dialogów przez postacie i ich nienaturalne zachowania w interakcjach z innymi ludźmi, byłaby to zaskakująco normalna historia o zamożnej rodzinie. Nad bohaterami jednak cały czas wisi jakaś niedookreślona groza, co podkreśla dramatyczna muzyka rodem z horroru, która stale nawiedza z głośników. Nie jest to próba zmylenia widza, od pewnego momentu bohaterom rzeczywiście zacznie zagrażać nadnaturalna siła, która zmusi ich do podjęcia ekstremalnie trudnej decyzji rodem z antycznego dramatu.

Nie będę owijać w bawełnę - to mój ulubiony film Lanthimosa. Miłośnicy poprzednich muszą jednak wiedzieć, że w porównaniu do nich jest to kino ugładzone, przystępniejsze w odbiorze, wciąż zbyt „dziwne” dla widza masowego oraz entuzjasty horrorów (a niewątpliwie w kierunku tego właśnie gatunku historia skręca po pierwszych 30 minutach), ale z całą pewnością już nie tak szokujące, dziwaczne i absurdalne. Co nie znaczy, że Grek całkowicie zrezygnował ze wszystkich wymienionych. Szczególnie absurdu nie brakuje w filmie, czego kulminacją będzie pewne rozwiązanie fabularne w finale historii, które będzie mi zawsze stawać przed oczami, gdy usłyszę o filmie.

„The Killing…” wygląda fenomenalnie. Styl zdjęć Thimiosa Bakatakisa umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy filmami Stanleya Kubricka, a tym co Emmanuel Lubezki robił w ostatnich filmach Terrence’a Malicka. Kamera często obserwuje bohaterów z dystansu, czasem z żabiej perspektywy, czasem wisi gdzieś w powietrzu ponad ich głowami albo ustawiona jest gdzieś z boku, jakby operator udawał, że w sumie nie jest tym wszystkim zainteresowany i znalazł się tutaj zupełnym przypadkiem. W jednym ujęciu, moim ulubionym, pewną dramatyczną sytuację na ruchomych szpitalnych schodach przedstawia natomiast z lotu ptaka. Cudowne. Początkowo, zanim sytuacja zaczyna robić się poważna, a nastoletni bohaterowie spacerują sobie (jeszcze) beztrosko na powietrzu, Bakatakis pozwala obrazowi odetchnąć pełną piersią, stawia na szerokie ujęcia, żywe kolory, ogrzewa ekran promieniami słońca i kojącą zielenią. Później robi się mroczniej, ale równie ciekawie (i ładnie) od strony wizualnej.

I na tym w zasadzie powinienem zakończyć, bo nie chciałbym zdradzić zbyt wiele, a film oferuje kilka fajnych niespodzianek i zabawnych momentów (scena z „metaforą”!), które warto zobaczyć samemu. Nie jest to tytuł, które przypasuje każdemu, bo jednak u podstaw jest to wciąż kino artystyczne, nieco przystępniejsze od „Kła”, mniej absurdalne od „Lobstera”, ale równie pomysłowe i szalone jak pozostałe filmy Lanthimosa.

sobota, 20 maja 2017

The Square - recenzja


Gdy kilka lat temu pokazywano w Cannes poprzedni film Rubena Östlunda, czyli „Turystę”, zignorowałem go, zniechęcony nieciekawym opisem katalogowym. Kilka miesięcy później, gdy nadrobiłem film na Netflixie, pożałowałem tamtej decyzji, bo okazało się, że to jedna z najlepszych premier roku. W tym roku nie zamierzałem popełniać tego samego błędu i „The Square” było na szczycie najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów z tegorocznego canneńskiego programu. Całkiem słusznie, bo niewiele brakowało żebyśmy dostali kompletne arcydzieło.

„The Square” w trakcie seansu kojarzyło mi się nieco z „Wielkim pięknem” Sorrentino. Östlund wprawdzie prezentuje odmienny styl poezji obrazu i opowiadania nim, ale ich filmy wiele łączy. Włoch z umiłowaniem pławi się w kolejnych pięknych scenach, wdzięcząc się do widza. Szwed natomiast jest bardziej zdyscyplinowany, mniej skory do wizualnego onanizmu, ale równie mocno dba o estetykę obrazu, świadomie rozstawiając bohaterów w filmowej przestrzeni, starannie komponując kadry i scenografię. Oba filmy opowiadają o współczesnych środowiskach artystycznych z dużych europejskich miast poprzez zabawne (nierzadko absurdalne) epizodyczne scenki. Bohaterem filmu Östlunda jest dyrektor muzeum sztuki współczesnej. Obserwujemy jego życie poprzez serię anegdotycznych scenek, które początkowo zdają się ze sobą nie łączyć, ale wszystkie doczekują się późniejszego rozwinięcia i z czasem zaczynają się zazębiać.

Szwed mnoży kolejne niewymuszenie zabawne momenty, zgrabnie wyławiając życiowe absurdy, czyniąc z nich źródło dla gagu, ale też pożywkę dla mózgu, skłaniając widza do różnych refleksji, zachęcając do przystanięcia na moment i zastanowienia się nad jakimś spostrzeżeniem z filmu. Nigdy jednak nie podchodzi do tego ze śmiertelną powagą i nie pozwala sobie na zbyt mentorski ton. Są w tym filmie sceny prawdziwe magnetyzujące, gdy czas się zatrzymuje, świat przestaje istnieć, a widz zostaje przykuty do ekranu, z fascynacją obserwując wydarzenia i zastanawiając się w jakim kierunku to dalej podąży.

Dlaczego więc nie jest to kompletne arcydzieło? Otóż Östlund tak się rozpędził w mnożeniu wątków i rozbudowywaniu historii, że w końcu nie zdołał w porę wyhamować i wylądował o kilka długości poza linią mety. Film jest zwyczajnie za długi, zyskałby na przycięciu do wersji dwugodzinnej, tym bardziej, że te dodatkowe dwadzieścia minut przypada na zbyt rozwleczony akt finałowy, z którego należałoby wywalić kilka niepotrzebnych scen. Co ciekawe, reżyser początkowo planował wersję jeszcze dłuższą, przed premierą na festiwalu dokonał jednak dwóch korekt, za każdym razem skracając nieco film. Nie zaszkodziłoby, gdyby przed wypuszczeniem filmu do normalnej dystrybucji kinowej jeszcze raz wkroczył do sali montażowej, mogłoby to zaowocować czymś prawdziwie wielkim. A tak dostaniemy tylko jeden z najlepszych filmów roku.

piątek, 19 maja 2017

Okja - recenzja


„Okja” jest pierwszym filmem wyprodukowanym przez Netflixa, który został zaprezentowany w canneńskim konkursie głównym. Nie był to udany pokaz, a przynajmniej jego pierwsze kilka minut, którym towarzyszyły gwizdy i pokrzykiwania widowni. Organizatorzy coś pokręcili i film poleciał z uciętym obrazem. Możliwe, że wykupili tylko najtańszy miesięczny pakiet. W końcu wstrzymano projekcję i po kilkuminutowej przerwie problem został naprawiony i film poleciał od początku. Warto było czekać, bo to najlepsze dzieło Joon-ho Bonga od czasu „Zagadki zbrodni”. Cała sytuacja jednak tylko dolała oliwy do ognia w kontrowersyjnym temacie, jakim była obecność produkcji netflixa (w konkursie pokazywano również „The Meyerowitz Stories” Noah Baumbacha) na festiwalu. Dyskusje na temat serwisu, jego polityki w temacie dystrybucji kinowej (a konkretnie to braku tejże) oraz zasadności umieszczania ich produkcji w oficjalnej canneńskiej selekcji, nieco przysłoniły istotną informację – to jest bardzo dobry film!

Koreański reżyser bardzo chwalił współpracę z Netflixem. Pomimo tego, że dostał największy budżet w dotychczasowej karierze, miał pełną swobodę twórczą i nikt nie próbował ingerować w jego pracę. Widać to, sfinansowana przez jakieś duże studio filmowe, „Okja” bardzo łatwo mogłaby przerodzić się w familijne kino, wykastrowane z kontrowersyjnych treści, nieprzyjemnych scen i przekleństw. Na pewno pojawiłaby się taka pokusa, bo główną bohaterką filmu jest rezolutna mała dziewczynka, która wychowywała się w koreańskich górach u boku dziadka oraz uroczego stwora. Okja jest wynikiem manipulacji genetycznej i wygląda jak krzyżówka świni z hipopotamem. Zwierzę jest fantastycznie animowane (nie szczędzono dolarów na piksele), obdarzone osobowością, zabawne i pocieszne. Nie jest więc zaskoczeniem, że od razu kradnie serce odbiorcy oraz każdą scenę, w której się pojawia.

Nie chcę tutaj zdradzać zbyt wiele z historii, bo śledzenie jej sprawia dużo przyjemności. Film ma żywe tempo, wypełniony jest kapitalnymi pomysłami, a do tego wsparty bardzo eklektyczną ścieżką dźwiękową (moje skojarzenia w przeciągu kilku minut potrafiły skakać od melodii bałkańskich do rytmów meksykańskich). Reżyser zachował styl znany z koreańskich filmów, ale udanie miesza go z zachodnimi wzorcami. Obsada aktorska miała wyraźny ubaw, szczególnie Jake Gyllenhaal, który szarżuje bez opamiętania, tworząc przerysowaną postać skrzekliwego prezentera telewizyjnego. Dla niektórych może to już być zbyt groteskowa kreacja, ale jego postać zgrabnie wpisuje się w ten amalgamat gatunków filmowych.

Scenariusz skacze pomiędzy różnymi wątkami, oczarowując sielskim klimatem koreańskiej prowincji oraz zażyłą relacją małej dziewczynki z tytułowym zwierzęciem, ale też pozwalając sobie na krytykę międzynarodowych gigantów korporacyjnych, delikatne drwiny z eko-terrorystów (jak zwykle świetny Paul Dano), a nawet na chwilami wstrząsające sceny rzezi w ubojniach. Bywa zabawnie, czasem smutno, reżyser potrafi chwycić widza za serducho, szczególnie w ostatnich 30 minutach, ale też wywołać u niego szczery śmiech. Przez cały film żongluje różnymi nastrojami, zgrabnie przeskakując pomiędzy nimi, jednocześnie dbając o to, żeby widza nie dopadała nuda, ale również nie pozwala sobie na nadmiar atrakcji i bodźców wizualnych, które często prowadzą do otumanienia odbiorcy.

Różnie dotąd bywało z filmami produkowanymi przez Netflixa, jakościowo daleko im było do ich najlepszych seriali (jeżeli nie liczyć „Beasts of No Nation” oraz „Divines”, które zakupiono jako gotowe już filmy), ale najwyraźniej wyciągnięto wnioski z dotychczasowych błędów i w końcu postawiono na kino autorskie robione przez uznanych twórców. Jeżeli w przyszłości zaowocuje to tytułami równie dobrymi co „Okja” to jako wieloletni użytkownik serwisu mogę się tylko cieszyć i wypatrywać kolejnych premier. Przykro mi jednak, że ograbiono widownię z możliwości zobaczenia tego filmu na dużym ekranie. Joon-ho Bong poświęcił sporo energii oraz czasu na odnalezienie ciekawych i pięknych koreańskich plenerów, a zdjęcia w filmie są pełne rozmachu i cieszą oczy wieloma pomysłowymi ujęciami. „Okja” zdecydowanie zasługuje na jak największy ekran. Większości odbiorców niestety będzie musiało wystarczyć to, co posiadają w domu. Bardzo dobre filmy jednak obronią się w każdej formie, a ten z całą pewnością do takich należy.

czwartek, 18 maja 2017

Niemiłość (Nelyubov) - recenzja


Andriej Zwiagincew („Lewiatan”, „Powrót”) dalej przygląda się ojczystej Rosji i snuje ponury obraz współczesnej rodziny. W zasadzie to wszystko mówi tytuł. Nie ma tutaj miłości, uczucia, ciepła, są natomiast liczne pretensje, krzyki, oskarżenia i przekleństwa.

Żona i mąż. Ona nie może już na niego patrzeć, reaguje agresywnie, czepia się drobnych rzeczy, o większe rozpętuje batalie, praktycznie każda dyskusja kończy się na ostrej kłótni. On w zasadzie chce już tylko spokoju, uwolnienia się od krzyczącego koszmaru, z którym dzielił życie jeszcze do niedawna, ale zdradził, zrobił dziecko innej, no trudno, lecimy dalej z egzystencją. Nie ma najmniejszej wątpliwości, ten związek się definitywnie rozpadł, wyrok został podpisany, ale wykonanie opóźnia drobne nieudogodnienie – należy sprzedać wspólne mieszkanie.

Jest jeszcze trzeci bohater rodzinnego dramatu: dziecko, a konkretnie to dwunastoletni syn. Zamknięty w sobie, zrozpaczony, posiadający zaledwie jednego przyjaciela i przerażony wisząca nad nim groźbą bycia porzuconym przez oboje rodziców. No właśnie, jakoś brakuje chętnych na zaopiekowanie się potomkiem. Mama odmawia, argumentując to tym, że skoro partner postanowił rozpocząć nowe życie, ona również zasługuje na szansę ułożenia sobie życia od nowa. Szybko staje się jasne, że nigdy dziecka nie kochała, nie chciała go i żałowała, że nie dokonała aborcji. Nie ma matczynego ciepła w jej sercu i troski o życie dziecka, jest irytacja, ignorancja, a najcześciej to zwyczajny brak zainteresowania tym, co podopieczny robi i co się dzieje w jego życiu.

Ojciec natomiast uważa, że syna nie należy porzucać, ale oczywiście to nie on powinien go przygarnąć, od tego jest przecież matka. W jego życiu nie ma miejsca dla niego, ale wyglądałoby to bardzo niekorzystnie w pracy, gdyby swoje własne dziecko oddał do internatu, będącego praktycznie sierocińcem.

Syn jest więc niechcianym meblem, bo matka jest zbyt skupiona na przeglądaniu zdjęć na Instagramie i fotografowaniu talerza z jedzeniem, ojciec natomiast nie chce kłopotu na głowie, woli baraszkować z nową partnerką i martwić się nowym kłopotem, który niedługo przyjdzie na świat. A właśnie, nie wspomniałem jeszcze, że oboje mają kochanków. Oba romanse są dopiero w fazie rozwoju, więc motyle w brzuchu, seks na okrągło, kolacje w restauracjach, numerki w dziwnych miejscach i tak dalej. Bohaterowie są więc zdolni do uczuć, ale w oderwaniu od siebie i wspólnego dziecka, gdy łączą się z tym jedynie przyjemności i osobiste korzyści.

O tym, czy syn rzeczywiście jest im zupełnie obojętny, mamy okazję przekonać się, gdy pewnego dnia znika bez śladu. Początkowo bagatelizowana sprawa, szybko zaczyna być traktowana poważnie, ale nawet wtedy widz ma wrażenie, że gdyby syn został znalezione martwy to skłóceni małżonkowie szybko przeszliby nad tym do porządku do dziennego. Podczas poszukiwań trafiają na chwilę do domu jego babci i szybko staje się jasne, że córka nie jest zdolna do szczerej i ciepłej matczynej miłości, bo sama nigdy jej nie zaświadczyła i wielokrotnie słyszała, że powinna była zostać wyskrobana. Nie daleko pada jabłko…

Film Zwiagincewa jest bardzo ponury fabularnie, ale przepiękny wizualnie. Kamera rozkoszuje się surowym rosyjskim krajobrazem, terenami leśnymi, designerskimi nowoczesnymi mieszkaniami i zdewastowanymi komunistycznymi budynkami, a także ludźmi – paskudnymi z charakteru, egoistycznymi, próżnymi, ale często atrakcyjnymi fizycznie albo przynajmniej obdarzonymi „ciekawą” urodą. Klimat bywa hipnotyzujący, wciągający, ale narracja opiera się na powolnym tempie, do którego rosyjski reżyser przyzwyczaił w przeszłości. Przez pierwszą godzinę filmu zupełnie nie zwraca się na to uwagę, zbyt bardzo pochłania nas śledzenie poczynań bohaterów, ale później w zasadzie już niczego nowego o nich się nie dowiadujemy, bo reżyser jedynie potwierdza nasze przypuszczenia, więc skupienie widza nieco się rozluźnia. Nigdy jednak nie tracimy zainteresowania historią.

Nie jest to najlepszy film Zwiagincewa, ale precyzja z jaką opowiada historię, piękno wizualne, dbałość o detale oraz talent w budowaniu klimatu i tak prezentują poziom, o którym wielu innych cenionych twórców mogłoby tylko pomarzyć.

poniedziałek, 15 maja 2017

Alien: Covenant (Obcy: Przymierze) - recenzja


Zanim przejdę do recenzji filmu „Obcy: Przymierze” muszę się do czegoś przyznać. Lubię „Prometeusza”. Serio. Oczywiście dostrzegam jego liczne wady, przede wszystkim – kretyńskie zachowania bohaterów. Ridley Scott wykazał się jednak pewną odwagą, bo nie spełnił oczekiwań widowni (czyli kolejnego filmu o xenomorphach wyrzynających ludzi), a zamiast tego postawił na coś, czego w wysokobudżetowym kinie sci-fi nie dostajemy już zbyt często – opowiedzianą z rozmachem opowieść o odkrywaniu nieznanego świata, zadającą fundamentalne filozoficzne pytania, ale niespieszącą się z udzielaniem odpowiedzi. Film jest pięknie nakręcony, zdjęcia Dariusza Wolskiego cieszą oczy, efekty wizualne wciąż prezentują się bardzo dobrze, dbałość o różne detale, opowiadające widzowi o świecie przyszłości, jest godna pochwały, obsada zacna, a historia interesująca. No, tak do połowy filmu, który zaczyna rozczarowywać, jak tylko akcja się rozkręca, a na scenę wchodzą różne pozaziemskie formy życia. Od tamtego momentu scenariusz często bywa idiotyczny, postacie zachowują się kretyńsko, a klimat przygody, ekscytacja z odkrywania czegoś nowego i wiszące w powietrzu filozoficzne pytania, gdzieś ulatują, pozostawiając odbiorcę z poczuciem niesmaku.

„Obcy: Przymierze” miał to wszystko naprawić. Film miał kontynuować wątek istot, które stworzyły ludzkość, ale zarazem powrócić do korzeni serii, czyli surwiwalu i grozy. Scott obiecywał, że tym razem fani dostaną dokładnie to, czego oczekują po filmie z Obcym w tytule. Nie wiem, czy łgał bezczelnie, czy też zwyczajnie już nie rozumie, co stanowiło o sile serii zapoczątkowanej przez niego kilka dekad temu. Początkowo nie jest to jeszcze oczywiste, bo wzorem „Prometeusza”, zanim zacznie się „coś” dziać, reżyser całkiem sprawnie uwodzi odbiorcę początkowymi scenami. Ekran tytułowy, z kawałkami liter powoli układającymi się w tytuł filmu, rodzi właściwe (przyjemne) skojarzenia. Znowu cieszy dbałość o detale, strona wizualna (piękna jest scena rozkładania „żagli”, które mają zbierać energię słoneczną potrzebną do naładowania statku) i jakość wykonania. Wszystko powyższe będzie później chronić odbiorcę przed upadkiem w otchłań zupełnej rozpaczy, która go dopada, gdy film zaczyna się „rozkręcać”.


Jedno trzeba oddać Scottowi, znów wykazał się odwagą i pewną przewrotnością. Opierając się na materiałach promocyjnych i różnych wypowiedziach reżysera oraz aktorów, nie spodziewałem się tego, jak szybko niektóre postacie zginą (jeden przykład jest dość ekstremalny), nie spodziewałem się również tego, kto pozostanie przy życiu praktycznie do samego końca. Przewrotne jest natomiast jak bezceremonialnie potraktowano wiele wątków z „Prometeusza”, których rozwinięcia należało się spodziewać w kolejnym filmie. Z większością decyzji fabularnych w tej kwestii mam większy lub mniejszy problem, ale w pewnym stopniu cieszy mnie, jak zdawkowo je tutaj opowiedziano, wiele pozostawiając wyobraźni widza. Obawiam się jednak, że wynika to z chęci przedstawienia całej historii w kolejnym filmie, który ma być bezpośrednim sequelem „Prometeusza”, a zarazem prequelem recenzowanego tutaj filmu (współczesne Hollywood w jednym pokrętnym zdaniu). Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, a Scott pozostawi wątek Davida i Elizabeth w spokoju. A najlepiej, to jakby zostawił już w spokoju serię, bo jak na razie to im więcej babrze się w tej historii, tym większe zniszczenia pozostawia za sobą.

Nie chciałbym wdawać się tutaj w zbytnie szczegóły, żeby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, ale wychodząc z kina czułem się zdruzgotany tym, jak w filmie potraktowano xenomorphy i genezę ich powstania. Przez całą druga połowę filmu czułem, jak coś we mnie powoli umiera ze smutku, to był zapewne mały zarodek czarnego anioła śmierci, perfekcyjnej maszyny do zabijania, o której nie wiedzieliśmy dotąd zbyt wiele, przez co była taka fascynująca. Scott natomiast w nowym filmie umiejscowił ich w scenach tak żenujących (pierwsze „tradycyjne” narodziny, ech...), ograbiających ich z całego uroku wynikającego z drapieżnej i nieprzewidywalnej natury, że ciężko będzie to teraz wyrzucić z pamięci. Ich zachowanie często przeczy logice, biologii oraz temu, co sam Scott stworzył w pierwszym filmie z serii.

Obiecywano, że tym razem więcej będzie grozy i przemocy. Rzeczywiście, chwilami jest bardzo krwawo. Szkoda tylko, że jest to zrobione bez smaku, jakiegoś stylu i wyczucia klimatu. Flaki na wierzchu nie czynią filmu od razu lepszym, w tym konkretnym przypadku raczej rodzą skojarzenia z kinem eksploatacji i mnie osobiście to chwilami nawet bawiło, a chyba nie o to chodziło twórcy. O grozie natomiast ciężko pisać, bo występowania takowej, w śladowej nawet ilości, nie stwierdziłem. Gdy w końcówce filmu złapałem się na tym, że klasyczne dla serii starcie z kosmitą w wąskich korytarzach, nie wywołuje we mnie nawet grama emocji, zrobiło mi się potwornie (hehe) przykro. Machinalne, pozbawione serca i twórczej energii, powielanie schematów, które ogląda się bez zainteresowania.


Film znośnym czynią jedynie pojedyncze pomysły fabularne, różne drobne elementy, które potrafią na chwilę rozpalić serce odbiorcy. Niewątpliwym plusem jest również jakość wykonania, która sprawia, że przynajmniej patrzy się na to wszystko dość przyjemnie, no i jeszcze Michael Fassbender, tym razem w podwójnej roli. David był najciekawszą postacią w „Prometeuszu”. Poświęcono mu zdecydowanie najwięcej uwagi przy pisaniu scenariusza, uczyniono bohaterem świetnej viralowej kampanii, a w samym filmie okazał się być intrygującą i niejednoznaczną postacią. Jego chęć zrozumienia swoich stwórców, stanowiła zarazem odbicie motywacji napędzającej działania ludzkich bohaterów. Jednocześnie okazał się być też głównym mącicielem, który zainicjował tragiczny w skutkach ciąg wydarzeń i pod koniec filmu było pewną niewiadomą, jakie będą jego dalsze relacje z Elizabeth Shaw. W kontynuacji szybko staje się jasne, że jest zwyczajnie szalony i chociaż nie wszystkie motywacje jego działań są w pełni jasne, to jednak stracił sporo uroku, snute przez niego dywagacje filozoficzne są niezbyt zajmujące, a do tego niełatwo jest wybaczyć fakt, że to właśnie z nim wiąże się najwięcej kontrowersyjnych decyzji dotyczących xenomorphów. Co nie zmienia faktu, że Fassbender to klasa i wycisnął z tego materiału tyle, ile mógł. A niektóre wspólne sceny z udziałem jego brata są… no cóż, niczego nie będę zdradzać, ale za jakiś czas internet będzie mieć z tym sporo zabawy.

Tekst wyszedł przydługawy, więc jeżeli ktoś jest niecierpliwy i przeskoczył do ostatniego akapitu, w nadziei, że dowie się z niego, czy warto – otóż, nie warto. Serio, nie idźcie na to do kina. Scott stworzył prawdziwe monstrum, które opróżnia portfele i bezlitośnie łamie fanowskie serca. Kiepski interes.

piątek, 12 maja 2017

(M)uchenik (Uczeń) - recenzja


Można się w ten weekend wybrać do kina na film „Obcy: Przymierze”. Gorąco polecam, jeżeli lubicie, gdy filmowcy łapią się za coś bliskiego waszemu sercu, i nie zważając na konsekwencje, tarmoszą tym, poniewierają, przyczepiają „śmieszne” wąsy i rogi, no traktują jak ostatnią szmatę. Uczucie zdruzgotania po seansie: bezcenne. Można też w ten weekend wybrać się do kina na bardzo dobry film. Gorąco polecam, fajne uczucie.

Zawsze z zaintrygowaniem zasiadam do współczesnych rosyjskich filmów. Dużo ciekawego dzieje się w ich kinematografii, na festiwalach filmowych ochoczo więc chodzę na ruskie tytuły. Zeszłoroczny „Uczeń” jest potwierdzeniem, że warto.

Film jest fascynującym obrazem procesu pogrążania się w religijny fanatyzm. Zaczyna się niewinnie. Młody chłopak odmawia uczestniczenia z resztą klasy w szkolnych zajęciach na basenie. Wydaje się, że to fanaberia, niezrozumiałe dziwactwo zbuntowanego nastolatka. Dopytywany przez mamę w końcu tłumaczy to względami religijnymi. Brzmi to jak żart. Tak samo uważa zresztą jego matka, która jako osoba niepraktykująca, nie próbowała zaszczepić wiary w dziecku . Gdy więc pierwszy raz widzimy go siedzącego na basenie i pogrążonego w lekturze Biblii, od razu zakładamy, że to tylko gra z jego strony, podtrzymywanie pozorów, albo po prostu zwykła drwina ze szkolnych zasad.

Mijają jednak kolejne tygodnie, a chłopak nie tylko nie zaprzestaje lektury Pisma Świętego, ale zaczyna też wszystkich pouczać, cytuje z pamięci całe wersy i gromi wzrokiem grzesznie prowadzących się rówieśników. Zaczyna również przeszkadzać w lekcjach, zwłaszcza nauczycielce od biologi, progresywnej młodej kobiecie, która próbuje nauczać nastolatków o bezpiecznym współżyciu oraz o takich wywrotowych tematach jak teoria ewolucji.

Przemowy chłopaka stają się coraz bardziej płomienne, charyzmy mógłby mu pozazdrościć niejeden amerykański telewizyjny kaznodzieja, przeprowadza coraz śmielsze prowokacje na lekcjach biologii, wymusza na dyrekcji wprowadzenie nakazu noszenia skromniejszych kostiumów kąpielowych, buduje ogromny krzyż, zrywa tapetę ze ścian w swoim pokoju i zabija okno deskami, nadając pomieszczeniu ascetycznego wyglądu. Szybko staje się jasne, że poglądy chłopaka nie tylko się radykalizują, zmianie ulega jego psychika, otoczenie jeszcze tego nie dostrzega, ale nastolatek staje się naprawdę niebezpieczny. Jest już tykającą bombą czekająca na właściwy zapłon. Na przykład grzeszną nauczycielkę biologi, która naucza „bluźnierczych” treści...

„Uczeń” nie podąża jednak przewidywalną ścieżką, fabuła skrywa sporo zaskoczeń, postacie ewoluują w ciekawy sposób, a główny bohater jednocześnie przeraża nas, jak i rozbawia swoim zachowaniem. Reżyser przygląda się jego poczynaniom z niemałą fascynacją. Nie bez znaczenia jest, że wcielający się w niego młody aktor wykazał się niemałym talentem i charyzmą. Autor filmu niejednokrotnie wyśmiewa jednak krótkowzroczność bohatera, wytyka dziury w rozumowaniu i stawianych mentorskim tonem tezach oraz podkreśla to, jak bardzo jest on głuchy na jakąkolwiek polemiczną dyskusję. Chłopak obmyślił już sobie porządek jaki należy wprowadzić (albo raczej przywrócić) na świecie i zamierza zmusić innych żeby dostosowali się do tego. A jeżeli będzie zmuszony dokonać tego poprzez zastraszanie, niech i tak będzie...