niedziela, 3 listopada 2019

Doctor Sleep (Doktor Sen) - recenzja


Wierzę, że „Doktor Sen” będzie kiedyś wymieniany wśród najlepszych ekranizacji powieści Stephena Kinga. Nie jest to oczywiście ten poziom, co dajmy na to „Skazani na Shawshank””, czy też „Lśnienie”, ale jest to kawał solidnego kina stanowiącego jednocześnie udaną kontynuację filmu Kubricka. „Doktor Sen” stanowi mariaż pomiędzy tym, co King zrobił z tą historią, a znienawidzoną przez niego wizją Kubricka. Jak widać było już w zwiastunie, Mike Flanagan dość bezpośrednio nawiązuje do klasyka kina grozy, powracając nawet do hotelu Overlook (zniszczonego przecież w książce), ale nawet nie próbuje oddać tamtej charakterystycznej atmosfery paranoicznej grozy. Nie jest to zarzut, bo „Doktor Sen” (z wyjątkiem kilku scen) wcale nie próbuje nas straszyć. Jest to natomiast bardzo ciekawie zbudowany świat, który znacząco rozszerza perspektywę znaną z „Lśnienia”, dopisując do niego zupełnie nową mitologię i zabierając odbiorcę w podróż po całym kraju.

Wzorem Kinga, historia nie pędzi do przodu, scenarzysta lubi przystanąć na dłużej w jakichś miejscach, często na obrzeżach cywilizacji, poobserwować relacje pomiędzy postaciami, nacieszyć się małomiasteczkowym klimatem, albo urokami koczowniczego trybu życia, co oczywiście nie sprzyja przyjaznemu metrażowi (film trwa ponad 150 minut), ale zostaje usprawiedliwione tym, jak bliscy stają się nam bohaterowie, którzy nie są tylko pustymi wydmuszkami. Najciekawiej wypada ekipa łotrów, długowiecznych energetycznych wampirów-nomadów, od stuleci pożywiających się „lśniącymi” dziećmi takimi jak Danny. Flanagan przedstawia ich w taki sposób, że widz nabiera do nich pewnej sympatii, wynikającej jednak nie tyle z pochwały ich postępowania, co fascynacji ich barwnymi osobowościami i ciekawością historii, którą mogliby nam opowiedzieć. Rebecca Ferguson jest tu cudowna, odpowiednio złowieszcza i demoniczna, gdy wymaga tego chwila, ale częściej operująca dystyngowanym wdziękiem, szczerym zaciekawieniem potężnym przeciwnikiem i fascynacją z obcowania z czymś nowym dla niej. Postać przemyślana pod każdym względem, w sposobie poruszania się, ubiorze, w tym jak chodzi na bosaka, gdy zgrabnie przemieszcza się po obozie, w tym jak podporządkowuje sobie filmową przestrzeń, jak rozsiada się na czworaka, gdy przygotowuje się do medytacji, jak operuje swoim seksapilem nie będąc przy tym wulgarna, ale też w tym, jak zachowuje się wśród innych ludzi. Jest w niej tyle czaru i magnetyzmu, że kradnie każdą scenę w której występuje.

W kod genetyczny filmu mocno wpisana jest kultura remiksu. Flanagan odtwarza kultowe sceny z „Lśnienia” i wielokrotnie nawiązuje do słynnych motywów z filmu, ale tak naprawdę to „Doktor Sen” mógłby się bez tego zupełnie obejść, bo główny wątek fabularny jest na tyle autonomiczny i interesujący, że nie potrzebuje wspierania się na barkach słynnego horroru. Jest tu trochę zaskoczeń, przede wszystkim w tym, jak zostają rozegrane kolejne starcia wampirycznej ekipy Rose z małą dziewczynką, której daleko do bezbronnego, bojaźliwego dziecka. Reżyserski styl Flanagana jest wprawdzie dość bezbarwny, pozbawiony autorskiego pazura, ale za to w odważny (i wyważony) sposób operujący przemocą oraz wulgaryzmami, rozumiejąc przy tym, kiedy zaufać operatorowi, gdy ten ma pomysł na ładny kadr, potrafiąc też co jakiś czas pozytywnie zaskoczyć jakimś fajnym pomysłem realizacyjnym.

Powtórzę więc: kawał solidnego kina, które ogląda się z zaciekawieniem. Jeden z najlepszych filmów opartych na książkach Stephena Kinga.

Blindspotting (Zaślepieni) - recenzja


Żałuję, że nie miałem wcześniej okazji zobaczenia „Blindspotting”, bo zdecydowanie trafiłby na moją listę najlepszych zeszłorocznych premier kinowych. Debiutancki film Carlosa Lopeza Estrady to pełna energii, humoru i lekkości historia, która co jakiś skręca jednak w poważne rejony i przywala widzowi w głowę cięższym tematem, nie wybijając go jednak ze żwawego rytmu historii. Estrada korzystając z formuły „buddy movie” opowiada o szeregu bolączek amerykańskiego społeczeństwa, skupiając się przede wszystkim na problemach czarnoskórych (ale nie tylko) mieszkańców biedniejszych dzielnic, dużo uwagi poświęcając ich relacji z policją. I tak, znowu będziemy świadkami zabicia przez białego policjanta nieuzbrojonego czarnego jegomościa, ale nie ma co przewracać oczami, bo ten temat nie umrze w filmach i serialach tak długo, jak małe dzieci z afroamerykańskich rodzin będą uczone przez swoich rodziców, jak zachowywać się w przypadku kontaktu z policją, żeby to spotkanie przeżyć, a policjanci będą uczeni instynktownego strzelania z broni w sytuacji potencjalnego zagrożenia i nierozliczani później odpowiednio ze swoich czynów.

Estrada beznadzieję sytuacji czarnoskórych Amerykanów zgrabnie opisuje tytułowym zaślepieniem, które odnosi się do spoglądania na obrazek przedstawiający jednocześnie wazę i dwie twarze. Od tego, co ludzki mózg wyłapie na nim jako pierwsze będzie później zależało, co instynktownie będzie od razu dostrzegać przy kolejnych kontaktach z obrazkiem, pomimo posiadanej wiedzy, że kryje się tam coś jeszcze. W połączeniu z instynktownym sięganiem przez policję po broń i podświadomym postrzeganiem czarnoskórych jako zagrożenia jest to niebezpieczna kombinacja dla tych stojących naprzeciwko lufy pistoletu pana w niebieskim uniformie.

Nie jest to jednak film tylko o tym, bo „Blindspotting” opowiada o braterstwie, ale też o tym, jak nasi przyjaciele czasem prowadzą nas do zguby. Jest to historia o radosnym radzeniu sobie z drobnymi problemami, spychaniu na bok traumatycznego wspomnienia, o próbie skierowania swojego życia na właściwe tory, o skomplikowanych relacjach amerykańskiego społeczeństwa, o sile pewnych słów, ale też niepotrzebnemu nadawaniu im czasem tejże mocy, a wszystko to w zwartej, treściwej, atrakcyjnej formalnie, półtoragodzinnej produkcji, która nie ma czasu na przynudzanie, bo wręcz pęka od bogactwa treści.