poniedziałek, 30 stycznia 2023

The Fabelmans (Fabelmanowie) - recenzja

 


„Fabelmanowie” wprawdzie wpisują się w mini-nurt projektów doświadczonych reżyserów opowiadających o swoim dzieciństwie, który rozpoczęła kilka lat temu „Roma” Cuarona, ale są też świadectwem tego, jak niezafiksowanym na swoim ego twórcą jest Spielberg. Jego film to oczywiście introspektywne spojrzenie w swoją daleką przeszłość, ale jeszcze bardziej czuły, pełen empatii i zrozumienia, portret niebanalnych rodziców. Obdarzonego umysłem ścisłym ojca, wspierającego zainteresowania syna, a jednocześnie nie potrafiącego spojrzeć na tworzenie filmów jak na poważny pomysł na dorosłe życie, bagatelizującego go i umniejszającego jego wartość. Nieszczęśliwej matki, która artystyczną duszę i muzyczny talent musiała złożyć na ołtarzu wielodzietnej rodziny. Steven szczerze i wnikliwie przygląda się związkowi swoich rodziców, uciekając od łatwych ocen kreśli ich relację i portrety. Dostrzega naturę ojca, poczciwiny, o łagodnej naturze i smutnym uśmiechu, która kocha swoją rodzinę, ale nie zawsze potrafi zapewnić jej szczęście, co nie przeszkadza mu próbować to robić, czasem kosztem własnego bólu. Widzi pogłębiającą się depresję matki, która dostrzega dobroć męża i bezmierne oddanie całej rodzinie, ale nie potrafi już odnaleźć w tym źródła szczęścia dla siebie, co jednocześnie stale wpędzą ją w poczucie winy. 
 
Film Spielberga to list miłosny do kina i procesu tworzenia filmów, ale to nie tylko nostalgiczna podróż do początków własnej artystycznej drogi, co raczej świadectwo tego, jak pasja przeradzała się w rzemiosło, jak rodziło się głębokie zrozumienie natury kina i tego, jak różne emocje potrafią wywierać filmy na widowni oraz jaką stawia to odpowiedzialność przed twórcą. 
 
W „Fabelmanach” bardzo interesująca jest rozpiętość tematyczna i wartość zawartych w nich spostrzeżeń. Nie tylko w temacie rodziny oraz miłości, i tego, że czasem trzeba ukochanej osobie podarować wolność, i to również od siebie, jeżeli tego potrzebuje do rozkwitnięcia. Jest to ciekawy portret żydowskiej rodziny, tradycji przesadzonej ze starego kontynentu, zderzonej z realiami Stanów Zjednoczonych z połowy ubiegłego stulecia. Zarazem bolesne wspomnienie ówczesnego antysemityzmu, agresji i uprzedzeń. 
 
Nie widzę w tym filmie „starczych” sentymentalnych wspominków o lepszych, dawnych czasach. Widzę szczere podsumowanie historii swojej rodzinny, ciepły obraz pierwszych reżyserskich kroków i ujmującej wspólnoty osób biorących w realizacji tych amatorskich produkcji, portret żydowskiej perspektywy i poświęceń jakie trzeba ponieść decydując się na podążenie drogą artysty. 
 
Przede wszystkim jednak jest to film o tym, że nigdy nie należy ustawiać horyzontu na środku kadru.