sobota, 6 kwietnia 2019

Us (To my) - analiza


Jeszcze małe uzupełnienie do przedwczorajszego wpisu o „Us”, bo nie wspomniałem w nim o jednej bardzo interesującej teorii znalezionej w sieci. Oczywiście ostre spoilery od następnego akapitu.

Otóż istnieje możliwość, że Adelaide nie jest jedynym członkiem rodziny Wilsonów, który został w dzieciństwie podmieniony ze swoim sobowtórem. Prawdziwym Jasonem jest tak naprawdę Pluto. Do zamiany jednak nie doszło podczas sceny na plaży, ale rok wcześniej, gdy zmarła jego babcia (o czym wspomina się w filmie).

Co o tym świadczy? Jason używa w samochodzie nowych słów szokujących jego rodzinę. Wielokrotnie jest pytany przez krewnych, gdzie się nauczył takiego słownictwa. Zostaje zatrzaśnięty w szafie (rozbawiona siostra pyta: „czy nie dał się już tak złapać rok temu?”). Gdy bawi się na plaży to nie lepi zamku z piasku tylko… kopie tunel. Przez cały film próbuje odtworzyć jakąś sztuczkę z zapalniczką, którą potrafił wykonywać rok wcześniej. Gdy dochodzi do feralnej nocy to wydaje się najmniej zszokowaną osobą w rodzinie (oczywiście z wyjątkiem Adelaide, która przez całe życie spodziewała się, że kiedyś do tego dojdzie). Sobowtóry zdają się go ignorować, nie próbują chłopaka zabić, jego relacja z Pluto jest wyzbyta agresji, a finałowe starcie nie jest oparte na bezpośredniej przemocy.


Usłyszałem o tym jeszcze przed drugim seansem, odniosłem się do pomysłu sceptycznie, ale trzeba przyznać, że jest dość ekscytujący, więc oczywiście szukałem później w filmie wskazówek, które mogłyby to potwierdzić.

Jakby to mogło działać? Do zamiany doszło rok wcześniej, krótko po śmierci babci z którą Jason był bardzo związany. Gdyby więc doszło do podrzucenia rodzinie doppelgängera to jego dziwne zachowania byłyby tłumaczone niedawną stratą bliskiej osoby. Chłopak potrafił już mówić, bo pewnie nauczyła go tego Red, więc odpadł problem jaki miała Adelaide’a po dokonaniu podmiany w dzieciństwie. Jest on później w stanie zmusić Pluto (czyli prawdziwego Jasona) do wejścia w ogień, bo wspomniane w filmie rządowe eksperymenty z kontrolowaniem oryginałów przez klony najwyraźniej na jakimś poziomie działały, ale wymagały świadomego zdominowania swojego alter ego, a w przypadku oryginalnego Jasona mogło do tego dojść, gdy był zdruzgotany śmiercią babci. Zresztą warto pamiętać, że w przypadku Jasona i Pluto (ale też ich sióstr) mamy specyficzną sytuację, bo obaj są „mieszańcami”, czyli dziećmi zrodzonymi ze współżycia oryginału z doppelgängerem. Możliwe więc, że mają podobny potencjał, ale tylko jeden z nich o tym wiedział, co dało mu szansę na zdominowanie oryginału.

Jeżeli tak właśnie się stało, no to łączy się z tym traumatyczna dla oryginalnego Jasona kwestia poparzonej twarzy będącej zapewne efektem przymusowego odtwarzania przy pomocy prawdziwych zapałek tego, co Pluto robił niedziałająca zapalniczką. Zakładam, że z tego wynika też niezdolność komunikowania się z dawną rodziną, bo uniemożliwiają mu to poważne oparzenia buzi i strun głosowych. Z tego też powodu odpada możliwość, że do zamiany doszło podczas sceny na plaży, bo rany na twarzy byłyby wtedy jeszcze świeże. Warto też zauważyć, że podczas gdy Red zawsze wydaje polecenia reszcie swojej mrocznej rodziny przy pomocy różnych pomruków i warknięć to Pluto otrzymuje je w formie normalnej mowy. Nie jest to jednak takie oczywiste, bo kobieta zwraca się wtedy do obu chłopców, wcześniej jednak zawsze uzupełniała swoje wypowiedzi tłumaczeniem skierowanym do Abrahama i Umbrae, a gdy w pomieszczeniu zostaje już tylko Pluto to najwyraźniej nie ma takiej potrzeby.


Bardzo dwuznaczna jest też ostatnia scena w której widzimy Pluto. Razem z Red zastawia on pułapkę na Wilsonów, wpełza pod ich samochód, przecina przewód paliwowy i próbuje odciągnąć uwagę na tyle długo żeby móc wysadzić pojazd w powietrze. Podczas interakcji z Adelaide demoniczny chłopiec wielokrotnie pstryka palcami. Co w tym dziwnego? Jak dowiadujemy się później, kariera sceniczna Adelaide nie mogła się dalej rozwijać, bo dziewczyna nie była w stanie tańczyć równie dobrze co Red. Najwyraźniej doppelgänger ma z natury problem z idealnym wstrzeleniem się w rytm, bo podczas wcześniejszej sceny w samochodzie, gdy rodzina Wilsonów słucha „I got 5 on it” i Adelaide uczy syna pstrykania palcami do muzyki to też nie robi tego równo z rytmem piosenki. Znaczące jest w tym kontekście jej finałowe starcie z Red, gdy przeciwniczka z gracją i bez większego problemu unika wszystkich niezgrabnych ataków Adelaide (swoją drogą lecący w tle „Pas De Deux”, oparty na „I got 5 on it”, również zbudowany jest na ciągłych zmianach rytmu, jakby linia melodyczna ciągle przeskakiwała na nowy rejestr). Wracając do Jasona i Pluto. Gdy ten pierwszy jest uczony pstrykania palcami, robi to dość niezgrabnie, rytmicznie, ale raczej nieco obok piosenki i wygląda to dość dziwnie. Natomiast gdy Pluto stoi naprzeciw Adelaide i pstryka palcami (co prowadzi do sztuczki magicznej z „materializującą się w powietrzu” zapałką) nie ma tam wprawdzie źródła muzyki z która mógłby się „zsynchronizować”, ale zachodzi swoisty dialog z materią samego filmu, bo jego pstryknięcia płynnie korespondują z rytmami wybijanymi przez kompozytora. Oczywiście postacie tego nie mogą wiedzieć, ale widać też gołym okiem, że samo pstrykanie wychodzi Pluto o wiele bardziej naturalnie i zgrabnie niż Jasonowi. I można już tylko gdybać, czy Adelaide wielokrotnie krzycząca „nie!”, a następnie patrząca w niemym przerażeniu na chłopca wchodzącego w ogień, robiła to tylko z czystej empatii względem istoty bliźniaczo podobnej do jej dziecka, czy też dopiero w tamtym momencie zrozumiała, że patrzy na swojego prawdziwego syna.

Co przeczy temu pomysłowi? Zachowanie samego Pluto. Jeżeli o tym, że Jason jest podmieniony miałoby świadczyć ponowne zatrzaśnięcie się w szafie, no to dlaczego Pluto też dał się na to złapać podczas wieczornej inwazji sobowtórów? Jeżeli Pluto to tak naprawdę ten prawdziwy Jason, no to dlaczego zachowuje się tak zwierzęco? Zaledwie rok wystarczył żeby zupełnie wyzbył się człowieczeństwa? Oczywiście to można wytłumaczyć tym, że dzieciak przeżył bardzo traumatyczny rok, doświadczył poważnych oparzeń, którymi nie zajął się specjalista, a do tego żył wśród obłąkanych ludzi, żywiąc się surowymi królikami. Jestem w stanie uwierzyć, że mogłoby to zniszczyć psychikę małego dziecka. Wciąż jednak jego zachowanie podczas pierwszego ataku jest ciężkie do wytłumaczenia, zwłaszcza to jak naturalnym wydaje się dla niego poruszanie w taki sposób, jak instynktownie to wszystko robi, sprawiając wrażenie jakby to było częścią jego osobowości od momentu narodzin. Wspomniana wcześniej teoria, że mówienia mogła nauczyć go Red też rodzi sporo wątpliwości. Jeżeli mogła nauczyć syna to dlaczego nie zrobiła tego samego z córką? Przede wszystkim jednak to Red sprawiała wrażenie jakby nie używała głosu od 30 lat. W dzieciństwie jej aparat mowy ewidentnie został uszkodzony w gabinecie luster, gdy Adelaide ścisnęła ją bardzo mocno za gardło (aż do utraty przytomności). Gdy się przebudziła przykuta do pryczy to widać było, że łapie się za szyję i nie jest w stanie wypowiedzieć sprzeciwu, ani tym bardziej krzyczeć o pomoc. W finale filmu, gdy tłumaczy swój plan, Red mówi z wyraźnym trudem, ale jest to o wiele bardziej płynne niż podczas pierwszego wieczornego ataku na dom Wilsonów, gdy pierwsze słowa wychodzące z jej gardła brzmiały jakby nigdy wcześniej nie próbowała korzystać z narządu mowy. Jedynym wytłumaczeniem tego byłby fakt, że był to efekt nieużywania głosu przez rok, czyli od chwili, gdy podmieniła swojego syna na oryginał z góry.


Prawdę mówiąc to zasiadałem do pisania tego tekstu z nastawieniem, że wypiszę wszystkie argumenty za, ale pozostanę bardzo sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Kończąc go, po długiej analizie różnych elementów fabularnych, zaczynam jednak dochodzić do wniosku, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Zwłaszcza, gdy doda się do tego zachowanie Jasona w wielu scenach, jego obsesyjne chowanie się za maską (gdy kładzie się spać to zdejmuje ją, ale gdy zaczyna się wieczorna inwazja to widzimy, że maska już wróciła na czubek jego głowy) oraz różne dziwne interakcje pomiędzy nim, a Adelaide i Pluto. I tylko nie rozumiem jaki byłby cel w podmienianiu chłopców skoro ekipa z podziemi od dawna planowała dokonać zmasowanego ataku na powierzchnię.

Niewykluczone też, że wszystkie te wskazówki nieprzypadkowo znajdują się w filmie, ale stanowią jedynie sposób na pogrywanie sobie przez Jordana Peele z widzem, który nadmiernie analizuje wszystko co zobaczył.

Co o tym myślicie?

czwartek, 4 kwietnia 2019

Us (To my) - recenzja


Jednego z całą pewnością nie można mu zarzucić. Jordan Peele nie kręci filmów, które wyparowują z głowy pięć minut po seansie. „Us” najpierw mnie zaintrygowało wprowadzeniem do historii, następnie zachwyciło zgrabnością z jaką Peele prowadzi narrację i operuje warsztatem, poczułem się rozbawiony, zaciekawiony, pobudzony intelektualnie, a co najważniejsze - zaangażowany w życie filmowej rodziny i jej losy w drugiej połowie filmu. Obchodziło mnie, co się z nimi stanie w momencie kryzysu, bo najpierw skutecznie sprzedano ich w „normalnych” okolicznościach, gdy wspólnie jedli śmieciowe żarcie, gadali o pierdołach i przekomarzali się ze sobą. „Us” jest do tego nasycony, a wręcz przesycony, symboliką. I to wszelaką, bo podczas seansu można się doszukać garść metafor na kilka różnych tematów, a później znaleźć w sieci jeszcze drugie tyle kolejnych znaczeń odkrytych przez innych ludzi. Wszystko to powinno się złożyć na horror wybitny, ale tak się nie dzieje, bo wypchane tematami „Us” pęka nieco na szwach.

[Tekst zdradza istotne elementy fabuły]

Podstawowym problemem, jaki mam z tym filmem, jest to, że Peele nie przemyślał go sobie dokładnie i nie dopracował historii w wielu istotnych detalach. Jest pewnym paradoksem, że film, który został ewidentnie stworzony z myślą o dociekliwych widzach, uważnie analizujących oglądane dzieło, w pewnych kwestiach wymaga zawieszenia niewiary i zignorowania ogromnych dziur logicznych. Jeżeli tego nie zrobimy to nie będzie w stanie w pełni się zachwycić tym, co otrzymaliśmy. Przy całym bogactwie intelektualnych skarbów do których można się dokopać podczas seansu jest tam zaskakująco dużo „szybów” do których lepiej się nie zapuszczać. Pierwszym znakiem, że Peele trochę przedobrzył jest tani twist w finale, który potężnie mnie rozczarował. Zbuntowałem się, zamamrotałem pod nosem „to kurna nie ma sensu” i wyszedłem z kina lekko wkurzony. Głównie byłem zły na reżysera, że zniszczył coś, co mogło być filmem wybitnym. Nie odpuszczałem jednak tematu, kwestionowałem swoją postawę przez całą podróż powrotną do domu, szukałem w głowie wyjaśnień, które mogły mi umknąć, i z radością znajdywałem je, ale zaraz odkrywałem coś, co temu przeczyło albo stawiało pod sporym znakiem zapytania. I tak jeszcze przez następnych kilka dni. Dobrze to świadczy o filmie, bo cały ten wewnętrzny dialog wynikał z chęci obronienia go, doszukania się czegoś, co wytrąciłoby mi broń z ręki i dało podstawę do pełnego zachwytu. Gdy już miałem wszystko przepracowane w głowie i uzupełnione spostrzeżeniami innych ludzi - wybrałem się do kina jeszcze raz. Film oglądało się równie przyjemnie, co za pierwszym razem, a do tego z uznaniem odkryłem, że wiele wypowiedzi Red i Adelaide nabrało teraz nowego znaczenia. Niestety ostatecznie niewiele z tego wynikło, bo jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że ten twist nie ma sensu. Pomijając już wiele innych kwestii, to najważniejszym pytaniem jest: dlaczego oryginalna Adelaide’a po prostu nie wyszła na powierzchnię jak tylko została odkuta?


Znalazłem kilka różnych ewentualnych rozwiązań, ale wszystkie zakładają sporą dozę dobrej woli u odbiorcy (czyli „nieczepianie się” szczegółów) i wyciągnięte są z powietrza, bo film nie daje żadnych sensownych wskazówek. Jest to zarazem jedynie czubek góry lodowej, bo ilość piętrzących się pytań rośnie proporcjonalnie do czasu spędzanego na rozmyślaniu o „Us”. Jeżeli sobowtóry odtwarzały wszystkie zachowania ludzi na powierzchni to jak to działało w praktyce? Widzimy przecież obłąkańczo się obracających doppelgängerów w ciasnym pomieszczeniu, co jest odbiciem ich oryginałów korzystających z karuzeli w wesołym miasteczku, a także wynaturzoną wersję przejażdżki kolejką górską oraz zbijania kręgli, a nawet flirtu. Jeżeli było to odwzorowaniem tego, co oryginały aktualnie robiły na powierzchni i wiązało się z wiecznym podążaniem ich śladem, no to co się działo, gdy ograniczona przestrzeń podziemnego tunelu nie pozwalała podążyć tam, gdzie poszedł oryginał na górze? A jeżeli sobowtóry jedynie odtwarzały to, co się działo na terenie wesołego miasteczka i gubiły „połączenie”, gdy tylko oryginały oddalały się od Santa Cruz to dlaczego Red powiła - wzorem Adelaide - dwójkę dzieci, w tym jedno z nich w mocno traumatycznych warunkach. I dlaczego Red, która przecież tak naprawdę była oryginałem, od dzieciństwa zachowywała się niewolniczo jak kolejny sobowtór? I jak w ogóle sobowtóry nagle wyrwały się spod (nieświadomej) kontroli oryginałów? Jeżeli doszło do tego podczas sceny tańca to dlaczego później Red dalej kopiowała zachowania Adelaide? I skąd oni wszyscy dorwali takie same czerwone wdzianka i nożyce krawieckie? Zamówili sobie w ACME?

Można by tak jeszcze długo mnożyć różne drobne i większe dziury logiczne. Można by też oczywiście wymyślać przeróżne mniej lub bardziej przekonujące wyjaśnienia, ale byłoby to wyręczaniem scenarzysty, który wszystkie niewygodne fabularnie kwestie zwyczajnie przemilczał, wychodząc pewnie z założenia, że jeżeli jakiś fajny patent nie da się sensownie uzasadnić to chrzanić sensowne uzasadnienie. Najważniejsze, że wnikliwsi odbiorcy dostaną wielopoziomowy znaczeniowo i otwarty na wielorakie interpretacje błyskotliwy koncept całego filmu w którym będą mogli „grzebać” do woli. Mnie to jednak przeszkadza, bo nie pozwala w pełni zachwycić się tym pomysłowym filmem, którego ciągnie chwilami w dół lenistwo reżysera niepróbującego znaleźć rozwiązań dla wspomnianych wyżej kwestii. W sumie to motyw doppelgängerów sprawdza się najlepiej w pierwszej połowie filmu, gdy otrzymujemy opartą na starych europejskich baśniach historię o cieniach, które przeżywają wynaturzoną wersję życia swoich oryginałów z powierzchni. Gdy Peele nie próbuje tego wyjaśnić, ale skupia się na mrocznej, baśniowej otoczce, wiążącej się z nagłą inwazją dziwnych istot, to widz nie kwestionuje tego i nie szuka dziury w całym. Akceptuje się, że te istoty żyły sobie w jakimś równoległym świecie i nagle pojawiły się w naszej rzeczywistości. Problem pojawia się, gdy reżyser zaczyna wyjaśniać ich istnienie w sposób „realistyczny”, bo wtedy mimowolnie zaprasza do krytycznej analizy otrzymanych informacji, a Peele niestety dostarcza pełno amunicji dla „czepialskich” umysłów. I można powiedzieć, że trzeba po prostu zawiesić niewiarę i zaakceptować pewne ułomności tego konceptu, no można, ale jeżeli chcemy wynieść ten film na wyższy poziom i postawić ponad „jakieś tam bzdurne horrory”, no to trzeba też umieć zaadresować takie kwestie.


Wielką zaletą „Us” jest natomiast to, że można odciąć się od tego wszystkiego, zapomnieć nawet o tych wszystkich sprytnych metaforach, zignorować przewijający się przez cały film dualizm, wszystkie te mniej lub bardziej subtelnie powiązane z tym symbole (ciągle powracająca liczba jedenaście, żywy pająk drepczący obok tego zabawkowego, prawdziwe bliźniaczki, dwie łodzie, etc.) i pomysłowe zwiastowanie przyszłych wydarzeń (ogromne cienie wychodzące z bohaterów podczas spaceru przez plażę), a nadal otrzymamy cholernie satysfakcjonujący film. Jordan Peele to szalenie utalentowany reżyser, umiejętnie budujący kolejne klimatyczne sceny, równie zgrabnie operujący atmosferą, jak i humorem (moim faworytem jest rodzina licytująca się na ilość dokonanych mordów), dobrze wyczuwający rytm filmu i rozumiejący, gdzie można przystanąć na chwilę, gdzie trzeba nieco przyspieszyć, a co warto by doprawić dobrą piosenką.

No właśnie, muzyka i wykorzystane w filmie piosenki, są mistrzostwem świata. Wszyscy zachwycają się kawałkiem N.W.A, który pojawia się w scenie rzezi rodziny Tylerów, i słusznie, też parsknąłem, gdy poleciał z głośników, ale prawdziwą rewelacją było poprzedzające go „Good Vibrations” The Beach Boys. Peele odkrył ten kawałek dla mnie na nowo i mogę to chyba porównać tylko z tym, co Tarantino zrobił ze „Stuck in the middle with you” we „Wściekłych psach”. I tak jak zawsze, gdy słyszę w radio piosenkę zespołu Stealers Wheel to mam przed oczami taniec Michaela Madsena poprzedzający scenę tortur, tak „Good Vibrations” od ponad tygodnia siedzi mi w głowie razem z widokiem zakrwawionej Elisabeth Moss pełznącej w kierunku ciała zarżniętego męża. Mocarny moment. Miałem ciary przy obu seansach, a nawet i teraz, gdy tylko o tym wspominam. Za przejaw geniuszu uznaję natomiast to, co zrobiono z piosenką „I got 5 on it”. Peele mógł się ograniczyć do popkulturowej nawijki na jej temat w scenie podróży samochodem, byłby fajny motyw do zwiastuna, spoko piosenka do puszczenia w filmie, no i gitara. Nic z tych rzeczy jednak, bo piosenka pojawia się w filmie jeszcze kilka razy, w ostatecznej formie robiąc dla Michela Abelsa (kolejny po „Get Out” cudowny soundtrack, warto śledzić dalsze losy tego kompozytora) za bazę pod fantastyczny orkiestralny utwór baletowy ilustrujący starannie zaaranżowane finałowe starcie pomiędzy dwiema wersjami bohaterki granej przez Lupitę Nyong’o.


Wszyscy aktorzy w tym filmie błyszczą w swoich podwójnych rolach, ale to Lupita świeci najmocniej. Istnieją aktorzy i aktorki, których kamera autentycznie kocha. I nie jest to tylko kwestia ponadprzeciętnej urody, bo Hollywood jest przecież wypełnione po brzegi wdzięczącymi się pięknymi ludźmi, którzy jednak nie potrafią złapać chemii z obrazem. Nie jest to też jedynie kwestią talentu, bo czasem możemy się zachwycać czyjąś kreacją, a niekoniecznie tym jak aktor prezentuje się na ekranie. Chyba musi po prostu zajść szczęśliwa kombinacja powyższych połączona z instynktowną zdolnością odnajdowania się w filmowej przestrzeni. Jedną z takich osób jest Lupita Nyong’o. Kamera kocha Lupitę, a Lupita potrafi bez większego wysiłku podsycać to uczucie. W „Us” zaprezentowała pełny pakiet: dwie wyraziste kreacje aktorskie, charyzmę oraz twarz, która jest bardzo plastyczna, ale też przy tym szlachetna, czym fascynuje i absorbuje całą uwagę widza przy każdym zbliżeniu. Nie zaszkodziło też, że aktorka została obdarowana fantastycznie na niej leżącym białym strojem oraz cudowną fryzurą. Niczego bym w niej nie zmienił w tym filmie. Gdyby decyzję podejmowano już teraz to oscarowa nominacja należałaby jej się jak soczysty króliczek doppelgängerowi.

Wielkie serducho należy się też Elisabeth Moss za wszystko, co odwala na ekranie jako doppelgänger, a zwłaszcza za scenę przy oknie, gdy przez kilka sekund daje niesamowity popis mimiki i sposobów w jaki jest w stanie wyrażać emocje. Moss chwilę wcześniej ma również inną bardzo znaczącą scenę, gdy Dahlia z namaszczeniem nakłada sobie makijaż na twarz. Szminkowanie ust, banalna czynność, którą przez większość życia musiała papugować, w końcu staje się czymś realnym, gdy może ją naprawdę poczuć na ustach i zobaczyć tego efekt. Jest to moment, w którym można poczuć sympatię do oprawców, bo staje się jasne, że to istoty, których dotychczasowe całe życie były podłym żartem, a dla nich samych – koszmarem będącym prawdziwym źródłem ich obłędu i nienawiści do „uprzywilejowanych” ludzi z powierzchni.


Już wklepałem grubo ponad półtora tysiąca słów, a wciąż mam wrażenie, że jedynie prześlizgnąłem się po tym filmie. Nie brnąłem w analizowanie go pod kątem wszystkich metafor, których można się w nim doszukać bez większego problemu, bo mam wrażenie, że gdzie teraz nie spojrzeć tam można przeczytać i usłyszeć natchnione przemyślenia o zawartej w nim krytyce konsumpcjonizmu, nierównościach społecznych, komentarzu religijnym, politycznym i co tam kto sobie jeszcze w nim wypatrzył. Ilość kierunków w jakie można podążyć z analizą „Us” zapala mi jednak w głowie ostrzegawczą lampkę, bo wychodzi na to, że Peele nie tyle chciał opowiedzieć o czymś konkretnym, co rzucić w odbiorców licznymi tropami i pozwolić im zadecydować (w oparciu o własnego „pierdolca”) na którym z nich postanowią się skupić. Nie narzekam jednak, rodzi to wprawdzie sporo pretensjonalnego materiału, ale stanowi też inspirację do wielu intrygujących spostrzeżeń i przemyśleń. Jeżeli miałbym wybierać pomiędzy kolejnym filmem o typie z czymś ostrym w łapie (swoją drogą krawieckie nożyce to kapitalny pomysł na zabójczy rekwizyt) służącym do mordowania przygłupich ludzi, a przesycony intelektualnymi bodźcami horror, który siedzi w głowie nawet dwa tygodnie po seansie, no to bez wahania wskażę palcem na to drugie.

Jordan Peele reżyserską karierę rozpoczął od mocnego podwójnego uderzenia – filmów skutecznie przyciągających uwagę masowej widowni, generujących spore zyski i ekscytujących w warstwie rozrywkowej, ale jednocześnie pobudzających do dyskusji po seansie oraz inspirujących do dalszego wgryzania się w otrzymany materiał. Wierzę jednak, a nawet jestem o tym przekonany, że swoje najwybitniejsze filmy ma jeszcze przed sobą i będę ze zniecierpliwieniem wypatrywać informacji o kolejnych jego projektach.