Spike Lee na przełomie stulecia ewoluował z ważnego i cenionego twórcy kina traktującego o czarnej społeczności Nowego Jorku lat 90. w zagubionego w politycznych pretensjach krzykacza, który stoi w rozkroku pomiędzy Hollywood, a kinem autorskim z przesłaniem. W tym miesiącu do kin wszedł nakręcony przez niego remake znakomitego koreańskiego filmu „Oldboy”. Lee nie zmaltretował materiału, nakręcił przyzwoite kino, które dobrze się ogląda, ale co z tego, jak cały czas mamy świadomość, że ta historia została już raz (lepiej) opowiedziana? Nie o tym jednak chciałem napisać, a o „Red Hook Summer”, do obejrzenia którego zainspirował mnie właśnie seans jego najnowszego filmu.
sobota, 28 grudnia 2013
sobota, 21 grudnia 2013
The Hobbit: The Desolation of Smaug (Hobbit: Pustkowie Smauga) - recenzja
Cholerny Peter Jackson. Mistrz w wywoływaniu przeciwstawnych emocji. Z jednej strony jest rozsądek, który podpowiada, że rozwlekanie króciutkiego „Hobbita” na trzy długie filmy to cyniczny skok na kasę, żerowanie na ogromnej rzeszy fanów i robienie ludzi w bambuko. Z drugiej natomiast jest serce, które rośnie na widok nowozelandzkich widoków, cieszy się z każdej powracającej postaci znanej z „Władcy pierścieni”, promienieje ogrzewane tak świetnie już znanym klimatem kina przygody, cieszące się z kolejnego krasnoluda robiącego jakąś głupotę, pogardzające paskudnymi orkami, przyklaskujące rozstawiającemu wszystkich po kątach czarodziejowi i delektujące się każdą kolejną chwilą spędzoną w Śródziemiu. Niech Cię, Peterze Jacksonie!
niedziela, 15 grudnia 2013
Machete Maidens Unleashed! - recenzja
Mark Hartley jest człowiekiem z misją. Głosi dobrą nowinę, dzieli się wiedzą i wyciąga z niebytu zapomniane bękarty kinematografii. W skrócie - opowiada o kinie exploitation. Ale nie sięga po tytuły amerykańskie, nie snuje opowieści o klasykach blaxploitation, nie robi list przebojów kina grindhouse’owego, ani tym bardziej kultowych pozycji z seansów o północy. Ucieka stamtąd jak najdalej. A tak naprawdę, to nie tak znowu daleko, bo do rodzinnej Australii, gdzie rozkwitł w drugiej połowie ubiegłego wieku nurt ozploitation, czyli tanich filmów epatujących przemocą, golizną i przekleństwami. Trzema podstawowymi cnotami nieobcymi żadnemu bywalcowi kina samochodowego. Z jego dokumentu „Niezupełnie Hollywood” („Not Quite Hollywood: The Wild, Untold Story of Ozploitation!”) mogliśmy się więc dowiedzieć o klasykach gatunku, usłyszeć od Quentina Tarantino skąd przy pisaniu Kill Billa czerpał wiedzę na temat zachowań osób w śpiączce oraz popatrzeć na co lepsze sceny z ówczesnych filmów (najczęściej wiążące się z falującymi nagimi biustami i czymś krwawym). Dwa lata później Hartley postanowił kontynuować temat filmów niskobudżetowych i tak powstał jego kolejny dokument o kinie eksploatacji zatytułowany „Machete Maidens Unleashed!”
sobota, 7 grudnia 2013
Blitz - recenzja
Myślę, że już oficjalnie można zacząć mówić o brytyjskim nurcie odrodzenia klasycznego kina sensacyjnego. W ostatnich latach jest wyraźnie zauważalne zainteresowanie angielskich reżyserów filmami sensacyjnymi, w których wiodącymi postaciami są męscy, szorstcy bohaterowie, nie obawiającymi się podejmowania trudnych decyzji, policjanci naginający prawo, któremu służą, nierozpaczającymi nad biednymi oprychami, którym musieli obili facjatę, albo przemodelować za pomocą Glocka. A wszystko to zawsze przepięknie, choć nieco ozięble, sfilmowane, najczęściej w Londynie. Szkoda tylko, że zazwyczaj najsłabszym elementem tych filmów jest odtwórczy scenariusz, który nie wadzi, niczym szczególnym nie irytuje, nie piętrzy idiotyzmów, nawet nie nuży (zazwyczaj wprost przeciwnie) ale za to jest tak strasznie przewidywalny, że aż żal całej energii i serca włożonego w jego realizację przez ekipą filmową. Brytyjscy reżyserzy muszą się w końcu ładnie uśmiechnąć do scenarzystów telewizyjnych, twórców takich znakomitych seriali jak „Luther”, "Utopia" i „Sherlock”. Wtedy w końcu byłaby szansa na powstanie wybitnego filmu sensacyjnego. A tymczasem musimy się zadowolić „Blitzem”…
niedziela, 10 listopada 2013
Thor: The Dark World (Thor: Mroczny świat) - recenzja
„Thor: też mam własne przygody”. Przez cały seans najnowszej produkcji Marvela taki zastępczy tytuł kołatał mi się po głowie. Niby wszystko przemawia o zasadności robienia drugiego solowego filmu z gościem machającym młotem. Thor żyje sobie w oderwaniu od ziemskich realiów, swobodnie podróżuje pomiędzy planetami, ma własne (kosmiczne) problemy. Tak na dobrą sprawę, to jako jedyny członek Avengers ma solidne podstawy do nieskrzykiwania ekipy w przypadku każdej draki zagrażającej śmiercią milionów istnień, a galaktyczno-mitologiczne realia w jakich funkcjonuje dają niezliczone możliwości fabularne. Problem w tym, że blondas zmagając się z kosmicznymi brzydalami zawsze i tak jakoś ląduje na naszej planecie, a wszechświat tylko przemyka gdzieś tam w tle. Niby fabuła pogłębia zalatujące szekspirowskim dramatem rodzinne relacje rezydentów Asgardu, ale koniec końców, znowu sprowadza się to głównie do kolejnych słownych przepychanek z Lokim (Tom Hiddleston już praktycznie przejął franczyzę) i kilku „tragicznych” wydarzeń, przy których nawet powieka nie drgnie.
poniedziałek, 4 listopada 2013
Celeste and Jesse Forever (Celeste i Jesse - Na zawsze razem) - recenzja
Zauważam w ostatnich latach pewien trend. Nową rasę młodych aktorek. Zosie-samosie. Kiedy zaczynają odczuwać znużenie kolejnymi podobnymi propozycjami aktorskimi, albo przeciwnie, nie otrzymują żadnych, zakasują rękawy, łapią za klawiatury i same je sobie piszą. Tak było w zeszłym roku z bardzo fajnym (choć nieco słabującym w ostatnim akcie), niesztampowym i porywająco świeżym filmem „Ruby Sparks” napisanym przez Zoe Kazan. Tak od kilku lat czyni też Brit Marling, o której niezbyt udanym „The East” pisałem kilka miesięcy temu. Ale dopiero Rashida Jones zdołała napisać - do spółki z Willem McCormackiem - scenariusz, który nie dość, że zachwyca, to jeszcze pozbawiony jest większych błędów i trzyma wysoki poziom od początku do końca. Rashida wygrała starcie z koleżankami nokautem, bo postawiła na historię prostą, nieprzekombinowaną, ot, taką zwyczajnie życiową.
sobota, 12 października 2013
Filth - recenzja
Pierwszy stycznia 2011. James McAvoy budzi się po sylwestrowej imprezie. Zastanawia się przez chwilę, czy tylko sobie to ubzdurał, czy też rzeczywiście ostatniej nocy Michael Fassbender próbował przyklejać metalowe sztućce do przyrodzenia. Ignoruje tę myśl, sięga po notatnik i zaczyna spisywać noworoczne postanowienia. Lista jest krótka. W zasadzie tylko jedna pozycja: „No more Mr. Nice Guy”. To samo wpisuje w noworocznej wiadomości tekstowej do swojego agenta. Koła zostają wprawione w ruch, sznurki pociągnięte, sok grejpfrutowy wypity i nieco ponad 700 deszczowych dni w Szkocji później – plony zebrane. W 2013 aktor dokonuje szarży na duże ekrany jako niegrzeczny chłopiec, atakuje z przytupem, trzykrotnie.
niedziela, 6 października 2013
ISOBAR, czyli o tym jak przez 25 lat pracowano nad plagiatem "Obcego".
W roku 1987 Carolco Pictures zakupiło prawa do futurystycznego horroru w konwencji science fiction. Historia napisana przez przyszłego scenarzystę „Podziemnego kręgu”, Jima Uhlsa, bezczelnie kopiowała pomysły z dwóch filmów: „Obcy – Ósmy pasażer Nostromo” oraz „Obcy – decydujące starcie” (dla wygody w dalszej części tekstu będę używał bardziej poręcznych angielskich tytułów: „Alien” i „Aliens”). Sam autor reklamując scenariusz potencjalnym klientom opisywał go jako „Obcego w pociągu”. Fabuła nie należała do specjalnie wyszukanych. W superszybkiej kolei metra uwolniona zostaje genetycznie zmodyfikowana forma życia. Humanoidalny stwór posiada mózg zaprojektowany do pełnienia roli twardego dysku, który zostanie wykorzystany przy projekcie sztucznej inteligencji. Akcję osadzono w bliskiej przyszłości w sparaliżowanym korkami Los Angeles. Uhls kreślił wizję stojących bez ruchu samochodów w ogłuszającej kakofonii klaksonów. Miało to być na tyle dużym problemem, że w dialogach nawet nawiązywano do niedawno wprowadzonego w tym okręgu prawa zakazującego trąbienia. „Super-metro” jest więc w tym świecie jedynym sensownym środkiem transportu.
sobota, 5 października 2013
Prisoners (Labirynt) - recenzja
Czasem człowieka potrafi zmrozić, gdy połączy ze sobą fakty i uzmysłowi sobie jak niewiele dzieliło od tragedii. Na ten przykład, kinową premierę miał właśnie „Labirynt”. Angielskojęzyczny debiut reżysera Denisa Villeneuve’a, autora nominowanego do Oscara „Pogorzeliska”. Scenariusz do niego napisał Aaron Guzikowski, mający dotąd na koncie tylko przeciętną „Kontrabandę” z zeszłego roku, w której to wystąpił Mark Wahlberg. Marky Mark jest producentem wykonawczym „Labiryntu”. Gdy przyjrzeć się fabule i dodać dwa do dwóch, to nietrudno sobie wyobrazić, że aktor mógłby zapragnąć wystąpienia w filmie. Mroczny thriller psychologiczny jest terenem, w który ostatnio coraz chętniej się zapuszcza. Zazwyczaj z mizernym skutkiem. Całe szczęście, że pozostał po drugiej stronie kamery i pozwolił ludziom bardziej uzdolnionym wykazać się na planie.
wtorek, 1 października 2013
Insidious: Chapter 2 (Naznaczony: rozdział 2) - recenzja
Sugerowało to już zakończenie pierwszego „Naznaczonego”. Czarną wizję zdawało się potwierdzać dodanie „rozdziału drugiego” w podtytule sequela. Wciąż jednak miałem nadzieję, że się mylę. Niestety nie. Koszmar powrócił. James Wan znowu rozpoczął wypuszczanie do kin w krótkich odstępach czasu kolejnych kilkudziesięciominutowych odcinków niezbyt udanej historii. Zdarzyło się to już wcześniej przy okazji serii „Piła”. Zaczęło się od całkiem niezłej pierwszej części, którą wyreżyserował. Film okazał się dużym sukcesem i nikogo nie zdziwiło powstanie sequela, którego Wan już tylko napisał. Finał ewidentnie zapowiadał kolejną odsłonę, co stało się normą w wypuszczanych corocznie kolejnych „odcinkach” krwawego kinowego serialu, nad którym czuwał pieczę jako producent. Nie wiem jak to się skończyło. Skapitulowałem w okolicach piątej części, nie mając już sił na dalsze oglądanie bezsensownej rzezi przeplatanej pretensjonalnym bełkotem Jigsawa. Trzeba jednak się cieszyć, że w końcu dobrnięto do jakiegoś finału (?), bo dochodziło później do absurdalnych sytuacji, gdy następne części były reżyserowane przez kolejno montażystę i scenografa poprzednich filmów.
czwartek, 26 września 2013
Breaking Bad - 14 klipów video, które warto obejrzeć.
Odliczanie trwa. Pozostało jeszcze tylko kilka dni do wielkiego finału. Dobiega końca jeden z najlepszych obecnie nadawanych seriali. Jeden z tych, które zdołały przez wszystkie sezony utrzymać wysoki poziom, a zdaniem zapewne niejednego fana - najlepsze co telewizja z siebie kiedykolwiek wypluła. Perspektywa świata, w którym nigdy więcej nie usłyszy się premierowo „previously on AMC’s Breaking Bad” jest dość zasmucająca. Rozum jednak podpowiada, że tak musi być, nic co dobre nie może trwać wiecznie (fani serialu South Park mają prawo się nie zgodzić). Żeby więc odegnać nieco smutki, zrobiłem małe zestawienie najciekawszych/najzabawniejszych filmików związanych z serialem. Enjoy.
wtorek, 24 września 2013
Historie Nie(d)opowiedziane: Development Hell, czyli pięć etapów masakrowania scenariusza w Hollywood
Przeglądając posty na forach filmowych, komentarze na serwisach poświęconych tejże tematyce, albo po prostu czytając profesjonalne/amatorskie recenzje, trafiam czasem na pytania takie jak: „jakim cudem tylu scenarzystów siedziało nad jednym tak słabym filmem?”; „dlaczego jego realizacja zajęła tyle czasu?”; „dlaczego ta ekranizacja tak niewiele ma wspólnego z literackim oryginałem?”; etc. Od dawna poszukuję odpowiedzi na powyższe pytania. Niezbyt chętnie poruszanych publicznie opowieści o tym, co się stało, że scenariusz Z nie przypomina wyjściowego scenariusza A i jak wyglądała jego ewolucja poprzez kolejne wersje, czyli scenariusze F, M, L itd. Wiedzy tej najczęściej próżno szukać w materiałach dodatkowych zamieszczanych na płytach DVD. Tam zazwyczaj słodzi się tylko autorom finalnych wersji, nie wspomina się o „trupach” w szafie, towarzyszach porzuconych na polu realizacyjnej bitwy. Informacji o nich trzeba szukać już w książkach napisanych przez pasjonatów, nielicznych artykułach prasowych, no i rzecz jasna w sieci.
piątek, 20 września 2013
Rush (Wyścig) - recenzja
Najlepszy film o wyścigach samochodowych od czasu… „Szybkiego jak błyskawica”? Tak jest, z niemałym zaskoczeniem odkryłem, że stunningowane potwory, którymi wozi się Vin Diesel i spółka, mogą dzielić i rządzić w box officie, ale przyziemne, realistyczne podejście do tematu, nigdy jakoś specjalnie nie zainteresowało Hollywood. Nie wiem, może się mylę, ale oprócz zbierającego bardzo niskie noty „Wyścigu” (2001) napisanego przez Sylvestra Stallone i wspomnianego wyżej filmu Tony’ego Scotta z roku 1990, który również nie został specjalnie ciepło przyjęty, nie kojarzę żadnego innego wartego uwagi tytułu. Sytuację ratuje nieco świetny „Senna” z 2010, no ale to film dokumentalny, więc się nie liczy. Najwyraźniej potrzeba było po prostu kogoś pokroju Rona Howarda, specjalisty od wyszukiwania interesujących autentycznych historii, a następnie przekuwania ich w trzymające za serce (a czasem za coś innego) fabuły filmowe.
wtorek, 10 września 2013
About Time (Czas na miłość) - recenzja
Richard Curtis, król komedii romantycznych, powraca do gry. Powraca niby z typowym dla niego materiałem, ale szybko okazuje się, że nie o romantyczne uniesienia chodziło tym razem. Sugeruje to już pomysł wyjściowy, czyli możliwość podróżowania w czasie i przeżywania na nowo tego co już było. Nie jest to jednak bynajmniej typowy film o problemach wiążących się z manipulowaniem czasem. Paradoksy czasowe, kontinuum czasoprzestrzenne i efekt motyla nie zaprzątają rudej głowy głównego bohatera. Za bardzo jest pochłonięty podrywaniem dziewczyn. Cel niby banalny, ale jakże oczywisty, mając na uwadze osobę reżysera.
wtorek, 3 września 2013
The Grey (Przetrwanie) - recenzja
Najpozytywniejsze kinowe zaskoczenie zeszłego roku. Spodziewałem się głupawej historii. Otrzymałem coś skrajnie innego. Wszystkiemu winien zwiastun, który zdawał się zapowiadać radośnie przegięte kino survivalowe, z Neesonem ruszającym na wilki niczym Wolverine (ze sklejonymi taśmą, rozbitymi miniaturowymi buteleczkami między palcami), w następnym ujęciu zapewne kopiąc dzikie zwierzęta z półobrotu. Oczywiście nie bez znaczenia (w kwestii nastawienia przed seansem) była osoba irlandzkiego aktora, który w wieku emerytalnym odkrył powołanie w kinie akcji, stając się synonimem krzepkiego dziadka, który dzięki hardości ducha i życiowemu doświadczeniu (w domyśle zapewne w kopaniu tyłków), potrafi wyjść cało z najgorszej sytuacji. Wydawało się więc rzeczą oczywistą, że „Przetrwanie” korzysta z tego świeżego mitu, oferując tytuł do ironicznych seansów z przymrużeniem oka. Liam Neeson vs. Wilki. I wszystko jasne. Niczego więcej nie trzeba dodawać. Prawda…?
piątek, 30 sierpnia 2013
Miasteczko Twin Peaks - od arcydzieła do... rozczarowania?
Podczas rutynowego buszowania po sieci, trafiłem wczoraj, na wprawdzie nieco już stary (bo z roku 2010), ale za to bardzo fajny tekst Jakuba Sochy o telewizyjnym klasyku z lat 90., „Miasteczku Twin Peaks”. Napisany z pasją, z wyczuwalną miłością do poruszonego tematu, celnie wypunktowuje wszystkie zalety serialu, za które i ja go pokochałem lata temu. Skutecznie nastroił mnie przy tym do rychłej powtórki. Jest ku temu sposobność, bo już jakiś czas temu wszedłem w posiadanie „Definitive Gold Box Edition”, zawierającego oba sezony i wuchtę materiałów dodatkowych. Tekst redaktora Sochy ma jednak jeden zasadniczy minus, jego autor obejrzał tylko pierwszy sezon, przez co ma nieco „wypaczone” podejście.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Punch-Drunk Love (Lewy sercowy) - recenzja
Film, który odpowiada na bardzo ważne pytanie – jak wyglądałyby komedie romantyczne, gdyby kręcili je autystyczni reżyserzy z ADHD.W „Lewym sercowym” wszystko wydaje się być pozornie nie na miejscu. Reżyser, Paul Thomas Anderson, ostatnie z czym może być kojarzony, to z kręcenia kom-romów. Aktor, Adam Sandler, król niestrawnych wyrobów komedio podobnych, raczej nie zwykł grywać amantów w filmach miłosnych. Nie zwykł też, tak przy okazji, do współpracowania z reżyserami tej klasy co Anderson. No i aktorka, Emily Watson, królowa ról dramatycznych, specjalistka w umieraniu na ekranie. Z tej przedziwnej mieszanki talentów i antytalentów, wyszedł niezwyczajny, specyficzny, ale przy tym cholernie fascynujący twór.
czwartek, 22 sierpnia 2013
2 Guns (Agenci) - recenzja
No i proszę, jak mu się zachce i dostanie odpowiednią rolę, Mark Wahlberg potrafi nawet coś zagrać i wyjść z tego traumatycznego doświadczenia obronną ręką. Klucz do sukcesu: unikanie wymagających emocjonalnie kreacji w gatunkach takich jak melodramat, dramat, sensacja, kino obyczajowe i im pokrewne. W komediowym lekkim repertuarze czuje się za to jak ryba w wodzie, może nie jest specjalnie uzdolnionym komikiem, ale potrafi sprzedać zabawne dialogi i nie położyć roli swoim drewnianym aktorstwem. Nie zdarza mu się to często, miewa jednak lepsze okresy, czego przykładem są właśnie „Agenci”, w których nie odstaje od partnerującego mu Denzela Washingtona.
niedziela, 18 sierpnia 2013
Kick-Ass 2 (recenzja)
Kilkanaście tygodni temu pisałem o tym, jak to filmowa adaptacja wypaczyła fabułę komiksu „Wanted” Marka Millara. Jego następny kontakt z Hollywood był już znacznie szczęśliwszy. Matthew Vaughn zainteresował się komiksem „Kick-Ass” wcześnie, bo już na etapie pisania scenariusza do niego, gdy w formie surowej istniało zaledwie 3 z 6 numerów. Natychmiast zabrał się za pisanie scenariusza filmowej adaptacji, kończąc go niemalże równo z tym komiksowym. Panowie byli ze sobą w stałym kontakcie, a Vaughn nawet podsunął Millarowi kilka pomysłów. Zaowocowało to później bardzo wierną adaptacją. Nie poddańczą jednak komiksowi, niektóre elementy zmieniono, zmodyfikowano nieco kilku bohaterów i osłodzono wątek uczuciowy, który w formie papierowej miał diametralnie inny finał. Vaughn jednak rozumiał w czym tkwiła siła komiksu - w brutalnym realizmie, o który walczył później z szefami studiów filmowych zainteresowanych zrobieniem kolejnej grzecznej adaptacji komiksowej z kategorią wiekową PG-13. Nie muszę chyba dodawać, jak reagowali na pomysł wrzucenia do filmu klnącej jak szewc jedenastolatki szlachtującej bandytów bronią białą. Skończyło się na tym, że reżyser zabrał się za prace wstępne na terenie Anglii, zebrał fundusze własnym sumptem i podjął się realizacji projektu wiernemu wizji Millara. I opłaciło się, film zjednał sobie tak krytykę, jak i zwykłych widzów.
niedziela, 11 sierpnia 2013
The World’s End - recenzja
Lubię filmy Edgara Wrighta. Nawet bardzo. Na swój sposób kocham. Ale jest to uczucie trudne, nie przyszło łatwo, rodziło się w bólu, znoju i krzykach. No dobra, przesadzam trochę, co nie zmienia faktu, że moje dotychczasowe relacje z Trylogią Trzech Smaków Cornetto przebiegały zawsze według tej samej zasady. Najpierw był zwiastun. Zabawny, błyskotliwy, rozbudzający oczekiwania. A później była premiera kinowa. Brutalne sprowadzenie na ziemię, ostudzenie rozgrzanej głowy i lekkie rozczarowanie. Zawsze efekt finalny rozjeżdżał się z moimi oczekiwaniami. Ale to nie koniec procesu, bo wtedy następował najważniejszy etap. Akceptacja. A może raczej zrzucenie klapek z oczu. Gdy już przetrawiłem to co zobaczyłem, zaakceptowałem kierunek w jakim podążył scenariusz i poukładałem sobie wszystko w głowie, ulegałem czarowi błyskotliwej grze konwencją gatunkową, nie nachalnym nawiązaniom do klasyki, obudowaniu tego wokół ciekawej fabuły i zaprawieniu całości brytyjskim humorem.
wtorek, 6 sierpnia 2013
Only God Forgives (Tylko Bóg wybacza) - recenzja
Refn nie bierze jeńców. Po znakomitym „Drive”, który niejako wykreował Ryana Goslinga na bożyszcze kobiet (oczywiście nie bez znaczenia była rola w innym filmie z tego okresu, „Kocha, lubi, szanuje” ), a duńskiego reżysera przybliżył szerszemu gronu widzów, nikogo nie zdziwiłaby próba odcięcia kuponów i okopaniu się na szczęśliwej pozycji. Kolejny wspólny projekt z amerykańskim aktorem (w pozornie podobnej roli), wydawał się wskazywać na pójście w tym kierunku. Jak się jednak okazało, ostatnie co chodziło Refnowi po głowie, to podlizywanie się masowej widowni. Udział Goslinga był zresztą przypadkowy, spowodowany wycofaniem się w ostatniej chwili Luke’a Evansa, który porzucił projekt na rzecz Petera Jacksona i jego kompanii krasnoludów. Trochę szkoda, bo po pierwsze, zaczynam już odczuwać znużenie wszechobecnością Ryana, po drugie, jestem ciekaw jak w tej roli wypadłby Evans.
piątek, 12 lipca 2013
The East - recenzja
Film ze sprecyzowaną wiekowo docelową grupą odbiorców. Obowiązkowa pozycja do obejrzenia dla każdego anarchizującego piętnastoletniego lewaka. Starsi, dojrzali emocjonalnie, widzowie, muszą się niestety przygotować na lekkie zgrzytanie zębami. Szczególnie, jeżeli są uczuleni na indoktrynacyjne kładzenie do głów antysystemowych tez, nawoływanie do walki z polityką korporacyjną, stawianie na sztandary ekologicznych haseł oraz piętnowanie niesprawiedliwości społecznej i cywilizacyjnych dóbr. Goń się XXI wieku!
poniedziałek, 8 lipca 2013
Now You See Me (Iluzja) - recenzja
„Że coooooooo!?” – ciśnie się na usta, przy jednoczesnym wywracaniu oczami, po finałowym twiście filmu Leterriera. Spokojnie, niczego nie zamierzam zdradzać. Dość jednak powiedzieć, że ostatni element fabularnej układanki (słowo daję, że to zbyt nobilitujące określenie dla tego scenariusza) przyszedł mi do głowy po pierwszych trzydziestu minutach filmu. Natychmiast został odrzucony i wyśmiany w duchu jako głupi, nielogiczny i niemający oparcia w zachowaniu bohaterów. Wtedy jeszcze wierzyłem, że ktoś odpowiadający za składanie literek w zdania i ileś tam osób poprawiających to później, wpadli na sensowne połączenie tego fabularnego bajzlu w całość. Co mogę powiedzieć, w chwilach niedoli, człowiek musi się łapać jakiejś nadziei…
sobota, 6 lipca 2013
13. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty 2013 - 10 filmów, na które czekam
Program tegorocznych Nowych Horyzontów mam już przerobiony. Harmonogram na całe 10 dni ułożony. Wiem już mniej więcej czego mogę się spodziewać. Z listy czterdziestu kilku filmów, jakie zamierzam obejrzeć, postanowiłem wybrać 10 najciekawszych. A raczej nie tyle najciekawszych, co zasługujących na wyróżnienie. Może komuś to się przyda przy podejmowaniu własnych decyzji albo po prostu zainteresuje. Nie pisałem o oczywistościach, takich jak filmy, o których było głośno po ostatnich festiwalach w Cannes i Berlinie („Życie Adeli – Rozdział 1 i 2”, „Vic+Flo zobaczyły niedźwiedzia”, „Heli”, „Jak ojciec i syn”), bo to pewniaki, które znajdą się na liście każdego kinomana. Nie pisałem też o wielu tytułach, które z dużą przyjemnością obejrzę ze względu na fabułę, bo przed seansem niewiele więcej mogę na ich temat powiedzieć („Hemel”, „Na włościach”, „Smak curry”, Raj: Nadzieja”, „Otchłań”). Zamiast tego postawiłem na bardzo subiektywną listę, zawierającą pozycje osobliwe, przyciągające uwagę czymś dziwnym, szalonym, oryginalnym. Sięgnąłem po tytuły reżyserów, których twórczość poznałem dzięki poprzednim edycjom NH oraz po interesujące dokumenty, które mogą utonąć w zalewie festiwalowej oferty.
niedziela, 30 czerwca 2013
Przystanek INDIE: The Mystery of the Toynbee Tiles, Cut, Dyut meng gam
Powoli zaczynam się już przygotowywać (psychicznie) do kolejnego festiwalu Nowe Horyzonty (start 18 lipca). Na przełomie lipca i sierpnia możecie się więc spodziewać na blogu większego nasilenia wpisów o kinie niezależnym, tak w formie recenzji, jak i kolejnych odsłon Przystanku INDIE. Zanim jednak zacznę pisać o świeżych premierach ze świata kina arthousowego, postanowiłem jeszcze zasygnalizować istnienie trzech interesujących tytułach z ubiegłych lat, o których nigdzie dotąd nie wspominałem. Uwadze polecam szczególnie ten pierwszy.
sobota, 29 czerwca 2013
This Is The End (To już jest koniec) - recenzja
Jak ja nie lubię takich doświadczeń kinowych. Zaczyna się dobrze, od ciekawego pomysłu wyjściowego, nierozczarowującego wykorzystania potencjału w pierwszych minutach oraz wysokiej oceny końcowej majaczącej w głowie. A później z bólem obserwuję jak pomysł się rozwadnia, potencjał degraduje, a ocena końcowa leci drastycznie w dół. Przykre i rozczarowujące. Niestety zjawisko dość częste we współczesnych amerykańskich komediach.
wtorek, 25 czerwca 2013
World War Z - recenzja
„World War Z” zapowiadał się na finansową wpadkę roku. Nie zachęcające zwiastuny. Odstraszające plakaty. Liczne zmiany scenariusza. I w końcu, zdawałoby się złoty strzał – po zmontowaniu surowej wersji filmu odkryto, że finał się nie sprawdza, słabuje dramaturgicznie, a do tego odstaje klimatem od reszty filmu. To doprowadziło do drastycznej decyzji wyrzucenia całego ostatniego rozdziału, osadzonego w Rosji, napisanie nowego zakończenia i dokręcenie materiału, wydając na to dodatkowe 20 milionów dolarów (przy budżecie oscylującym w granicach 200). Żeby dopełnić obrazu potencjalnej tragedii, należałoby dodać, że za poprawki w scenariuszu odpowiadał Damon Lindelof. Osoba znienawidzona przez internautów za zepsucie finału „Zagubionych”, nakreślenie ostatecznego kształtu „Prometeusza” oraz maczanie palców w skryptach „Kowbojów i obcych” i ostatniego Star Treka. Tak, to nie miało prawo się udać. A jednak!
sobota, 22 czerwca 2013
Behind the Candelabra - recenzja
Jak na reżysera, który podobno przeszedł na emeryturę, to ostatnim czasem Steven Soderbergh jest zadziwiająco aktywny. Dopiero co przeleciało przez polskie ekrany „Panaceum”, czyli rzekomo jego ostatni film kinowy, a już mamy okazję oglądać na afiszach (przynajmniej w UK) „Behind the Candelabra”. W fazie przedprodukcyjnej jest zaś mini-serial, „The Knick”, w którym wystąpi Clive Owen. Całkiem aktywna ta emerytura.
wtorek, 18 czerwca 2013
Dazed and Confused (Uczniowska balanga) - recenzja
Uwaga, będzie ciekawostka. Z życie osobistego, więc zawczasu ostrzegam. Jeszcze macie okazję uciec. Albo przynajmniej przeskoczyć do następnego akapitu. Nie? No ok., ostrzegałem. Odkąd pamiętam, zawsze mi się coś pieprzyło w głowie i maniakalnie przypisywałem film „Uczniowska balanga” Cameronowi Crowe. Nie pomogło, że już kilka razy, na różnych etapach życia, odkrywałem pomyłkę. Wciąż uparcie podpinam film pod niewłaściwego reżysera. Problem jest na tyle poważny, że dopiero po napisaniu w niniejszej notce półtora akapitu na temat twórczości Crowe’a, zorientowałem się, że to nie jego film. Skąd ten problem? Za dużo alkoholu w okresie studiów? Zapewne. Pierwsze oznaki demencji? Mam nadzieję, że nie. Klimat filmu rodzi skojarzenia z twórczością wyżej wspomnianego? O to, to.
niedziela, 16 czerwca 2013
Man of Steel (Człowiek ze stali) - recenzja
Majestatyczny. Gdybym miał opisać „Człowieka ze stali” jednym słowem, majestatyczny byłoby całkiem na miejscu. Majestatyczność jest głównym źródłem zarówno zalet jak i wad filmu. Do tych pierwszych z całą pewnością zalicza się imponująca skala wydarzeń. Zaczyna się od nakręconej z rozmachem długiej sekwencji na Kryptonie. Jeżeli ktoś spodziewał się, że Russell Crowe zaliczył statyczną rolę polegającą na sadzeniu farmazonów poprzedzających wrzucenie niemowlaka do kosmicznej kołyski, to może się zdziwić. Gladiator w przeciągu kilkunastu minut zdąży postawić się dwóm przeciwstawnym siłom rządzącym, obić kilka mord, polatać na grzbiecie krzyżówki ważki z małym smokiem, zaliczyć kilka podskoków i zabawić się w nurkowanie.
niedziela, 9 czerwca 2013
ill Manors - recenzja
„ill Manors” jest debiutem pełnometrażowym brytyjskiego rapera występującego pod pseudonimem – Plan B. Oprócz rymowania, artysta, już pod własnym nazwiskiem - Ben Drew, para się również aktorstwem. Osoby obeznane ze współczesnym kinem brytyjskim, powinny go kojarzyć z filmów takich jak „Harry Brown”, „Adulthood” albo „The Sweeney”. Zanim przejdę do opisu filmu, warto wspomnieć kilka słów o tym jak doszło do jego realizacji, bo historia to zawiła, ale dość ciekawa, pokazująca twórczą determinację i kreatywność Bena.
sobota, 8 czerwca 2013
After Earth (1000 lat po Ziemi) - recenzja
Krytycy już podpisali wyrok, 12% na Rottentomatoes mówi za siebie (w tej chwili 17 recenzji pozytywnych przy 130 negatywnych), film "1000 lat po Ziemi" jest skończonym gniotem. Czy aby jednak na pewno...?
środa, 5 czerwca 2013
The Purge (Noc oczyszczenia) - recenzja
Wczoraj pisałem o najbłyskotliwszym scenariuszu zeszłego roku. Dzisiaj dla odmiany będzie silny pretendent do tytułu najgłupszego spośród tegorocznych premier. Pomysł wyjściowy w filmie „Noc Oczyszczenia” jest iście karkołomny w swym debilizmie. Otóż zakłada, że w przeciągu najbliższych dziewięciu lat Stany Zjednoczone wprowadzą prawo zezwalające na coroczny dzień dwunastogodzinnej totalnej samowolki na ulicach – gwałty, pobicia, morderstwa, co komu się zamarzy. Zero policji, zero pomocy ze strony pogotowia i straży pożarnej, służby porządkowe w stanie kilkunastogodzinnego zamrożenia. Scenarzysta stara się nam wmówić, że w związku z tym, przestępczość przez pozostała część roku spadnie do wartości marginalnej, bezrobocie zaniknie, kryzys finansowy się zakończy i nastąpi ogólna sielanka, miłość, przyjaźń, muzyka, God bless America.
wtorek, 4 czerwca 2013
Seven Psychopaths (7 psychopatów) - recenzja
Najbardziej błyskotliwy scenariusz filmowy zeszłego roku. Tak wiem, z grubej rury. To na ochłodę ostrzeżenie - jeżeli szukacie poważnego filmu sensacyjnego, to nie jest tytuł dla was. Martin McDonagh kocha sensację, ale jeszcze mocniej lubi z nią igrać. W poprzednim, znakomitym, „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (cóż za debilnie przetłumaczony tytuł, nie dość, że było dokładnie odwrotnie, to do filmu pasował jak pięść do nosa), prosta historia o dwóch płatnych mordercach przerodziła się w oniryczną podróż do przeuroczej Brugii, zabarwioną dobrym humorem i przecudownymi mięsistymi dialogami, w których osiągnięto nową jakość przeklinania na ekranie.
niedziela, 2 czerwca 2013
Wanted - czyli jak zmaltretować dobry komiks
Jakiś czas temu dorwałem, za dosłownie kilka funtów, boxa z czterema adaptacjami komiksów na Blu-ray (Hellboy 2, Kick-Ass, Scott Pilgrim i Wanted). Oczywistym więc było, że pewnego sobotniego wieczora, przy szklaneczce whisky i misce popcornu, odpaliłem… najsłabszego z tej listy, „Wanted - Ścigani”. Wbrew pozorom, wybór nie był aż tak zaskakujący. Angielskojęzyczny debiut kazachskiego reżysera widziałem tylko raz, w okresie premiery kinowej i podobał mi się. Coś mnie urzekło w tej przerysowanej, surrealistycznej, epatującej przemocą i głupotą fabularną, zabawie z konwencją komiksu. Zakon płatnych zabójców mordujących ludzi wytypowanych przez krosno przeznaczenia, był pomysłem tak absurdalnie debilnym, że aż uroczym. Jak się jednak okazało, reżyserowi udało się mnie przekonać do tego filmu tylko raz. Tytuł nie zniósł próby czasu. Albo po prostu z niego wyrosłem.
sobota, 1 czerwca 2013
Przystanek INDIE: Perfect Sense, Magic Trip, Separado!
Tym razem bez przydługawej mowy wstępnej.
Odkurzyłem zalegające na twardym dysku notki o trzech filmach. Pierwszy pojawił
się w Polsce w normalnej kinowej dystrybucji. Obsada, jakby nie patrzeć,
gwiazdorska, ale to nazwiska, które od zawsze łączyły komercję z pobocznymi tytułami
niezależnymi. Tak jest w tym wypadku. O filmie kiedyś napiszę szerzej, bo
zasługuje na bardziej rozbudowaną recenzję, ale to dopiero po drugim seansie. Na
razie nie czuję się jeszcze na siłach, żeby ponownie się z nim mierzyć, po pierwszym razie poczułem się jakby reżyser przejechał po mnie walcem. Drugi
tytuł jest dokumentem, wesołym, szalonym, ale nie wyzbytym wartości poznawczych,
przybliża okres metamorfozy dawnych bitników, w hipisowskie komuny (chociaż sam Kessey mówił, że byli czymś pomiędzy, za młodzi na beat generation, za starzy na flower power). No i na
koniec, jako smaczek, najbardziej absurdalny tytuł, niekoniecznie
wart poszukiwań, ale nie zaszkodzi wiedzieć i o istnieniu tak odjechanych
projektów.
środa, 29 maja 2013
Evil Dead (Martwe zło) - recenzja
Rzeźnia
numer pięć. Dawno już nie widziałem w multipleksie filmu tak
bezkompromisowego w ukazywaniu scen przemocy. Przemocy serwowanej z
kamienną twarzą, bez elementów pastiszu, humoru, mrugania do widza,
uciekania z kamerą w bok. Nie pozostawia się naszej wyobraźni za wiele
do roboty, ochłapy mięsa, ścięgien i krwi ciskane są nam praktycznie w
twarz. Umiłowanie, z jakim reżyser maltretuje swoich bohaterów,
ociera się o sadyzm. To już nie jest typowe slasherowe popisywanie się
rozpiętością pomysłów na kolejne brutalne zgony. Bohaterowie mają
cierpieć i to najlepiej w każdej minucie filmu.
poniedziałek, 27 maja 2013
Wild Bill - recenzja
, a następnie sięgających po humor i atrakcyjną formę, żeby
opowiedzieć o ludziach, którzy nawet w ciężkich sytuacjach życiowych nie tracą
pogody ducha.
niedziela, 26 maja 2013
The Hangover Part III (Kac Vegas 3) - recenzja
Todd Phillips odgrażał się, że jako swoiste „fuck you”, wymierzone
w malkontentów, wzorem drugiej części, znowu opowie tę samą historię, z lekką
korekcją szczegółów. Tak się jednak nie stało. „Kac Vegas 3” dopina fabułę
poprzednich dwóch części, ale jednocześnie jest tak od nich różna, jak to tylko
było możliwe. Wbrew tytułowi, nie ma już szalonej imprezy, kaca, amnezji,
zaginionego towarzysza, porwanego zwierzaka (jest za to żyrafa poddana dekapitacji
przy pomocy wiaduktu), Mike’a Tysona i oszpeconego na twarzy Stu. Nie ma nawet
już za bardzo formuły komedii. Zamiast tego mamy sensacyjną intrygę, narrację i
tempo wydarzeń typowe dla kina akcji, z dużą dawką humoru.
sobota, 25 maja 2013
Przystanek INDIE: Marina Abramović - artystka obecna
Jak dotąd, tematycznie, blog zdominowało kino głównego nurtu, kilka
blockbusterów, pozycje mainstreamowe, gatunkowo klarowne. Dziwnym nie
jest, piszę głównie o tym, co oglądam w kinie, a w pobliżu nie mam
niestety żadnego kina studyjnego. W związku z tym jestem niejako
„skazany” na filmy angielskojęzyczne (bywały wyjątki). Tragedii nie ma,
bo w tutejszych multipleksach puszczają tytuły, które w Polsce trafiłyby
do kin z „ambitniejszym” repertuarem, albo w ogóle ominęłyby
dystrybucję kinową. Tym niemniej czuję pewien niedosyt kina
europejsko-azjatyckiego. Każdego roku nadrabiam to jednak z nawiązką
podczas festiwalu Nowe Horyzonty, w którym uczestniczę od czasu
ostatniej edycji w Cieszynie.
poniedziałek, 20 maja 2013
The Fast and the Furious 6 (Szybcy i wściekli 6) - recenzja
Podoba mi się z jaką szczerością o serii F&F wypowiada się Vin Diesel. Bez ściemniania, mydlenia oczu i stosowania uników, mówi, że dopóki będą z tego odpowiednie zyski, to kolejne części „Szybkich i wściekłych” będą powstawały do oporu. Fair enough. Do niedawna miałbym to gdzieś, większość z poprzednich filmów widziałem z kilkuletnim poślizgiem. Dopiero na piątą część wybrałem się do kina i była to szczęśliwa decyzja, bo okazała się chyba najlepszym sequelem z piątką w tytule w historii kina. Porzucenie dresiarskiego klimatu nielegalnych wyścigów pstrokato stunningowanymi samochodami na rzecz heist movie okazało się strzałem w dziesiątkę i zaowocowało najlepszą odsłoną od czasu pierwszej części (a może i w ogóle). Dziwnym więc nie jest, że szóstka podąża tym torem.
niedziela, 19 maja 2013
The Great Gatsby (Wielki Gatsby) - recenzja
Fitzgerald na psychotropach? Chciałbym. Na to liczyłem. Moje oczekiwania nie do końca jednak zostały spełnione. Po pierwszych 30 minutach byłem zauroczony, od razu zacząłem planowanie kolejnego seansu. To na takiego Luhrmanna czekałem - przeestetyzowanego, szalonego, śmiało mieszającego stare z nowym, epatującego zabawą, kiczem, kolorami. W pierwszym akcie filmu rzadko korzysta ze stylistycznych hamulców, jest szampańska zabawa, alkohol lejący się strumieniami, konfetti sypiące się z ekranu, oślepiające fajerwerki, barwni ludzie uczestniczący w imprezie trwającej, zdawałoby się, 24 godziny na dobę. Najlepsze nawet party musi się jednak kiedyś skończyć, a gdy opadnie kurz, alkoholowe opary i ilość procentów we krwi, trzeba powrócić do szarej rzeczywistości.
piątek, 17 maja 2013
Olympus Has Fallen (Olimp w ogniu) - recenzja
Dzizas, ależ to głupie było. Zaczyna się od
kretyńskiego zawiązania akcji, rodem spod pióra nastoletniego
amerykańskiego absolwenta wakacyjnych kursów pisania scenariuszy
filmowych. Złe skośnookie siły wrogie atakują Biały Dom i biorą za zakładnika
Prezydenta oraz kilku innych notabli. Dziur logicznych, kretynizmów,
elementów już nie tyle przesadzonych, co zwyczajnie głupich, tutaj pod
dostatkiem. Później nie jest lepiej, fabuła prowadzi nas poprzez różne
drobne idiotyzmy, liczne motywy facepalmogenne, prosto ku pociesznemu w
swej głupkowatości finałowi. A po drodze mamy jeszcze bonusowo nieco
amerykańskiego patosu, powiewania flagą, kilka tragicznie złych efektów
komputerowych i odrobinę ckliwości. W tym roku zobaczymy jeszcze jeden
film o podobnej fabule i chociaż będzie to spod ręki Rolanda Emmericha, z
Channingiem Tatumem w roli Johna McClane, to i tak nie wierzę, że
zdołają zrobić coś głupszego od filmu Antoine’a Fuqua (wtf, przecież to
autor „Brooklyn’s Finest” i „Training Day”...).
czwartek, 16 maja 2013
Magazyn FILM - R.I.P.
Dzisiaj zapanowała stypa. Przynajmniej w polskim Internecie,
a konkretnie, wśród osób zainteresowanych kinem. Magazyn FILM, po 67 latach istnienia,
przestanie być wydawany. A ja się pytam – no i co z tego? Powiedzmy sobie
szczerze, to już od lat był wypalony, martwy produkt, bez pomysłu na siebie.
Większość komentujących podkreśla, jak bardzo ich to zasmuciło. To bardzo
ładnie, ale gdzie byli przez ostatnia lata? Kiedy ostatnio kupili jakiś numer?
Ilu z nich może się pochwalić regularną lekturą? Jak wielu znają ludzi,
zainteresowanych kinem, którzy co miesiąc biegali do kiosku po kolejny numer?
No właśnie…
środa, 15 maja 2013
The Host (Intruz) - recenzja
O
Świętopchełku, to jest o dwie klasy gorsze od moich najgorszych
przypuszczeń. Ok, oparte na podstawie literackich wypocin TEJ Stephenie
Meyer, co powinno robić za wystarczająco ostrzeżenie, no ale… jednak bez
świecących wampirów, bez medialnego cyrku i utalentowanych inaczej
młodych aktorów, a za to z Saoirse Ronan w głównej roli i Andrew
Niccolem za sterami. To mogło zaowocować czymś przynajmniej przyzwoitym. Dupa.
poniedziałek, 13 maja 2013
Welcome to the Punch - recenzja
Mówiłem
to już kilka razy i wygląda na to, że będę powtarzać coraz częściej i
głośniej – w kinie sensacyjnym (przynajmniej tym angielskojęzycznym, wszak nie należy lekceważyć Żabojadów i Skandynawów, o potężnym rynku azjatyckim już nie wspominając) karty rozdają obecnie Brytyjczycy. Nawet,
gdy trefnisie z Hollywood jakimś cudem zapomną o zatrudnieniu przy montażu osoby z padaczką, machną ręką na kategorię wiekową, wrzucając trochę golizny i
przekleństw, a klimatem spróbują nawiązać do klasyki kina noir z lat
70., to i tak zepsują to dennym scenariuszem i złożeniem filmu na barkach Marky Marka zwanego też na dzielni Sympatycznym Beztalenciem (a nawiązuję do „Broken City”).
niedziela, 12 maja 2013
A Fantastic Fear of Everything - recenzja
Czy zastanawialiście się kiedyś, co by powstało, gdyby David
Lynch naoglądał się za dużo Monty Pythona, napisał scenariusz osadzony w Anglii,
oddał go w ręce Polańskiego, który po nakręceniu połowy filmu przypomniał
sobie, że Wielka Brytania ma podpisaną umowę ekstradycyjną z USA, uciekł z planu
zdjęciowego, a kontynuacji projektu podjęliby się bracia Coen, przy okazji
prosząc Tima Burtona o dorzuceniu kilka scen z animacją poklatkową? Ja też nie.
Niejaki Crispian Mills natomiast nie tyle się zastanowił, ale wręcz postanowił
zrealizować symulację takiego projektu. Jak zadebiutować, to z przytupem. Mills
takim zupełnym anonimem bynajmniej nie jest. W latach 90. był liderem
psychodelicznego indie-rockowego zespołu Kula Shaker, którego każdy szanujący
się hipster powinien kojarzyć i udawać, że znudził się nimi jeszcze w
podstawówce.
sobota, 11 maja 2013
Trance (Trans) - recenzja
Jak
ja lubię takie filmy, pojawiają się praktycznie znikąd, bez wielomiesięcznej
kampanii promocyjnej, miliona telewizyjnych spotów i
kilkunastostronicowych artykułów w prasie. Po prostu ze dwa zwiastuny na
trzy miesiące przed premierą, ale za to na tyle obiecujące, że później ze zniecierpliwieniem wyczekuję rychłej premiery, czego nie mogę
powiedzieć o większości blockbusterów z ich rozbuchanymi kampaniami promocyjnymi.
Kapitan Tom Hanks vs. Piraci
Od wczoraj wszyscy przeżywają znakomity zwiastun „Gravity”. I
słusznie, bo to jak na razie murowany pewniak do tegorocznego TOP 5. Ja jednak nie
o tym chciałem. Podczas gdy oczy większości skierowane są ku gwiazdom, chyłkiem
po morzu przemyka inny obiecujący tytuł. Trailer „Captain Phillips” pojawił się w czwartek i jeśli mam być szczery, zupełnie go zignorowałem. Przewijając wieczorem newsy z całego dnia trafiłem kilka
razy na ten tytuł, za każdym razem ziewałem ze znużeniem. Nie próbowałem się wczytywać w
treść, zestawienia słowa kapitan z osobą Toma Hanksa było wystarczająco zniechęcające, czym prędzej więc przewijałem do następnej wiadomości. Dopiero następnego dnia skojarzyłem,
że jakiś czas temu magazyn Empire zamieścił zachęcający artykuł na jego temat.
czwartek, 9 maja 2013
Stoker - recenzja
Chan-wook Park to nazwisko, które powinien kojarzyć szanujący się miłośnik kina azjatyckiego. Trylogia zemsty (Pan Zemsta, Oldboy, Pani Zemsta) to jazda obowiązkowa dla każdego kinomana, któremu nie straszna twórczość skośnookich filmowców. "Jestem cyborgiem i to jest ok" warto zaliczyć chociażby dla sceny jodłowania po koreańsku. Fascynatom celuloidowego wampiryzmu nieobce zaś powinno być "Pragnienie", nawet, jeżeli okaże się tylko rozczarowującym eksperymentem.
Dead Man Down (Czas zemsty) - recenzja
Duński
reżyser, odpowiedzialny za szwedzką wersję „Dziewczyny z tatuażem”,
zrobił swój pierwszy angielskojęzyczny film, napisany przez
amerykańskiego scenarzystę, z Irlandczykiem w głównej roli wcielającego
się w Węgra. Kosmopolityzm, dziwko.
niedziela, 5 maja 2013
Iron Man 3 - recenzja
Whoa!
Ale fajne kino rozrywkowe. Nie wyczekiwałem tego filmu, był mi dość
obojętny, odczuwałem już lekkie znużenie postacią Tony’ego Starka.
Pewnie dlatego, że od czasu pierwszej części brał „gościnne występy” w
innych filmach z Downey’em Jr. Nie należało niedoceniać Shane’a Blacka,
oj nie należało.
The Place Beyond the Pines (Drugie oblicze) - recenzja
Dziwny film, wzbudzający ambiwalentne
odczucia. Gdyby go podzielić na segmenty, to każdy jeden oferowałby coś
dobrego. Są ciekawe, dobrze zagrane, niegłupie. Problem w tym, że nie
rozumiem, czemu je ze sobą spojono. Reżyser jakby nie mógł się
zdecydować, o czym chciał zrobić film, w efekcie wyszło, że o niczym.
Najpierw mamy historię o dorastaniu do roli rodzica wymieszaną z wątkiem
kryminalnym, to jednak zostaje z czasem porzucone na rzecz opowieści o
poczuciu winy, która następnie ewoluuje w historię o korupcji i
ostracyzmie społecznym. A później mamy skok o 15 lat do przodu i
przeżywamy bóle nastoletniego emo skonfliktowanego z całym światem. Parę
innych wątków jeszcze by się znalazło.
Przewodnik - czyli kim jestem i dlaczego zaśmiecam Internet kolejnym blogiem filmowym.
Co, jak i dlaczego?
Z zamiarem założenia bloga nosiłem się od dawna. Od lat
współtworzyłem stronę www.ofilmie.pl, na
której to stawiałem pierwsze poważne kroki w bawieniu się w recenzenta. Aż trudno
uwierzyć, że to już prawie dziewięć lat minęło, odkąd wypuściliśmy w świat
pierwszą wersję strony. Od tego czasu wiele się zmieniło, większość z ówcześnie
piszących, wykruszyła się, podobnie jak wielu innych, którzy dołączyli później.
Na dobrą sprawę, teksty na stronę obecnie tworzą już tylko dwie osoby. Jedna ma
tendencję do znikania na wiele miesięcy, co spowodowane jest życiowymi
zobowiązaniami (rodzina, praca, takie tam fanaberie obce osobom udzielającym
się internetowo w okresie licealno-studenckim). Drugą jestem ja i mam tendencję
do… niepublikowania niczego miesiącami. Nie będę zanudzał tłumaczeniami, więc
krótko: ideą stojącą za Ofilmie były treściwe recenzje, nie składające się z
dwóch akapitów na krzyż. Idea zacna, ale po przekroczeniu pewnego wieku nie
łatwo ją egzekwować. Przynajmniej mnie. Różne teksty potrafiły miesiącami leżeć
rozgrzebane na twardym dysku (i wiele wciąż leży).
Chęć do pisania jednak nie umarła, ewoluowała po prostu w
bardziej skondensowaną formę, którą od dwóch lat uskuteczniam na moim profilu
facebookowym, spamując krótkimi recenzjami nowości kinowych moich znajomych.
Proporcjonalnie do znikających limitów dopuszczalnej ilości znaków na fejsie
rozrastały się i moje krótkie notki, które od dawna bliższe były recenzjom, jak
niezobowiązującym wrzutom dla znajomych. Stąd też idea założenia bloga.
Kim jestem:
W zasadzie najważniejsze zostało już napisane.
Jestem gościem, który w pisanie o kinie bawi się od lat. W międzyczasie
ukończyłem dziennikarstwo, nie ma się jednak czym chwalić, równie dobre
przygotowanie do pracy w MacDonaldsie jak wiele innych kierunków humanistycznych.
Obecnie mieszkam w Wielkiej Brytanii, na zmywaku na szczęście nie robię, z
pracy jestem zadowolony, ale w wyuczonym zawodzie niestety nie pracuję. Obecna
lokalizacja daje mi możliwość oglądania wielu tytułów na kilka tygodni/miesięcy
nie tylko przed polską premierą, ale i nierzadko amerykańską. Oglądam dużo,
wręcz bardzo dużo, w zeszłym roku zaliczyłem grubo ponad 100 seansów kinowych.
Co tydzień zaliczam przynajmniej jeden film w kinie, co następnie próbuję
przekuć w słowa.
Czego możecie się spodziewać:
Zamysł jest taki, żeby opinie, którymi dotąd dzieliłem się z
nielicznymi, z okazjonalnym wykorzystywaniem ich na forach filmowych, były
udostępniane szerszemu gronu. Do wpisów na fejsie od samego początku starałem
się przykładać i nie robić ich na kolanie w pięć minut. Odpicowanymi bym ich
jednak nie nazwał. Od teraz o nowościach kinowych wciąż będę pisać w pierwszej
kolejności na Facebooka, a gdy teksty odleżą swoje -naście/dziesiąt godzin,
poprawię w nich ile zdołam, rozbuduję, jeżeli będzie taka możliwość i wrzucę tutaj. Jeżeli komuś
zależy na jak najszybszym zapoznaniu się z opinią o jakiejś premierze kinowej i
niestraszne mu, że pisana była „na gorąco”, ten śmiało może zasubskrybować mój profil, wpisy o filmach od dawna są ustawione jako publiczne.
Chęć pisania o nowościach kinowych nie była jednak jedynym
powodem założenia tego blogu. W zasadzie, to skupienie się na portalu społecznościowym tylko na premierach kinowych
było wynikiem nałożenia sobie limitu, co by nie zamęczyć znajomych tematyką
filmową. Na blogu będzie więc również miejsce dla opinii o filmach starszych,
refleksji około filmowych, esejów/felietonów traktujących o obecnych filmowych trendach i krótkich
notek na temat aktorów i reżyserów.
Uzupełnieniem działalności ma być jeszcze fanpage na Facebooku, który nie będzie jedynie propagandową tubą, reklamującą kolejne
wpisy na blogu. Zamierzam za jego pośrednictwem dzielić się z wami interesującymi
znaleziskami ze świata filmu, komentować co ciekawsze zwiastuny i wydarzenia,
oraz wrzucać głupawe filmiki z kotami. No dobra, koty może sobie jednak odpuszczę.
Niczego jednak nie mogę obiecać, w końcu jakoś trzeba zadbać o popularność w
sieci, aye?
Pomysły buzują w głowie, plany są ambitne, zapał duży. Czyli
jak w przypadku każdego startującego bloga. Co z tego wyniknie pokaże czas. Nie
da się ukryć, że nieco optymistycznie (niewykluczone, że naiwnie) zakładam, że
w ogóle są osoby, które zainteresuje, co mam do powiedzenia i raczą zaglądać na
tego bloga co jakiś czas. Z taką nadzieją startuję, a od tego czy okaże się
płonna czy wprost przeciwnie, będzie zależał ewentualny rozwój Kinofili i
częstotliwość aktualizacji. Tak więc czytajcie, zaglądajcie i jeżeli Wam się
spodoba, polecajcie znajomym. Każdy nowy czytelnik jest na wagę lajka, czy jakoś tak.