wtorek, 29 października 2019

Amazing Grace: Aretha Franklin - recenzja


Na początku lat 70. Aretha Franklin była już wielką gwiazdą muzyki soul z licznymi hitami na koncie. Przygotowując się do nagrania kolejnego albumu postanowiła powrócić do korzeni, czyli kościoła, który był nierozerwalnie związany z jej rodziną (Aretha była córką znanego pastora). Tak narodził się pomysł na album „Amazing Grace” nagrany w małym kościele w L.A. z udziałem publiczności. Koncept zainteresował ludzi z Warner Bros., bo studio rozglądało się za kolejnym dokumentem muzycznym, który wzorem „Woodstocku” pozwoliłby im zebrać solidny zysk przy niewielkim wkładzie finansowym w proces realizacji. Do kościoła wysłano więc ekipę filmową, kierowaną przez Sydneya Pollack’a, nagrodzonego już Oscarem, która zarejestrowała całe wydarzenie. „Amazing Grace” zostało nie tylko najlepiej sprzedającym się albumem w karierze Arethy, ale także w historii muzyki Gospel. Dokument jednak ostatecznie nie trafił do kin.

Projekt został pogrzebany, bo przy postprodukcji pojawiły się poważne problemy z synchronizacją dźwięku z obrazem. I tak przeleżały sobie te nagrania przez kilka dekad, aż dopiero kilka lat temu Alan Elliott postanowił je odkurzyć i przy pomocy dzisiejszej technologii cyfrowej poradzić sobie z dawnym problemem. Nie zakończyło to jednak wyboistej drogi dokumentu na ekrany kinowe, bo jego premierę zaczęła blokowała sama Aretha Franklin. Nie dokopałem się do konkretnych przyczyn tego zachowania, ale dość wymowne jest, że pierwsze publiczne pokazy filmu miały miejsce dopiero krótko po śmierci artystki.

Po tym przydługim wstępie czas na zadanie najważniejszego pytania. Czy warto poświęcić temu czas? No cóż, to zależy. „Amazing Grace” to zapis koncertu (a konkretnie to dwóch występów). Tylko tyle, aż tyle. Jest to więc możliwość bycia świadkiem narodzin jednego z najważniejszych albumów w swoim gatunku. Szansa zobaczenia wielkiej artystki w najwyższej formie, gdy była już na szczycie, a na widnokręgu jawił się kolejny łańcuch górski do zdobycia. Okazja doświadczenia namiastki duchowej ekstazy, którą przeżywały osoby obecne w tamtym kościele, albo tylko przyglądnięcia się temu zjawisku z fascynacją jeżeli nie zaliczamy się do osób wierzących. Przede wszystkim jednak jest to po prostu kawał dobrej muzyki. Aretha miała głos jak dzwon, a tutaj jest totalnie oddana muzyce, w pełni na niej skupiona, milcząca pomiędzy utworami, oddająca wtedy miejsce przy mikrofonie swemu ojcu, jakby świadomie chciała służyć jedynie jako narzędzie do przekazania czegoś ważniejszego, pragnienia istotniejszego od zrobienia dobrego show, bo chęci natchnienia ludzi duchową treścią. Oczywiście zapewne niemniej istotna była też artystyczna pogoń za ideałem, czyli nagrania materiału najwyższej jakości, który broniłby się w oderwaniu od koncertu.

Co nie znaczy, że sam koncert jest tutaj nieistotny. Od zawsze mnie fascynowała energia takich religijnych zebrań w amerykańskich kościołach i stopień ogromnego zaangażowania uczestniczących w tym osób, jakże odmienny od tego, co znamy z wielu polskich kościołów. Pollack pięknie uchwycił tę energię w swoim dokumencie, nie zapominając o żywo reagującym tłumie (można w nim czasem wyłapać młodego Micka Jaggera), ale też sporo miejsca poświęcając studiowaniu głównej bohaterki, stawiając chociażby na duże zbliżenia jej twarzy, przyglądając się z fascynacją pracy ust i różnych mięśni wiążących się z muzyką wydobywającą się z gardła piosenkarki .

Jeżeli brzmi to jak coś, co mogłoby przypaść Wam do gustu, a słysząc Gospel nie wzdrygacie się, to zróbcie sobie prezent i upolujcie ten dokument na dużym ekranie. Z porządnym kinowym nagłośnieniem doświadczenie tylko zyska na mocy i intensywności, a łatwiej też będzie zapomnieć o świecie i przenieść na półtorej godziny do tego małego kościoła. Film będzie można niebawem zobaczyć podczas American Film Festival, a później (premiera 15 listopada) to już raczej tylko w kinach studyjnych.

sobota, 26 października 2019

Terminator: Dark Fate (Terminator: Mroczne przeznaczenie) - recenzja


Jestem szczerze zaskoczony tym, jak fajnym filmem okazał się być „Terminator: Mroczne przeznaczenie”. Oczywiście nawet nie ma co go zestawiać z kultowymi dwiema pierwszymi częściami, bo to nie ta liga, ale już na tle pozostałych filmów z serii to jawi się jako całkiem przyzwoite kino rozrywkowe. Nie ma już zgubnego auto-parodystycznego zacięcia, nie ma koszmarnych wyborów obsadowych (wybranie Emilii Clarke do roli Sary Connor było poronionym pomysłem), nie ma piramidalnych bzdur fabularnych (co nie znaczy, że nie bywa głupawy), a jest za to fajne kino akcji, które wciąga od samego początku.

Przyznaję, że poszedłem na niego uprzedzony. Nie wierzyłem, że będzie z tego coś dobrego. Już pierwszych kilka minut sprawiło, że natychmiast zmieniłem swoje nastawienie. Film zaczyna się krótko po zakończeniu drugiego filmu. [Opisuję wprawdzie tylko pierwsze minuty filmu, ale nie trafiłem przed premierą na tę informację, więc ostrzegam, że SPOILERY do końca akapitu ]. Sarah Connor i nastoletni John Connor odpoczywają na plaży w jakimś kurorcie letnim. Nagle pojawia się młody Arnie (oni oczywiście też zgrabnie odmłodzeni komputerowo) ze strzelbą. Okazało się, że Skynet - zanim jego przyszłość została wymazana – wysłał jeszcze jednego T-800, który z opóźnieniem wytropił Connorów i bezceremonialnie zastrzelił Johna na oczach matki. I takie otwarcie filmu to ja rozumiem!

Niewątpliwym plusem „Mrocznego przeznaczenia” jest też jego kategoria wiekowa. W końcu postawiono na R-kę, i nie wykorzystuje się z tego w przegięty sposób, folgując krwawej rzeźni, ale nie ucieka się też kamerą, gdy dzieje się coś brutalnego i nie maskuje montażem krwawych obrażeń. A krwawo bywa, bo nowy Terminator wjeżdża w ludzi jak w masło, ale potrafi też być zaskakująco czarujący i wbrew temu, co zdawały się pokazywać materiały promocyjne, nie jest pozbawiony wyrazu. Ostatnim naprawdę udanym łotrem w tej serii pozostaje niezmiennie Robert Patrick, ale Gabriel Luna solidnie wywiązał się ze swojego zadania.

Jest w tym filmie sporo dobra. Linda Hamilton godnie powraca do swojej ikonicznej roli. Mackenzie Davis znowu udowadnia, że jest ciekawą aktorką, która nawet z roli „napompowanej” technologicznymi wszczepami chłopczycy, wyciśnie coś interesującego. Na sceny akcji patrzy się przyjemnie, bo zrobiono je czytelnie, wyglądają ładnie, mają niezłe tempo (film powraca do formuły ciągłej ucieczki przed niezmordowaną maszyną, której nie można zatrzymać, ale można na chwilę spowolnić) i potrafią utrzymać uwagę odbiorcy. Wzorem filmów Camerona, bywa też trochę wzruszająco, jest miejsce na humor i nawiązania do poprzednich filmów, ale do opowiadanej historii podchodzi się tutaj poważnie i bez błazenady.

Nie spodziewajcie się po tym filmie zbyt wiele, ale jeżeli lubicie świat stworzony przez Camerona, nie przekreślajcie „Mrocznego przeznaczenia”, bo może to być całkiem przyjemna wizyta w kinie.

środa, 23 października 2019

American Film Festival 2019: Filmy, które warto zobaczyć


Wczoraj opublikowano program dziesiątej edycji American Film Festival. Obiecałem jakiś czas temu kilku osobom, że wypiszę filmy, które warto będzie tam zobaczyć. Zarzekałem się, że będzie krótko. No cóż, jest to trochę dłuższe, niż początkowo planowałem, ale tegoroczny program pęka w szwach i jest w czym przebierać.


Widziałem i polecam:

„The Lighthouse” (reż. Robert Eggers): o ten film będzie pewnie zażarta walka, bo to może być jedna z niewielu okazji na zobaczenie tej niesamowitej historii na dużym ekranie w Polsce. Zdecydowanie warto zaliczyć to fascynujące kinowe doświadczenie wymykające się prostym opisom. „The Lighthouse” to kino świeże, klimatyczne, ale też bezkompromisowe. Psychodeliczna jazda, często nasycona w równym stopniu grozą, co erotyzmem. Być może odbijecie się od filmu, ale znać go warto.

„The Climb” (reż. Michael Angelo Covino): a to natomiast będzie czystą przyjemnością. Film zwiastujący narodziny nowego ekscytującego duetu w świecie amerykańskiego kina niezależnego. Michael Angelo Covino i Kyle Marvin wspólnie napisali scenariusz, wystąpili w głównych rolach, a ten pierwszy jeszcze to wyreżyserował. Pomiędzy panami jest naturalna chemia na ekranie, humor w jaki celują jest niewymuszony, a do tego mają talent do pisania zabawnych, błyskotliwych dialogów. Jest to zarazem projekt ambitny technicznie, nakręcony wprawdzie z surowością charakterystyczną dla kina niezależnego, ale oparty na skomplikowanych długich ujęciach, które nadają rytmu kolejnym epizodom z życia bohaterów. Covino lubi rozpoczynać (lub kończyć) sceny w niespodziewany sposób, ciągle dba o to, żeby widza czymś zaskoczyć, rozbawić i zaciekawić. Nigdy nie pozostawia jednak z uczuciem, że ktoś tu starał się zbyt bardzo i zobaczyliśmy coś wymuszonego przez scenarzystę.


„Madelaine’s Madelaine” (reż. Josephine Decker): film można już było zobaczyć na zeszłorocznych Nowych Horyzontach, ale jeżeli ktoś go jeszcze nie widział to zdecydowanie warto nadrobić. Niebanalny, intrygujący, niemizdrzący się do widza, portret choroby psychicznej. Znakomita główna rola, Helena Howard chwilami daje na ekranie takiego czadu, że głowa mała. Nie mniejszego czadu daje za kamerą też Josephine Decker, udowadniając w każdej scenie, że wszystko w tym filmie było starannie przemyślane i spięte w całość przy pomocy konsekwentnej strony formalnej, która często skręca w psychodeliczne rejony.

„A Hidden Life” (reż. Terrence Malick): przyznam szczerze, że kilka miesięcy temu trochę kręciłem nosem na nowego Malicka, bo nie ma on litości dla niecierpliwych albo niewyspanych widzów, a tych zdecydowanie nie brakuje na festiwalach filmowych. „A Hidden Life” zachwyca jednak za każdym razem, gdy kamera pokazuje pokryte zielenią górskie austriackie krajobrazy, gdy śledzi życie we wiosce, pokazuje stare drewniane chaty i miejscową ludność pochłoniętą swoimi codziennymi zajęciami. „A Hidden Life” to medytacja na temat granic moralności w czasie wojny. Filozoficzny traktat o powinnościach wobec rodziny, społeczeństwa i własnego sumienia. I w końcu historia o nieprzyjemnych konsekwencjach wynikających z podążania własną ścieżką jeżeli skierowana jest ona w przeciwnym kierunku niż główny trakt używany przez resztę ludzi. Jeżeli jednak nie lubicie filmów Malicka z tego stulecia to ten raczej też tego nie zmieni.


Filmy starsze, ale warte nadrobienia/odświeżenia sobie:

„Heaven Knows What” (reż. Benny Safdie, Josh Safdie): jeżeli widzieliście na Netfliksie „Good Time” z Robertem Pattinsonem i podobało się, no to zdecydowanie warto teraz nadrobić wcześniejszy film braci Safdie, który zainspirował Roberta do napisania do nich maila o treści: „hej, może zrobimy coś razem?”.

„A Girl Walks Home Alone at Night” (reż. Ana Lily Amirpour): Cholernie intrygujący film, oczarowujący klimatem i przepięknymi zdjęciami, ale też wymagający cierpliwości i odpowiedniego nastroju.


„Winter’s Bone” (reż. Debra Granik): czyli pierwsza nominacja do Oscara dla Jennifer Lawrence, ale też film, który zainicjował jej oszałamiającą karierę. Jest tu czym się zachwycić - mroźnym, surowym klimatem miejsca położonego głęboko w pokrytych śniegiem górach Ozark, aktorskimi popisami Johna Hawkesa i młodziutkiej Lawrence, a także reżyserią Debry Granik.

„Do the Right Thing” (reż. Spike Lee): młody Spike Lee to mój ulubiony Spike Lee, a „Do the Right Thing” to film, który zwyczajnie wypada znać, ale też warto znać.

I warto pamiętać, że festiwal daje okazję do ponownego zobaczenia na dużym ekranie nie tylko „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve, ale również „Blade Runnera” Ridleya Scotta.


Coś dla posiadaczy karnetów, czyli filmy niekoniecznie obowiązkowe, ale warte rozważenia:

„Bull” (reż. Annie Silverstein): czaiłem się na to w Cannes, bo robiło nadzieję, że to może być coś zbliżonego klimatem do urzekającego filmu „The Rider” Chloe Zhao. Nie do końca spełniło tę rolę, bo to jednak innego rodzaju historia, ale jeżeli lubicie opowieści o „zwykłych ludziach” to warto z nimi zwiedzić przedmieścia Houston.

„Untouchable” (Ursula Macfarlane): jeżeli ktoś jakimś cudem wciąż żałuje, że świat filmu stracił Harveya Weinsteina i odnosi się sceptycznie do całej afery z jego udziałem, no to powinien sobie zobaczyć ten dokument. Od strony formalnej nie ma szału, klasyczne gadające głowy, ale przecież istotne są świadectwa, jakie składają kolejne kobiety, a także opowieści o tym, jakim człowiekiem ogólnie jest Weinstein.



Co ja bym chciał zobaczyć:

„The Irishman” (reż. Martin Scorsese): bo to jedna z niewielu okazji do zobaczenia nowego filmu Scorsese na dużym ekranie.

„Jojo Rabbit” (reż. Taika Waititi): bo to możliwość zobaczenia nowego filmu Taiki Waititiego na dwa miesiące przed premierą kinową.

„Knives Out” (reż. Rian Johnson), „Marriage Story” (reż,. Noah Baumbach), „Amazing Grace: Aretha Franklin” (reż. Sydney Pollack, Alan Elliott): bo zbierały rewelacyjne recenzje, a „Knives Out” ma szansę być jednym z najprzyjemniejszych (i sprawiających największa radochę) seansów na festiwalu.

„Midsommar – Director’s Cut” (reż. Ari Aster): bo jeszcze mi mało tej opowieści.

„The Art of Self-Defense” (reż. Riley Stearns): bo to jeden z dwóch tegorocznych filmów z Jessem Eisenbergiem i Imogen Poots. Mam jednak nadzieję, że do dwóch razy sztuka, bo „Vivarium” było dość średnie. Bardzo dobre recenzje zdają się to potwierdzać.

„The Two Popes” (reż. Fernando Meirelles): bo wystarczy zobaczyć zwiastun, żeby już ustawić się w kolejce na seans, albo odpalić pierwszego dnia, gdy tylko film trafi na Netflix.

„Ford v Ferrari” (James Mangold): bo wciąż za mało powstało filmów o szybkich samochodach w których bohaterowie nie zmienialiby ręką toru lotu wystrzelonej rakiety.


Bawcie się dobrze, życzę udanych seansów i szczerze ich zazdroszczę, bo nie dam rady się tam pojawić.