niedziela, 29 maja 2022

Elvis - recenzja

 


To powinien być film otwarcia festiwalu w Cannes. Energetyczny, głośny, pobudzający i ekscytujący. Z drugiej strony wszystkie te zalety docenia się jeszcze bardziej pod koniec festiwalu, gdy tyłek boli już czterokrotnie bardziej podczas siedzenia na kolejnym smętnym filmie z niemrawą pracą kamery i montażystą robiącym sobie już trzydziestą przerwę na fajkę. Wtedy wpada Elvis, cały na biało, pokryty cekinami, posypany brokatem, głośniki walą szczodrze decybelami, a montażysta bierze nadgodziny żeby wyrobić się z wszystkimi tymi karkołomnymi sklejkami i przejściami. Rock ’n’ roll!!! 

Jeżeli chcecie się dowiedzieć czegoś wartościowego merytorycznie o Elvisie i czasach w których tworzył to raczej nie jest właściwy film. Baz Luhrmann poświęca wprawdzie należytą uwagę muzycznym inspiracjom artysty, czerpiącego garściami od czarnoskórych muzyków, opowiada o jego problemach z konserwatystami zniesmaczonymi seksualną naturą jego występów oraz histerii jaką wzbudzał w fankach. Jednocześnie ledwie prześlizguje się po wielu innych kwestiach, pomimo blisko trzygodzinnego metrażu, pędząc na złamanie karku przez klasyczną formułę biografii od kołyski aż po grób. 

Jest to zarazem zaleta tego filmu, stawiającego bardzo duży nacisk na spektakl, eksces i energię. Luhrmann miał zawsze świetne ucho przy wybieraniu muzyki do swoich filmów i tutaj nie jest inaczej. Muzyka rzadko cichnie w „Elvisie”, płynnie przeskakując pomiędzy piosenkami głównego bohatera i współczesnymi utworami, w tym rapem, często lepiąc je w jeden twór. Jest tego naprawdę dużo. Lista wykorzystanych utworów ciągnie się podczas napisów końcowych niczym seans filmu Alberta Serry. „Elvis” puszcza oko do młodych odbiorców, obojętnie podchodzących do twórczości (i osoby) klasyka muzyki popularnej, oferując im historię przybliżającą tę niezwykle istotną postać z przeszłości jednocześnie zanurzając ją w teraźniejszych nurtach muzycznych. Puryści pewnie będą zniesmaczeni, ale miłośnicy kultury śmiałego remiksu spod znaku „Moulin Rouge!” będą uradowani. 

Obsadzony w głównej roli Austin Butler jest doskonały. Wyśmienicie oddaje naturę artysty, charakterystyczną mimikę, styl wypowiedzi, przede wszystkim jednak imponująco odtwarza ogrom jego charyzmy scenicznej. Jest to też zasługa Luhrmanna, zakochanego w swoim bohaterze, zapatrzonego w niego, zbierającego szczękę z podłogi, leżącą obok tych należących do fanek, gdy Elvis potrząsa nieprzyzwoicie biodrami i w obślizgły sposób wpatrującego się okiem kamery w okolice jego krocza. Sceny występów to prawdziwa energetyczna petarda równie imponująca montażowo co inscenizacyjnie. Luhrmann kilkakrotnie przywołuje rozbuchany styl fotografii Davida LaChapelle, gdy Elvis na dużym zbliżeniu i spowolnieniu jest portretowany w rozpisanych choreograficznie w misterny sposób i pięknie wykadrowanych scenach interakcji z fankami stojącymi pod sceną. 

Najbardziej kontrowersyjną decyzją artystyczną Luhrmanna jest natomiast opowiedzenie historii Elvisa oczami jego menadżera, pułkownika Toma Parkera, cwaniaka i kombinatora, który swojego podopiecznego bezlitośnie eksploatował wysysając z niego życie, ale też przy okazji nieprzyzwoite ilości pieniędzy z jego konta. Reżyser nie próbuje go oceniać, pozwala nawet bronić mu swojego zachowania, odnosząc się w monologach z offu do stawianych mu zarzutów. Ostateczną decyzję pozostawia widowni, ale odbiór tej osoby będzie raczej jednoznaczny. Zwłaszcza, że Tom Hanks robi z niego karykaturę, uzbrojoną w dziwaczny akcent i pogrubiający kostium. 

„Elvis” to jednak przede wszystkim widowisko, a nie solidna biografia i staranne odtwarzanie faktów, bo Luhrmann bardziej jest zainteresowany próbą oddania emocji z patrzenia na Elvisa przez osobę żyjącą w połowie ubiegłego wieku, jak wgryzaniem się w głowę i serce artysty. Stąd też kłopotliwa pod pewnymi względami decyzja uczynienia go niejako bohaterem drugoplanowym własnego filmu biograficznego. Mamy się zachwycić wielką osobowością idola, a nie przebywać zbyt długo ze zmęczonym człowiekiem. Jeżeli chcecie emocji, fantastycznego widowiska i głośnej muzyki to trafiliście pod właściwy adres. Więcej merytorycznego konkretu musicie już niestety poszukać w innym miejscu.

sobota, 28 maja 2022

Close (Blisko) - recenzja

 


Z tegorocznego konkursu głównego w Cannes widziałem niemal wszystko. Zabrakło dwóch filmów do pełnego kompletu. Zobaczyłem dużo dobrych produkcji, ale nie mam żadnego faworyta, którego z miejsca pokochałabym równie mocno co „Parasite” podczas mojej ostatniej wizyty na Lazurowym Wybrzeżu. Jest natomiast kilka filmów, których wygraną przyjąłbym z zadowoleniem. Spośród nich, w sytuacji, gdy żaden z doświadczonych twórców nie pojawił się z rewelacyjnym tytułem, najbardziej kibicuję sukcesowi „Close” młodego (31 lat) belgijskiego reżysera, Lukasa Dhonta. 

 „Close” to zaledwie jego drugi pełny metraż w karierze, ale możecie go kojarzyć z debiutu, filmu „Dziewczyna”, który pojawił się kilka lat temu w Un Certain Regard. „Dziewczyna” była niezwykle subtelną i empatyczną opowieścią w której Dhont uważnie przyglądał się niuansom życia bohaterki, interakcjom z ludźmi, czasem skażonych bezmyślnym okrucieństwem, częściej jednak brakiem taktu i zrozumienia dla inności. Belg wnikliwie opisywał nieco autodestrukcyjną naturę głównej bohaterki, punktując desperację niektórych jej zachowań, ale przede wszystkim to jednak pochylał się nad wrażliwością Lary. 

Wszystko to jest również obecne w „Close”. Czułość z jaką opisuje głównych bohaterów, delikatność w kreśleniu niuansów ich relacji, empatia z jaką wgryza się w ich zachowania, ale też brak oceny przy przedstawianiu ich odmiennych postaw, wszystko to składa się na niezwykle wrażliwe, emocjonalnie naładowane, skromne kino o wielkich kwestiach. 

 Próba ugryzienia pełnej psychologicznej skali tej historii jest niemożliwa bez wejścia na teren istotnych spoilerów fabularnych, co byłoby w tej chwili oczywiście nie na miejscu, ale mogę zdradzić, że film opowiada o dwóch młodych chłopcach. Remi i Léo przyjaźnią się od lat. Chłopców łączy bardzo czuła więź charakteryzująca się dużym komfortem w okazywaniu sobie bliskości. Młodzi bohaterowie lubią być blisko siebie, przytulić się, otrzeć ramieniem, położyć głowę na kolanach wygrzewając się na trawie. Nie ma w tym seksualnej energii, Remi i Léo są jeszcze zbyt młodzi i niewinni żeby myśleć o pożądaniu drugiej osoby, na razie to dwoje przyjaciół lubiących spędzać ze sobą czas. Problem w tym, że ich otoczenie zaczyna zwracać na to uwagę i komentować, nie ma w tych słowach jakiejś niechęci lub wrogości podszytej homofobią, tylko niewinne żarty, ale to wystarcza żeby Léo zaczął się przejmować jak postrzegają ich szkolni znajomi. Zaczyna unikać fizycznego kontaktu z przyjacielem, samotnie zapisuje się do drużyny hokejowej i jest wyraźnie niezadowolony, gdy Remi rozważa dołączenie do zespołu. Remi zdaje się nie dostrzegać problemu Léo, nie zwraca uwagę na komentarze innych, nadal pragnie dużej bliskości przyjaciela więc rosnący dystans pomiędzy nimi bardzo go rani. 

„Close” opowiada o dojrzewaniu młodych chłopców, o tym formacyjnym momencie w życiu, gdy dziecięca niewinność wielokrotnie zderza się z szorstką rzeczywistością, a efekt tych licznych kolizji tworzy pierwszy zarys przyszłego dorosłego człowieka. Dhont wgryza się w nieoczywisty sposób w wiele ciekawych zagadnień, przyglądając się płciowym rolom narzucanym przez społeczeństwo, odgórnym normom dotyczącym akceptowalnych granic cielesnej bliskości, poczuciu winy, wstydu, ale też rozpaczy. Wszystko to jednocześnie pozostawia do rozpakowania widzowi, bo podrzuca tylko wyraźne wskazówki, ale samemu jest bardziej zainteresowany dyskretnej obserwacji swoich bohaterów i temu co się dzieje w ich głowach. Robi to fenomenalnie, bo już krążą po festiwalach korytarzach historie o mężczyznach, którzy większość seansu spędzili ocierając łzy z twarzy. 

Mając więc to wszystko na uwadze to przyznanie Złotej Palmy dla „Close” wydaje się być najlepszym wyborem. Po pierwsze, bo byłaby to piękna historia sukcesu młodego twórcy. Po drugie, bo jest to film, który naprawdę zasługuje na rozgłos i trafienie do jak najszerszego grona odbiorców.

piątek, 27 maja 2022

The Silent Twins - recenzja

 


Z przyjemnością i dumą obserwuję jak szybko Agnieszka Smoczyńska pnie się po canneńskiej drabince. Cztery lata temu pojawiła się w bocznej sekcji (Critics’ week) ze swoim drugim filmem. „Córki dancingu” narobiły wcześniej sporo szumu na świecie więc nie dziwiło, że „Fuga” została przyjęta z otwartymi ramionami przez sekcję skupioną na debiutach i drugich filmach w karierze młodych twórców. Minęło kilka lat i kolejny film Smoczyńskiej trafia do Cannes. Już w programie głównym. Jeszcze nie konkurs główny, ale niemniej prestiżowe Un Certain Regard dające zaistnieć na filmowej mapie mniej „gorącym” produkcjom. Nie zdziwię się jeżeli kolejny film Smoczyńskiej będzie już walczyć o Złotą Palmę. Zwłaszcza po tym, jak prezentowała się podczas przedwczorajszej festiwalowej premiery „The Silent Twins”. Pewna siebie, elokwentna, pełna pasji i miłości do swojego filmu oraz pracujących przy nim ludzi. Nie był to kolejny neurotyczny twórca wciąż niedowierzający, że przyjęto jego film do Cannes, tylko zdolna reżyserka, już rozpoznawalna na świecie, która jest na swoim miejscu. Całkiem słusznie, bo „The Silent Twins” to kawał porządnego kina. 

Film jest oparty na autentycznej historii dwóch bliźniaczek z Walii, które odmawiały komunikacji ze światem zewnętrznym. Siostry odzywały się tylko do siebie, i to gdy były same, wtedy dopiero żartowały, śpiewały, przekomarzały się, ale też prowadziły ostre kłótnie. Gdy pojawiał się ktoś trzeci, nieważne czy to był rodzic, siostra, nauczyciel, czy też ktoś zupełnie obcy, zupełnie milkły. W chwili wątpliwości, pokusy wydania z siebie dźwięku, jedna zerkała na drugą, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia, że pakt milczenia jest wciąż w mocy, a może w nadziei, że dojdzie do jego złamania, otrzymania przyzwolenia na zrobienie tego. June (Letitia Wright) i Jennifer (Tamara Lawrence) dzieliła niezdrowa, toksyczna relacja, wywierały na sobie nawzajem okropny wpływ, nakręcając się latami w tej chorej relacji ze światem zewnętrznym, gdy były razem to czasem kończyło się wybuchami przemocy pomiędzy nimi i pełnymi nienawiści wyrzutami, ale odseparowane wpadały w stany katatoniczne. 

Brzmi jak idealna historia dla reżyserki, która wyspecjalizowała się w portretach niebanalnych kobiet. W „Córkach dancingu” przyglądała się siostrzanej relacji młodych niecodziennych młodych kobiet stających naprzeciw reszty świata. W „Fudze” opowiadała o kobiecie, która musiała odkryć siebie na nowo, odkopać informacje o zapomnianej przeszłości i zdecydować, czy chce odgrywać rolę obcej jej kobiety i powrócić do prowadzenia życia, którego nie pamięta. W „The Silent Twins” odnajdziemy ślady obu tych filmów. Film bywa śmiały formalnie. Już w pierwszej scenie bohaterki czytają na głos nazwiska obsady, w tym samych siebie, łamiąc tym samym czwartą ścianę w animowanych napisach początkowych, zwiastujących przy okazji powracający przez cały film motyw kolorowych, szalonych scen, pokazujących bogatą wyobraźnie obu sióstr, którą próbują przelać na papier (jedna wydała nawet książkę). Jednocześnie jest to film równie ponury, chłodny, stonowany, skupiony na szczerych emocjach i głębi psychologicznej, co „Fuga”. Odnaleźć można tu lekki romans z konwencją horroru, zwłaszcza w początkowej części opowiadającej o małych dziewczynkach, milczących, dość niepokojących, kopiujących swoje ruchy i zachwiania, porozumiewających się ze sobą w bardzo specyficzny sposób, będący czymś pomiędzy seplenieniem, a nie w pełni wykształconym narządem mowy. Gdy młode aktorki ustępują miejsca Wright i Lawrence (wszystkie cztery role bardzo dobre) to mniej w tym już grozy, a więcej smutku, bo porzucone przez nierozumiejące je społeczeństwo pogrążają się coraz głębiej w swoim aspołecznym dziwactwie prowadzącym do napiętnowania ich jako osób chorych psychicznie. 

„The Silent Twins” wysyła wyraźny sygnał, że Smoczyńska gra już w nowej, światowej lidze. Jest to oczywiście projekt niezależny, raczej niekomercyjny, kino zdecydowanie festiwalowe, skierowane do bardziej wymagających kinomanów, ale pokazujące, że polska reżyserka bez kompleksów odnajduje się w realiach produkcji zagranicznej i mogłaby spokojnie udźwignąć jakiś bardziej komercyjny angielskojęzyczny projekt. Pytanie natomiast, czy tego w ogóle pożąda i potrzebuje do szczęścia. Agnieszka Smoczyńska konsekwentnie podąża własną artystyczną ścieżką, nie oglądając się na oczekiwania i wymogi publiczności, szybko wypracowując charakterystyczny autorski styl, niełatwy w odbiorze, ale fascynujący, wciągający, pobudzający intelektualnie i emocjonalnie.

wtorek, 24 maja 2022

Crimes of the Future - recenzja

 


W ostatnich tygodniach, a zwłaszcza dniach, prowadzących do canneńskiej premiery, tyle krążyło doniesień o szokujących scenach w nowym filmie Davida Cronenberga, o zniesmaczonych ludziach, którzy będą masowo wychodzić już po pierwszych minutach seansu, a przy okazji pełnych rozrzewnienia wspomnień z okresu, gdy Lazurowe Wybrzeże zapłonęło gniewem i odrazą po festiwalowych pokazach „Crash”, że łatwo było ulec wrażeniu nadchodzącej niechybnie apokaliptycznej nocy, która wstrząśnie Cannes w tym roku. Otóż nie. „Z pokazu wyszło tylko pięć ludzi”, donosił później rozczarowany zachodni krytyk. No rzeczywiście trochę słabo, bo więcej ludzi z sali kinowej jest tu w stanie przegonić dziesięciominutowa scena pasącej się kozy. 

 Nie miejcie jednak złudzeń, osoby nieprzygotowane na kontakt z Cronenbergiem dostaną tutaj pełno motywów od których odbiją się z głośnym hukiem. Rozcinane ciała oddychających ludzi odkrywające skrywane w nich bebechy kręcone na dużych zbliżeniach. Sekcja zwłok kilkuletniego chłopca uduszonego przez matkę obrzydzoną jego mutacją. Lizanie otwartych ran jako źródło seksualnej rozkoszy. Cronenberg przygotował dla widowni pełen pakiet cielesnej grozy i odrazy. Jednocześnie nie ma tutaj niczego niespodziewanego dla osób zaznajomionych z jego twórczością. Klient dostaje towar zgodny z zamówieniem. Smakowitą, mroczną, skąpaną w czarnym humorze potrawkę z ciała i narośli nowotworowej. 

 W „Crimes of the Future” Cronenberg kreśli ponury świat przyszłości na granicy posthumanizmu. Ludzie zapomnieli czym jest ból fizyczny. Przestali go odczuwać. Ich organizmy zaczynają wytwarzać nowe organy, które (jeszcze?) nie spełniają żadnego zadania. Specjalna organizacja próbuje dopilnować żeby osoby z tymi dziwnymi nowotworami nie płodziły potomstwa z obawy, że młode pokolenia będą się już od razu rodzić z organami nieznanymi dotąd ludzkości. Walka jest oczywiście skazana na porażkę i gruntowna ewolucja ludzkości w coś nowego wydaje się być nieunikniona. Na razie główny bohater, Saul Tenser (Viggo Mortensen), wykorzystuje wyjątkową płodność swojego organizmu do wytwarzania nowych organów przy performance’ach artystycznych podczas których jego partnerka (Léa Seydoux) wycina je i tatuuje. 

Ciężko tu w sumie mówić o jakiejś fabule, bo film jest raczej panoramą tego specyficznego świata skąpanego w mroku. Cronenberga od budowania jakiejś historii bardziej interesuje stawianie pytań o to, gdzie kończy się człowiek, a zaczyna nowa istota. Zastanawia się nad stawianiem granic moralnych w sztuce i przygląda ludzkości, która daleko oddaliła się od swoich naturalnych zachowań. 

Jest to przegadany film, ale to ten rodzaj dialogu, którego można słuchać bez chwili znużenia. Cronenberg nie nudzi, jest treściwy, zabawny, zdyscyplinowany montażowo (całość trwa 107 minut), pięknie buduje futurystyczny klimat przy raczej skromnym budżecie. Jest tu dużo nawiązań stylistycznych do starszych filmów Kanadyjczyka, ale to raczej zbliżenie się o kilka kroków do finalnej formy idei rozwijanych przez całą twórczość jak pasywne zżeranie swojego ogona. 

Jest to też film zadziwiająco uroczy, reżyser przygląda się z pewnym ciepłem swoim głównym bohaterom i łączącej ich relacji, jakby chciał powiedzieć, że nawet gdy pewnego dnia zabraknie na świecie miejsca dla ludzkości jaką znamy, to wciąż będzie istnieć idea humanizmu w tym, co po niej zostało. 

Jest to chyba najbardziej szokująca rzecz w jego nowym filmie.

niedziela, 22 maja 2022

Three tousand years of longing - recenzja

 


Nowy film George’a Millera został zrobiony niejako w kontrze do poprzedniego jego dzieła. „Mad Max: Fury Road” został przez niego wykastrowany z historii i dialogów, ale jednocześnie obdarzony imponująca ilością detali opisujących postapokaliptyczne realia za pomocą obrazu. Miller dokonał imponującej sztuki poprowadzenia narracji oraz rozwoju relacji pomiędzy postaciami głównie poprzez (wybitnie zrealizowane) sceny akcji bez żadnej straty dla filmu. „Fury Road” było zaplanowane jako bardzo prosta historia zabierająca bohaterów w wariacką pogoń tam i z powrotem przez pustynię wypełnioną psychopatami. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już całkiem sporo, bo uważny widz, skupiony na tym, co wyłożono przed nim, otrzymywał starannie przemyślany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej ziemi jałowej. 

 „Three tousand…” jest zupełnym przeciwieństwem tego fabularnego minimalizmu. Film jest przeładowany treścią, historią, dialogami. Postaciom rzadko zamykają się tu buzie. Prowadzą widza ciągłym głosem z offu nawet przez sceny akcji. Zupełnie jakby Miller chciał wyrobić jakieś normy dialogowe zaniżone poprzednim filmem. „Three tousand…” jest tak bardzo skupione na snuciu opowieści jako podstawowej wartości filmu, że główną bohaterką (Tilda Swinton) czyni wykładowczynię akademicką specjalizującą się w narratologii. Kobieta jest znawczynią i fascynatką sztuki opowiadania. Z uwagą studiuje historie od stuleci snute przez ludzkość, analizując ich budowę, znaczenia, powtarzalne motywy. Śpi w pokoju hotelowym w którym Agatha Christie napisała „Śmierć na Nilu”. W antykwariatach wyszukuje przedmioty, które „niosą ze sobą jakąś historię”. W taki sposób wchodzi w posiadanie magicznej lampy skrywającej w sobie dżinna (Idris Elba). 

 Znacie reguły. Trzy życzenia. Ostatnie daje wolność magicznej istocie uwięzionej od wieków w naczyniu. Forma w jakiej dochodzi jednak do spełnienia tychże życzeń zazwyczaj bywa podchwytliwa, bo rzadko kończą się one czymś dobrym dla osób wypowiadających je. Z całą pewnością nie trzeba tego tłumaczyć bohaterce, która najchętniej zrezygnowałaby z oferty dżinna, pomimo jego licznych zapewnień, że nie ma złych intencji i chciałby tylko mieć to już za sobą. Natychmiast nawiązuje się pomiędzy nimi relacja oparta na rozciągniętej na kilka tysięcy lat opowieści snutej przez magiczną istotę. Poznajemy jego losy, historie osób, które korzystały wcześniej z trzech życzeń, co poszło nie tak w ich przypadku, ale też dlaczego dżinn ciągle kończył jako istota uwięziona. 

 I tutaj się zatrzymam, bo śledzenie rozwoju tej historii jest tym, co trzyma przy ekranie. „Three tousand…” to wciągająca filmowa baśń, rządząca się regułami opowieści z morałem, ale starająca się przez cały czas uciekać od moralizatorskiego tonu lub pretensjonalnych wynurzeń. Miller jest tutaj bardziej rozgadany, ale nie zapomina o stronie wizualnej, którą oparł na przyjemnej dla oczu (bogatej) palecie kolorystycznej i pięknych „kosmicznych” motywach. Porusza się w realiach magicznych więc pozwala sobie na nieco więcej w kwestii umowności niektórych scen, ale zawsze jest to w granicach obranej konwencji, ma zadanie olśniewać i imponować, nigdy nie sprawia natomiast wrażenia pustej formy i niepotrzebnego komputerowego fajerwerku. Cukierek dla oczu, ale spełniający rolę dopełnienia historii. Miałem przyjemność oglądać w sali Imax i tym właśnie było, czystą estetyczną satysfakcją wynikającą z obcowania z czymś ładnym. 

 Nie spodziewajcie się natomiast kolejnego „Fury Road”, nie ma tutaj tego „pieprznięcia”, tej dzikiej energii, drobiazgowo zaplanowanych detali opisujących filmowy świat, czy też potencjału do wielokrotnych seansów. Nie jest to jednak zarzut, bo wcale nie mieliśmy tego znaleźć w tym filmie, nie ma w nim miejsca na takie rzeczy, gdyż to zupełnie innego rodzaju opowieść. Jest to wielowątkowa baśń skupiona na sztuce opowiadania, na czarowaniu odbiorcy przyjemnie płynącą narracją i kreśleniu przed nim świata pełnego magii. Z tego zadania wywiązuje się bardzo dobrze.

czwartek, 19 maja 2022

Top Gun: Maverick



Najlepsze porno z odrzutowcami na rynku. Poszedłem bez większych oczekiwań, pokochałem od pierwszych sekund, gdy tylko z głośników pieprznął potężny dźwięk silników wojskowych samolotów, a chwilę później dołączyło „Danger zone” Kenny’ego Logginsa. Joseph Kosinski i Tom Cruise doskonale wiedzą na jakiej nucie powinni zagrać żeby podbić serce docelowego odbiorcy. 

Nowy „Top Gun” to kino proste fabularnie. Historia jest pretekstowa i schematyczna. Dramaturgiczną oś konfliktu i przebieg finałowej misji można bezbłędnie zarysować sobie w głowie na podstawie zwiastunów. Maverick jest wciąż niepokorny, ale dalej uchodzi mu to płazem, bo jest wybitnym pilotem, a do tego wspiera go dawny kolega (Iceman), który zdążył się dochrapać rangi majora. Rooster (Miles Teller) jest obrażony na Mavericka, bo nie dość, że ten był zamieszany w śmierć jego ojca (Goose z pierwszej części) to jeszcze podkopał jego karierę w wojsku próbując ustrzec go przed pójściem w ślady taty. Historia nie przejdzie do finałowego etapu dopóki panowie nie zdołają się dogadać. Koniec fabuły. Aha, no i jeszcze jest miniaturowy wątek romantyczny z udziałem Jennifer Connelly. No jest. O taki tyci. 

 Wszystko to jest naprawdę nieważne. Nie ogląda się przecież porno z odrzutowcami dla zniuansowanych psychologicznie relacji pomiędzy postaciami i skomplikowanej fabuły. Samoloty mają pięknie wyglądać, robić hałas, latać z zawrotną prędkością i robić imponujące powietrzne piruety. W „Top Gun: Maverick” mamy to wszystko i jeszcze trochę. Cruise wiedział co robi ściągając do projektu swojego kolegę z „Oblivion”. Jeżeli Joseph Kosinski jest w czymś naprawdę dobry to niewątpliwie w tworzeniu ładnych filmowych obrazków. Wspólnie z nadwornym operatorem (Claudio Miranda) asystują w czułej, acz intensywnej, miłości pomiędzy kamerą i prawdziwymi gwiazdami tego filmu, odrzutowcami. Okiem kamery prześlizgują się po ich kształtach, obłapiają wzrokiem zagięcia, rakiety, kokpity. Z zachwytem wpatrują się jak pędzą w powietrzu. Tom Cruise nalegał żeby nie tylko on (co już nikogo nie dziwi na tym etapie jego kariery), ale też reszta obsady naprawdę siedziała w kokpitach i doświadczała przeciążeń wiążących się z lataniem tymi maszynami. Było warto, szczególnie w scenach z jego udziałem, gdy obserwujemy z bliska twarz Mavericka robiącego szalone „bączki” w powietrzu. 

 Jeżeli kogoś to zupełnie nie ekscytuje to film dostarczy mu trochę materiału do narzekań. Kosinski lubi uderzać w ckliwe tony. Bywa też lekko tandetny, ale w taki uroczo-pocieszny sposób. Historia nie trzyma na krawędzi fotela, ale wszystko to jest jedynie wypełniaczem pomiędzy kolejną dawką porno z odrzutowcami, a jako takie produkcja zapełnia 100% satysfakcji. Polecam obejrzeć w kinie z porządnym nagłośnieniem i potężnym ekranem.

niedziela, 15 maja 2022

Festiwal w Cannes 2022: Program

 


Od mojej ostatniej wizyty w Cannes minęły trzy lata. Jedną edycję odwołano. Z drugiej sam musiałem zrezygnować, gdy przenieśli termin, a podróżowaniu z Anglii do Europy towarzyszyło zbyt wiele niewiadomych żeby robić plany na kilka miesięcy do przodu. Ależ tęskniłem! W ubiegłym roku tak mnie bolało obserwowanie festiwalu z kanapy, że nie było innej opcji, musiałem w tym roku podjąć próbę uczestnictwa. Akredytacja prasowa ogarnięta, lokum zaklepane, bilet wykupiony. Jutro lecę. 

No dobra, do rzeczy jednak, bo zapomniałem wcześniej wrzucić na blog mój tekst o programie festiwalu, który trafił kilka tygodni temu na fanpage. Starym zwyczajem wjechałem w program z lupą żeby przyjrzeć się dokładnie twórcom pokazywanych filmów i ich filmografii. Układam tak dostępne informacje przede wszystkim dla siebie, żebym później nie przegapił niczego potencjalnie wartego uwagi, ale też mam nadzieję, że zaciekawi to Was i być może odkryje filmy którym warto się będzie przyglądać za kilka tygodni. 

A zatem, zaczynamy od programu głównego: 

 Od dawno zapowiadało się, że podczas tegorocznego Cannes będzie można zobaczyć nowy film Davida Cronenberga. Pierwszy od ośmiu lat! Z poprzednim też pojawił się na Lazurowym Wybrzeżu. Pamiętam to dobrze, bo była to pierwsza edycja festiwalu w której miałem okazję uczestniczyć. Niestety na „Mapy gwiazd” się wtedy nie dostałem, ale był to jedyny rok, w którym musiałem rezygnować z tych ostatnich, wieczornych pokazów, więc „Crimes of the Future” już na pewno nie odpuszczę. Osadzona w niedalekiej przyszłości historia ma opowiadać o ludziach, którzy w efekcie eksperymentów z DNA zaczęli wytwarzać w sobie dodatkowe organy. Główny bohater (Viggo Mortensen) jest artystą wystawiającym własne usunięte organy jako dzieła sztuki upiększane tatuażami wykonywanymi przez jego dziewczynę (Lea Seydoux). Brzmi jak Cronenberg na pełnym gazie. 

 


„Triangle of Sadness” Rubena Östlunda spodziewałem się zobaczyć już w zeszłorocznym programie więc gdy film przeczekał ubiegły rok to byłem pewien, że reżyser wstrzyma się z premierą do następnej edycji. W Cannes ma obecnie bardzo dobrą passę. Przedostatni film (znakomity „Turysta”) zdobył nagrodę jury w sekcji Un Certain Regard. Ostatni (równie dobre „The Square”) zapewniło mu pięć lat temu Złotą Palmę. Czy „Triangle of Sadness” nie przerwie tego zwycięskiego marszu okaże się za kilka tygodni, ale historia pary modeli trafiających na statek wycieczkowy dowodzony przez marksistowskiego kapitana (Woody Harrelson) z całą pewnością zapowiada się obiecująco. 

O drugą Złotą Palmę (pierwszą dostał w 2018 za „Złodziejaszki”) zawalczy też Hirokazu Koreeda tym razem z koreańską obsadą. Jego poprzednia próba wyjścia z japońskiej strefy komfortu była połowicznym sukcesem, bo „Prawda” rzeczywiście sprawiała wrażenie skrzyżowania francuskiego filmu o burżuazji z charakterystycznym dla Koreedy skupieniem się na relacjach rodzinnych, ale było to kino zaledwie niezłe. Być może bliższa mu geograficznie Korea okaże się lepszym wyborem, a grający w filmie „Broker” Kang-Ho Song będzie mógł się pochwalić występem w kolejnym filmie nagrodzonym w Cannes (ostatnio w „Parasite”). 

 Z większym podekscytowaniem będę jednak wypatrywać premiery „Decision to Leave”, bo nowy film Park Chan-wook zawsze jest dla mnie wielkim wydarzeniem. W 2016 prywatną Złotą Palmę wręczyłem jego „Służącej” i jeżeli tylko koreański reżyser pojawi się na Lazurowym Wybrzeżu z czymś na miarę swojego talentu (a serialowa „Mała doboszka” pokazała, że nie przestaje dostarczać jakościowych produkcji) to może w końcu wyjedzie z Francji z najważniejszą nagrodą. 

Sądząc po jego dotychczasowej historii z festiwalem to zapewne z pustymi rękoma nie wyjedzie też Cristian Mungiu, wygrywający w przeszłości nagrody za reżyserię („Egzamin” w 2016), scenariusz („Za wzgórzami” w 2012) oraz samą Złotą Palmę („4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” w 2007). Mungiu to zawsze gwarancja jakościowego, inteligentnego, poruszającego kina, „RMN” warto mieć więc na radarze. 

 


Niekoniecznie natomiast warto poświęcać jakiejś specjalnej uwagi innemu stałemu bywalcy różnych canneńskich sekcji. Arnaud Desplechin miewał dobre filmy (ostatnio w 2015 gdy„My golden days” trafiły do Director’s fortnight), ale otwierające festiwal z 2017 „Kobiety mojego życia” były chaotycznym, niepoukładanym średniakiem, a „Miłosierny” z 2019 dwugodzinnym, żmudnym, drobiazgowym śledztwem w sprawie staruszki uduszonej za wybielacz. Chwilowo nie odliczam dni do premiery jego najnowszego filmu. 

Z mniejszym pobłażaniem, ale też bez większego entuzjazmu, czekam na nowy film braci Dardenne. Wiedziałem, że będzie na festiwalu, bo wiedziałem, że powstał, a świat już tak jest skonstruowany, że jeżeli braci Dardenne robią nowy film to automatycznie trafia do Cannes. Nie zrozumcie mnie źle, mam sporo szacunku do ich twórczości, „Dziecko” (pokazywane na Nowych Horyzontach jeszcze za czasów Cieszyna) wprowadzało mnie w świat festiwali filmowych, ale ostatnim ich bardzo dobrym filmem były „Dwa dni, jedna noc” z 2014. Nie wykluczam, że mogą zaskoczyć i wjechać do Cannes z jakimś emocjonalnym walcem, ale raczej spodziewam się kolejnego przyzwoitego filmu typu „Nieznajoma dziewczyna” (2016) czy „Młody Ahmed” (2019). 

Sporo emocji natomiast będzie niewątpliwie towarzyszyć premierze filmu „Tchaikovski’s Wife” Kiriłła Sieriebriennikowa. Spodziewałem się jakiejś rosyjskiej produkcji na festiwalu po ich oficjalnym komunikacie sprzed kilku tygodni, że nie zamierzają gościć żadnych przedstawicieli rządowych struktur, ale nie planują też podkładać nogi tym twórcom filmowym, którym zawsze było nie po drodze z rosyjską władzą. Sieriebriennikow niewątpliwie wpisuje się w to drugie, bo kilka lat temu canneńską premierę „Lato” musiał świętował z domowego aresztu w Rosji. Spodziewam się jednak jakichś kontrowersji związanych z premierą rosyjskiego filmu i zgaduję, że polskie festiwale nie odważą się go wyświetlić w tym roku. Karierze Sieriebriennikowa kibicuję od chwili zobaczenia doskonałego „Ucznia” (sekcja Un Certain Regard w 2016) więc cieszę się, że chociaż we Francji będę miał okazję obejrzeć jego nowy film, ale przypuszczam, że jego walory artystyczne zejdą na dalszy plan w późniejszym dyskursie medialnym. 

Z ciekawością wypatruję też premiery „Armageddon Time” Jamesa Gray. W ostatnim czasie spekulowano, czy film pojawi się na festiwalu, bo podobno miał być odrzucony przez selekcjonerów. Gray jest twórcą nierównym, ale zazwyczaj ciekawym i wartym uwagi, co udowodnił dwoma ostatnimi produkcjami („Ad Astra” i „Zaginione miasto Z”). „Armageddon Tima” jest opowieścią o wchodzących w dorosłość nastolatkach z nowojorskiego Queens lat 80. W obsadzie Anne Hathaway, Anthony Hopkins i Jeremy Strong. 

Cieszy mnie, że do głównego konkursu awansowali Ali Abbasi i Lukas Dhont. Obaj trafili wcześniej do sekcji Un Certain Regard w roku 2018. „Granica” Abbasiego była cudownym przeżyciem festiwalowym obfitującym w szalone, dzikie, nieprzewidywalne pomysły fabularne oraz wizualne. „Girl” Dhonta natomiast była subtelną i empatyczną opowieścią, uważnie przyglądająca się niuansom życia bohaterki, jej interakcjom z innymi ludźmi, czasem skażonych bezmyślnym okrucieństwem, a częściej brakiem zrozumienia i taktu, a także jej desperackim gestom, nieco autodestrukcyjnej naturze i wrażliwej psychice. 

 


Możliwe, że z czymś ciekawym przyjedzie Tarik Saleh, którego kojarzę z niezłego „Morderstwa w hotelu Hilton” opowiadającego o śledztwie w sprawie morderstwa dokonanego w przededniu egipskiej rewolucji z początku ubiegłej dekady. Jakościowe kino powinny też dostarczyć takie doświadczone twórczynie jak Kelly Reichardt i Claire Denis, no i zawsze dobrze zobaczyć polskie nazwisko w canneńskim programie, ale na razie nie mam żadnych emocji względem „Eo” Jerzego Skolimowskiego. 

Niewiadomą natomiast są dla mnie takie osoby jak Valeria Bruni Tedeschi, Mario Martone, Saeed Roustaee, bo nie widziałem dotąd żadnego z ich poprzednich filmów. 

Jak zwykle, z niewiadomych składa się większość nazwisk, które trafiły do sekcji Un Certain Regard. Oczywiście wybiorę się na „The Silent Twins”, czyli pierwszy pełnometrażowy angielskojęzyczny film Agnieszki Smoczyńskiej z Letitią Wright. Postaram się znaleźć czas dla „Les Pires” (reż: Lisa Akoka, Romane Gueret), bo dobrze wspominam ich film krótkometrażowy, „Chasse Royale”, nagrodzony kilka lat temu w sekcji Director’s Fortnight. Być może sprawdzę jak Riley Keough sprawdziła się w roli reżyserki („Beast” zrobione wspólnie z Giną Gammell). Z czym przyjechał Hlynur Palmason, czyli autor filmów „Zimowi bracia” oraz „Biały, biały dzień”. I może jeszcze zerknę z zaciekawieniem na „Sick of Myself” Kristoffera Borgli, którego „DRIB”, pokazywany kilka lat temu na Nowych Horyzotach, był filmem całkiem fajnym, zabawnym, ale nie tak odkrywczym i zabawnym, jak to się chyba zdawało jego twórcom. Generalnie jednak Un Certain Regards to wskakiwanie z zamkniętymi oczami w głęboką przepaść i liczenie, że skończy się to dla nas dobrze. 

Oprócz tego w pokazach specjalnych będzie można zobaczyć jeszcze nowe filmy Oliviera Assayasa, Quentina Dupieux, Sergieja Łoźnicy, Michela Hazanaviciusa („Artysta”), Bretta Morgena („Kurt Cobain: Życie bez cenzury”), Panosa H Koutrasa („Xenia”), Marco Bellocchio („Zdrajca”). Będzie „Top Gun: Maverick”, co raczej zobaczę w normalnej dystrybucji, „Elvis” Baza Luhrmanna, co raczej zobaczę na festiwalu, a także pierwszy film George’a Millera („Three Thousand Years Of Longing”) od czasu fantastycznego „Mad Max: Fury Road”. 

Warto dodać, że to tylko program główny. Sporo potencjalnych skarbów może jeszcze czaić się w programach bocznych sekcji Director’s Fortnight i Critics’ Week. Będzie co oglądać.

niedziela, 8 maja 2022

Doctor Strange in the Multiverse of Madness - recenzja

 


„Doctor Strange in the Multiverse of Madness” to najkrótszy film Marvela od czasu „Captain Marvel”. I to czuć, bo wszystko tutaj pędzi do przodu na złamanie karku, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na oddech. Z jednej strony jest to dobre, bo seans zlatuje błyskawicznie. Z drugiej strony, gdy pierwszy raz wyrwałem się z kolorowego transu i zerknąłem na zegarek, to odkryłem z lekkim rozczarowaniem, że do końca pozostało jakieś 20 minut, a historia ledwie prześlizgnęła się po „multiwersalnym obłędzie”. Znaczy się jakieś tam szaleństwo było, drobnych fajnych pomysłów tutaj w bród, ale wiele z nich bazuje na konceptach z animowanej serii „What if...”, tytuł obiecuje multiwersalną kabałę, a dostajemy ledwie czterowersalną rozróbę. Jest jeden moment, zapowiedziany lekko w zwiastunach, gdy bohaterowie przebijają się brutalnie przez kolejne uniwersa, niczym „Strażnicy Galaktyki” w swoim drugim filmie przez galaktykę, jest to praktycznie jedyny moment, gdy można tak naprawdę zasmakować tytułowego obłędu. Nieco rozczarowujące. 

Nie rozczarowuje natomiast Sam Raimi, który pięknie odnajduje się na starych (a jednak zupełnie nowych) superbohaterskich śmieciach. Najciekawsze w jego podejściu do tego filmu jest to, że czerpie nie tyle z doświadczenia wyniesionego z trylogii o Spider-manie, co raczej tej wcześniejszej, o gościu z piłą mechaniczną w miejscu dłoni. Jest tutaj wiele stylistycznych odniesień do horrorowo-komediowej twórczości Raimiego, począwszy na motywach fabularnych, poprzez jump-scare’y i lekką grozę obecną w tonacji niektórych scen, a na przejściach montażowych kończąc. Jest to chyba też najbrutalniejszy film Marvela, oczywiście daleko temu do Deadpoola, czy niektórych produkcji z DC, ale wyobraźnia ma tutaj gdzie pracować i dopowiadać sobie czytelnie zasugerowaną masakrę. Zwłaszcza, że trup ściele się gęsto. 

Jest to również najlepsza rola Elizabeth Olsen, i to nawet pamiętając o serialu „WandaVision”, bez którego znajomości pewnie można obejrzeć ten film, ale jest to trochę bez sensu. Scenarzysta wprawdzie podkładał jej nogę, wyrzucając w zasadzie do kosza całą drogę, jaką Wanda przeszła w serialu, ale tylko dzięki jej talentowi, rola, która mogła pociągnąć ten film w dół, gdyby trafiła do mniej uzdolnionej aktorki, staje się jednym z powodów, że nie można oderwać oczu od ekranu. 

Ogólnie jest to film, któremu najbardziej przeszkadza scenariusz, nieco zlepiony na ślinę, ale skutecznie pomagają o tym zapomnieć liczne pomysły formalne Raimiego (jakie on tutaj robi fajne fikołki z kamerą), rozmach scen akcji, różne drobne pomysły fabularne, jak pojedynek na nutki, wspomniana rola Olsen, czy też strona muzyczna, jedna z nielicznych w filmach Marvela na którą zwraca się uwagę, i to nie tylko dzięki nieoczywistym wyborom piosenek, ale też kompozycjom Danny’ego Elfmana.