czwartek, 25 lipca 2019

The Lion King (Król Lew) - recenzja


Nowy „Król Lew” to film imponujący od strony technicznej. W odwzorowaniu wyglądu i zachowań prawdziwych zwierząt osiągnięto tutaj niesamowity poziom fotorealizmu. Osobę o niewprawnym oku z łatwością dałoby się oszukać, że patrzy się na prawdziwe zwierzęta. Zaawansowana technologia służy też operatorowi, który wedle woli mógł sobie ustawiać wirtualną kamerę i szaleć nią w powietrzu. Nie służy natomiast samej historii, bo remake to zaledwie cień oryginału, nieoferujący nawet zbliżonego ładunku emocjonalnego.

I nie chodzi o to, że „kiedyś to było, a teraz to tylko komputerowe błyskotki”. Chociaż nie, w sumie to właśnie w tym tkwi problem, bo film Favreau jest poddańczy względem dawnej wersji, odtwarza ją niemal w 1:1, niewiele więcej dodając od siebie, ale gubi po drodze ten najważniejszy element – emocje. Wynika to bezpośrednio z fotorealistycznej strony wizualnej, która robi wrażenie, gdy jest to tylko film o zwierzętach będących zwierzętami, czyli przez pierwszych kilka minut pięknie odtworzonego numeru otwierającego, ale zaczyna ciągnąć film w dół, gdy zaczyna być opowieścią o gadających i śpiewających zwierzętach. I pal licho już to, że efekt ten wywołuje u niektórych uczucie „doliny niesamowitości” (ja osobiście w ogóle nie kupowałem, że te głosy wydobywają się z tego zwierzyńca, bo sprawiało to wrażenie ludzi podkładających dla żartu głosy pod film przyrodniczy), ale łączy się z tym coś o wiele gorszego. W oryginale mieliśmy pięknie animowane postacie, obdarzone ekspresyjną mimiką i zróżnicowanym wyglądem, który odzwierciedlał ich osobowości, osadzone w umownym świecie dającym przestrzeń dla pomysłowych szaleństw wizualnych. W nowej wersji mamy zwierzaki, które mogą wyglądać słodko, gdy się nie odzywają, ale nie „zagrają” zdziwienia, radości, smutku, przerażenia albo ekspresyjnego wykonania piosenki. One wszystko wykonują i wypowiadają z podobnym wyrazem pyska, bo są kurde tylko zwierzętami. Jest to cena jaką się płaci za porzucenie animowanej umowności na rzecz realizmu. Bogaty, energetyczny i kolorowy świat, nagle staje się filmem przyrodniczym, przepięknie odtworzonym, ale zupełnie pozbawionym ducha oryginału.

Seans nowego „Króla Lwa” nie jest męczarnią, bo z zaciekawieniem się obserwuje jak w tym fotorealistycznym kluczu odtworzono ukochane sceny z naszego dzieciństwa, ale lepiej nie podchodzić do niego po niedawnej powtórce klasycznej animacji, bo niczego nowego (co byłoby wartościowe) nie znajdziemy w tej historii, a tylko ze smutkiem będziemy obserwować jak zarżnięto wszystko to, co dawniej poruszało emocje w odbiorcy. Nieudany eksperyment, który wprawdzie obejrzałem z zainteresowaniem, ale nigdy więcej nie chcę do niego wracać.

poniedziałek, 15 lipca 2019

Nowe Horyzonty 2019: Filmy, które warto zobaczyć.


Od kilkunastu już lat biorę udział w festiwalu Nowe Horyzonty. Od kilku lat układam przed imprezą listę z dobrymi filmami, które miałem już okazję zobaczyć (głównie w Cannes). Najwyraźniej ma to sens, bo potem zdarza mi się usłyszeć, że ktoś obejrzał coś dobrego dzięki mnie. A zatem niech corocznej tradycji stanie się zadość. Oto kolejna lista.

Poniżej kilkanaście filmów, które warto mieć na uwadze przy układaniu swojego programu. Jak zwykle podzieliłem listę na dwie kategorie. Wszystkim wymienionym filmom warto dać szansę, ale rozumiem, że nie wszyscy mają komfort korzystania z karnetu i ryzykowania jedynie swoim wolnym czasem, więc filmy z drugiej kategorii należy uznać za opcję dla posiadaczy karnetów albo kinomanów świadomych tego, co dostaną za cenę biletu.


FILMY, KTÓRE TRZEBA ZOBACZYĆ:


Parasite (reż. Bong Joon-ho)

Od początku seansu nie miałem najmniejszej wątpliwości – „Parasite” to najlepszy film jaki zobaczę w tym roku w Cannes. Złotą Palmę przyznałem po pierwszych 30 minutach. Później dorzuciłem jeszcze Oscara, Telekamerę oraz nagrodę Nobla. Można już było rozjechać się do domów. Najwyraźniej podobnie uznało jury, bo najważniejsza nagroda na festiwalu rzeczywiście trafiła w ręce Bong Joon-ho. Nie mogło być inaczej, bo Koreańczyk zawstydził w tym roku większość konkurencji. Na Lazurowe Wybrzeże przyleciał z filmem totalnym. Jest to kino świeże, bardzo pomysłowe, niewymuszenie zabawne, nieprzewidywalne, bezwstydnie rozrywkowe, gdy pozwala na to fabuła, ale też dające po głowie i do myślenia, gdy zabiera się za poruszanie poważniejszych treści. Krótko mówiąc: koreańska perełka. I nie czekajcie na zobaczenie tego jesienną, gdy „Parasite” wejdzie do normalnej dystrybucji, bo to jest film, który warto zobaczyć z festiwalową publicznością. Na film wybrałem się w Cannes dwukrotnie (pierwszy raz zdarzyło mi się podjąć taką decyzję) i za każdym razem finałowe sekundy pewnej sceny były nagradzane burzą entuzjastycznych braw. Nie jest to coś, czego doświadczycie później z „normalną” publicznością.


Portret kobiety w ogniu (reż. Céline Sciamma)

Céline Sciamma, specjalizująca się dotąd w portretach współczesnych młodych Francuzek (jeżeli ktoś jeszcze nie widział „Girlhood” to polecam nadrobić), zabrała się tym razem za kostiumowy romans i w efekcie nakręciła najlepszy film w karierze. Historia opowiada o Marianne (Noémie Merlant), malarce z osiemnastowiecznej Francji, która dostaje zlecenie namalowania portretu młodej dziewczyny, ale jest pewien haczyk - musi to zrobić bez jej wiedzy. W tym celu płynie na odosobnioną wyspę, gdzie znajduje się portretowana osoba. Héloïse (Adèle Haenel) nie jest niestety skora do pozowania, bo dobrze wie, co się z tym wiąże (obraz ma trafić do przyszłego małżonka, którego nie miała jeszcze okazji nawet poznać), więc Marianne musi to zrobić bez wiedzy Héloïse. Zostaje zatem przedstawiona swojej nieświadomej modelce jako partnerka do wspólnych spacerów po wyspie. Marianne musi je wykorzystać do ukradkowego studiowania twarzy bohaterki obrazu, a wieczorami spróbować przelać obrazy z głowy i pokątnych szkiców na płótno. Pomiędzy kobietami szybko zaczyna rodzić się więź, a wkrótce też uczucie, co popycha historię na zupełnie nowe tory.

Sciamma stylowo opowiada historię lesbijskiego romansu, który był skazany na zagładę jeszcze zanim się zdołał narodzić (co potwierdza już pierwsza scena). Reżyserka kreśli zmysłową, ale też bardzo subtelną, relację pomiędzy kobietami, nie stroniąc od nagości, ale uciekając od wulgarności i dosłowności. Wszystko w tym filmie wymaga czasu, ekranowy romans rozwija się powoli, ale w bardzo naturalny sposób, i gdy w końcu dociera do pierwszego punktu granicznego to atmosferę seksualnego napięcia wiszącego w powietrzu można już kroić nożem. Sciamma nie skupia się na ciągłym łapaniu odbiorcy za serce, pozwalając mu raczej zachwycić się niuansami doskonałych kreacji Merlant i Haenel oraz zgrabnym scenariuszem, ale gdy już zabiera się za tarmoszenie naszymi emocjami, robi to bezlitośnie i uderza z siłą rozpędzonej ciężarówki.


Pewnego razu… w Hollywood (reż. Quentin Tarantino)

Wrzucenie tego tytułu to formalność. Quentina Tarantino nikomu nie trzeba reklamować, niektórzy go nienawidzą, niektórzy kochają, ale wszyscy równie mocno będą chcieli zobaczyć jego nowy film i miejscówki rozejdą się w kilka sekund. Zapewne wiele osób zastanowi się, czy w ogóle warto się spinać i tracić czas podczas festiwalu skoro niewiele później film trafi do polskich kin. No cóż, jest to przypadek podobny do „Parasite”, niektóre sceny w tym filmie zyskują w festiwalowych realiach. „Pewnego razu… w Hollywood” nie ma jakiejś konkretnej historii, bo to wycieczka po tytułowym Hollywood. Tarantino nie spieszy się, pozwala swoim bohaterom wygadać się, co nie specjalnie dziwi w jego przypadku, zaskakująco często jednak pozwala im też pomilczeć, przejechać się samochodem po mieście, zrobić sobie spacer jego ulicami, albo wybrać do kina i nacieszyć samotnym seansem. Jest tu bardzo dużo scen, które nie mają specjalnego celu, służą tylko jednemu – pokazaniu życia w L.A. tamtego okresu. Miłość do kina wylewa się tutaj z każdego kadru, sceny i umiejscowienia akcji. Z każdego wiszącego starego plakatu, kinowego szyldu i dawnej gwiazdy ekranu zaliczającej pomysłowe cameo. Składa się to wszystko na film powolny, wręcz zbyt wolny, ale gdy Quentin w końcu wrzuca wyższy bieg, robi to w tak szalony sposób, że sala kinowa natychmiast rozbrzmiewa entuzjastycznymi brawami rozemocjonowanej festiwalowej publiczności.


Wysoka dziewczyna (reż. Kantemir Bałagow)

Kantemir Bałagow, autor „Bliskości” sprzed dwóch lat, opowiada tym razem o powojennym Leningradzie i ludziach noszących jeszcze świeże blizny (zarówno te fizyczne jak mentalne) z niedawnej wojny. Mieszkańcy Leningradu próbują zapomnieć o traumatycznym oblężeniu miasta, ale o tym, że jeszcze za wcześnie na powrót do normalności przypominają im krewni dogorywający w szpitalnych salach, zrujnowane miasto za oknami i małe dzieci dopytujące się jak wyglądają psy oraz inne zwierzęta, których nigdy nie widziały na oczy, bo wszystkie zostały zjedzone przez głodujących ludzi. Dwie bohaterki filmu, Iya i Masha, przyjaciółki z frontu, też noszą bogatą kolekcję blizn fizycznych i psychicznych. Jedna jest zamknięta w sobie, anemiczna, pozbawiona życia, druga energiczna, bystra, zdeterminowana. Obie są równie pokiereszowane psychicznie i na własny sposób przyczyniają się do toksycznego charakteru ich relacji. Nie jest to przyjemny film, ani tym bardziej łatwy seans, bo reżyser zabiera nas w podróż wgłąb psychiki ludzi, którzy przeżyli horror i skutki tego doświadczenia trwale ich naznaczyły, wpływając na zachowanie, relacje z innymi ludźmi, a także sposób patrzenia na życie. Męczące, testujące cierpliwość, ale też dogłębnie poruszające i pouczające kino.


Ból i blask (reż. Pedro Almodóvar)

Problem z twórcami charakterystycznego kina autorskiego jest niestety taki, że w końcu ich projekty zaczynają przypominać filmy robione na autopilocie i ciężko wykrzesać z siebie entuzjazm myśląc o nich. „Ból i blask” też trochę cierpi na tę przypadłość, bo jest to film, który nawet na moment nie pozostawia wątpliwości, kto jest jego autorem. Jest charakterystyczny klimat, bardzo kolorowe wystroje wnętrz i ciepłe zdjęcia, jest też Antonio Banderas i Penélope Cruz. Idealnie to jednak pasuje do „Bólu i blasku”, historii na tyle osobistej i niejako podsumowującej karierę reżysera, że ciężko byłoby sobie wyobrazić nakręcenie tego w jakimś rewolucyjnym dla niego stylu. Największą wartością filmu jest jednak Antonio Banderas, który od dawna nie był tak cholernie dobry na ekranie. Barwne, stylowe ubrania, siwa broda, nastroszone włosy i nieskończona miłość do kina. Aktor z całą pewnością dobrze wiedział w kogo wciela się w tym filmie. I zrobił to doskonale.


Długa podróż dnia ku nocy (reż. Bi Gan)

Nie jest to film łatwy w odbiorze, bo „Długa podróż dnia ku nocy” to bardzo powolna (wręcz ospała) i oniryczna opowieść wymagająca cierpliwości oraz wyspanego umysłu, czyli rzeczy deficytowych na festiwalu. Jeżeli jednak Wong Kar-wai jest twórcą, którego estetyka i tempo narracji trafia w czyjeś gusta, no to film Bi Gana zdecydowanie powinien znaleźć się na jego liście tytułów do zobaczenia. Osobiście w pełni doceniłem go dopiero po kilku dniach od seansu, gdy pomimo festiwalowego przesytu wizualnymi bodźcami nie opuszczały mnie konkretne sceny oraz zachwyt nad całą ostatnią godziną filmu. Co więcej, wracałem do niego myślami nawet rok po seansie (widziałem go podczas zeszłorocznego festiwalu w Cannes), bo oferuje jedno z najbardziej imponujących kinowych doznań jakie doświadczyłem w ostatnich latach – godzinną sekwencję nakręconą na jednym ujęciu. Od strony technicznej jest to majstersztyk zabierający nas w bardzo długą podróż śladem bohatera przez rozległą lokację z przystankiem na mecz ping-ponga, jazdę skuterem, powolny zjazd na linie ze skały do położonego poniżej miasteczka i szereg innych aktywności z licznymi postaciami. Cholernie skomplikowana sekwencja zrealizowana na wybitnym poziomie. Bi Gan zrobił już coś podobnego w poprzednim swoim filmie, „Kaili Blues”, gdzie na długim 40-minutowym ujęciu śledził podróż bohatera na skuterze oraz na pace ciężarówki. Już wtedy robiło to wrażenie, ale efekt psuły niestety różne kiksy techniczne, które zapewne wynikały z niskiego budżetu. W „Długa podróż dnia ku nocy” efekt jest już w pełni piorunujący i myślę, że skuszę się na drugi seans na wrocławskim festiwalu.


Marina Abramović - artystka obecna (reż. Matthew Akers, Jeff Dupre)

Jest to kilkuletni już dokument, który do tego pokazywany był siedem lat temu na Nowych Horyzontach, ale jeżeli jeszcze nie mieliście przyjemności go zobaczyć, no to nadróbcie koniecznie. Sztuka Mariny Abramović jest ekstremalna, często minimalistyczna, obrazoburcza, ale przy tym poruszająca i silnie działająca na emocje. Znakomity dokument HBO przybliża odbiorcy fascynującą kobietę i jej twórczość, pozwalając bohaterce wypowiedzieć się tak przez słowa, jak i czyny. Film odkrywa przed widzem nowe terytoria sztuki i uczy, że nie zawsze to, co pozornie wydaje się pretensjonalnym, artystycznym bełkotem, zasługuje na taką metkę. Wielka zasługa w tym samej Mariny, która bez artystycznego zadęcia i pretensjonalnego bełkotu wypowiada się o swoim życiu i twórczości. Jej twórczość bywała ekstremalna, ona sama jednak patrzy na to z dystansem i humorem. Co ciekawe, największą emocjonalną huśtawkę zapewniają w dokumencie nie te dawne wystawy, nastawione na szokowanie opinii publicznej, a (ówcześnie) najnowsza, skrajnie minimalistyczna, ze znikomą ilością gadżetów, skupiająca się na czymś tak prozaicznym, jak kontakt z drugim człowiekiem. Geniusz Mariny tkwi w tym, że pomysł na performance, który w teorii może śmieszyć, w praktyce ściska bardzo mocno za gardło. Wspaniały, poruszający dokument, który rozbija emocjonalnie na kawałki.


La Gomera (reż. Corneliu Porumboiu)

Gdy idziesz na film z rumuńskiej Nowej Fali, a po półtorej godzinie wychodzisz z europejskiego „Ocean’s Eleven”. Porumboiu ostatnim razem pojawił się w Cannes (i Wrocławiu) z filmem „Skarb”. Już tamten tytuł, wciągający i zabawny, można było polecić osobom, które słysząc o rumuńskiej kinematografii uciekają w popłochu z kina. „La Gomera” to już czysta rozrywka, amerykańskie kino gatunkowe (heist movie) zrealizowane przez kogoś, kto swojego fachu uczył się w zupełnie innych realiach i to widać (co nie jest zarzutem!). Historia opowiada o skorumpowanym policjancie, który przybywa na tytułową wyspę żeby nauczyć się hiszpańskiego dialektu w formie gwizdanej, co ma później pomóc w komunikacji ze wspólnikami z przestępczego półświatka. Osoba wyćwiczona w takim gwizdaniu może głośno przekazywać informacje na dużą odległość, bez ryzyka poinformowania o tym niewłaściwych osób, bo dla nieprawnego ucha policjantów gwizdy będą brzmiały jak śpiew ptaków. Stanowi to wprowadzenie do skomplikowanej, wielowątkowej, upstrzonej twistami i retrospekcjami historii kryminalnej. Zobacz oryginał zanim Hollywood zrobi jego remake (o niczym na razie nie słyszałem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby do tego doszło).


Bacurau (reż. Kleber Mendonça Filho, Juliano Dornelles)

Kleber Mendonça Filho powinien być twórcą dobrze znany długoletnim bywalcom wrocławskiego festiwalu. Na Nowych Horyzontach można było zobaczyć jego dwa poprzednie filmy. „Sąsiedzkie dźwięki” (które zgarnęły wtedy nagrodę FIPRESCI) były dobrym filmem, ale „Aquarius” był już rewelacyjny. Piękne, umiarkowanie długie, powolne (ale nie ślamazarne i nudne) kino o współczesnej Brazylii, o przywiązaniu do miejsc i rzeczy, o sentymentach, miłości do kultury, ale też bucie, upartości i bezlitosnej ocenie rzeczywistości wynikającej z życiowego doświadczenia. „Bacurau” niejako wynika z poprzedniego filmu Filho, ale jest zarazem czymś zupełnie odmiennym, chociaż wszystko to, co wyżej napisałem o „Aquariusie”, można odnieść również do niego. Stanowi to jednak tylko jeden z wielu elementów składających się na bardzo szalony koktajl stylistyczny. „Bacurau” porusza się płynnie pomiędzy wieloma gatunkami, najbliżej mu chyba do westernu, ale jest tu doprawdy wszystko, futuryzm, tradycja, realizm magiczny, ale też społeczno-polityczny komentarz, a metaforyczne odniesienia do dzisiejszej Brazylii chodzą w parze z kinem klasy B. Fantastyczna Sonia Braga znowu oczarowuje jakością kreacji, wyznaczając standardy dla reszty brazylijskiej obsady wcielającej się w ciekawe postaci, które zostają zestawione z przerysowanymi (drewnianymi) aktorami zachodnimi, podążającymi ścieżką wyznaczsną przez samego Udo Kiera. Szczerze mówiąc to jeszcze nie wiem, jak ocenić ten film, bo potrzebuję jeszcze jednego seansu, znając już wszystkie wolty gatunkowe, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście jest to kino bardzo dobre, ale zobaczyć go na festiwalu zdecydowanie warto, a nawet trzeba.


FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ:


Deerskin (reż. Quentin Dupieux)

Jest to jeden z tych filmów, które wymagają cierpliwości, bo rozkręca się dość niemrawo i jeżeli odbiorcy nie podejdzie specyficzny humor opowieści, no to będzie dość często spoglądać na zegarek, ale historia skręca po pewnym czasie w dość ciekawym kierunku, który pozwala zapomnieć o wspomnianym zegarku.

Zombi Child (reż. Bertrand Bonello)

Kolejne nazwisko nieobce stałym bywalcom festiwalu (autor „Apollonide. Zza okien domu publicznego” oraz „Nocturamy”). Haiti, lata 60., martwy mężczyzna zostaje przywrócony do życia i wysłany do morderczej pracy przy trzcinie cukrowej. 55 lat później, Paryż, prestiżowa szkoła, młoda Haitanka zdradza swoim przyjaciółkom mroczny rodzinny sekret. Nikogo pewnie nie zaskoczę, jeżeli dodam, że będzie on związany z voodoo i mężczyzną przywróconym do życia. Niczego więcej nie powiem, ale dodam, że to jest jeden z tych filmów dla których się jeździ na festiwale filmowe. Nie jest to coś, co zobaczycie później w multipleksie.

Jezioro dzikich gęsi (reż. Yi'nan Diao)

Gdyby scenariusz nowego filmu zdobywcy Złotego niedźwiedzia sprzed pięciu lat (za „Czarny węgiel, kruchy lód”) był równie dobry, co jego strona techniczna, no to mielibyśmy arcydzieło. Sposób w jaki Yi'nan Diao opowiada obrazem, konstruuje kadry, buduje sceny i lepi klimat historii, autentycznie zachwycają. Jeżeli macie słabość do prześlicznie wyglądającego kina azjatyckiego, no to zdecydowanie jest film, który powinniście zobaczyć na dużym ekranie. Szkoda tylko, że scenariusz nie jest równie dopieszczony….


Młody Ahmed (reż. Jean-Pierre i Luc Dardenne)

Powtórzę to, co pisałem o „Bólu i blasku” Almodovara. Problem z doświadczonymi twórcami charakterystycznego kina autorskiego jest niestety taki, że w końcu ich projekty zaczynają przypominać filmy robione na autopilocie i ciężko wykrzesać z siebie entuzjazm myśląc o nich. Bracia Dardenne nie wychodzą z tego równie obronną ręką, co Pedro, bo „Młodemu Ahmedowi” nie można wprawdzie zarzucić niczego konkretnego, wszystko tutaj jest na swoim miejscu i zostało zrobione dobrze, ale jeżeli widziało się wystarczająco dużo ich filmów to nowa produkcja belgijskiego duetu uleci z głowy zanim zdążycie dojść do klubu festiwalowego na wieczornego browara. A nie jest to długi spacer.

Adam (reż. Maryam Touzani)

Opowieść o dwóch Marokankach spętanych obawą o to samo - „co ludzie powiedzą?”. Jedna jest bezdomną młodą kobietą w ciąży. Nie może wrócić do rodziny, bo dziecko jest nieślubne, oboje byliby więc do końca życia naznaczeni przez społeczny ostracyzm. Dziewczyna planuje więc przeczekać kilka miesięcy na ulicy, przeżyć tam poród, a następnie oddać dziecko i dopiero wtedy wrócić do domu. Druga jest wdową, która (nie bez oporów, bo „co ludzie powiedzą?”) decyduje się przyjąć dziewczynę pod swój dach na kilka miesięcy. I co dalej? No wiecie, życie, w tych smutnych odcieniach, ale też radosnych.

Zdrajca (reż. Marco Bellocchio)

Główny bohater „Zdrajcy”, Tommaso Buscetta, to słynny mafioso, który złamał omertę, zmowę milczenia. Film opowiada też o tym, co poprzedziło słynny włoski proces sądowy, który doprowadził do skazania setek mafiosów, ale zdecydowanie najwięcej czasu poświęca właśnie temu - niekończącym się sądowym bataliom, przepychankom i przesłuchaniom. Rozciągnięta na długie lata historia opowiada o kolejnych potyczkach gangsterów z włoskim wymiarem sprawiedliwości i krwawych żniwach – już poza sądowymi murami - jakie te za sobą pociągnęły. Reżyser „Zdrajcy” przykłada dużo uwagi sprawom proceduralnym, co jest interesujące, szczególnie jeżeli historia jest nam nieobca, ale też bywa męczące.


Tam gdzieś musi być niebo (reż. Elia Suleiman)

Elia Suleiman („Czas, który pozostał”) wraca po dziesięcioletniej przerwie z nowym filmem. „Tam gdzieś musi być niebo” to opowieść o nim samym, albo raczej jakimś wyobrażeniu o nim, palestyńskim reżyserze, który podróżując przez świat (Nazaret, Paryż, Nowy Jork) obserwuje z zaciekawieniem ludzkie dziwactwa, wyłapując absurdy codzienności pod różnymi szerokościami geograficznymi, dziwując się, ale rzadko to komentując, na wszystko reagując niczym bohater kina niemego, co dodaje tylko dodatkową warstwę absurdu tej kolekcji gorzko-słodkich skeczów.

I tyle.

Mam nadzieję, że trochę pomogę przy dokonywaniu niełatwych festiwalowych wyborów.

Bawcie się dobrze. Ja z całą pewnością będę.

czwartek, 11 lipca 2019

Too Old to Die Young - recenzja


Uczucie zachwytu ciągle powracało do mnie podczas oglądania serialu „Too Old to Die Young”. Przy kolejnych odcinkach wpatrywałem się w napisy końcowe z towarzyszącą temu myślą: „kurde, ależ to jest dobre!”. Rytuał dziękczynny zawsze poprzedzało szybkie przerwanie automatycznego odpalenia kolejnego odcinka, bo jeszcze nie byłem na to gotów, jeszcze chciałem posłuchać przez następną minutę utworu Cliffa Martineza, jeszcze chciałem trochę popatrzeć na ładne neonowe kolorki, jeszcze pobyć przez minutę w świecie Refna, nacieszyć się klimatem i dokończyć powolny rejs przed przeskoczeniem do kolejnego etapu tej niespiesznej podróży po L.A. i Meksyku.

Rytuały, długa celebracja każdego prezentowanego momentu i opowiadanie przez obraz, a nie przez słowa, stanowią istotę tego serialu. Nicolas Winding Refn często używa określenia trzynastogodzinny film i rzeczywiście – pod względem jakości wykonania, konstruowania scen, oprawy muzycznej, obsady, a nawet długości większości odcinków, niczym się to nie różni od jego ostatnich produkcji. Odbiorca ma wrażenie, że ogląda kolejny film Refna. Jest to jednak tak podzielone, że nie ma się najmniejszej wątpliwości - to jest serial i to starannie przemyślany pod względem konstrukcji. Wyraźnie pamięta się o czym były pojedyncze odcinki, każdy ma piękną planszę tytułową wpisaną w jakąś scenę, większość z nich też stanowi konkretną historię, która wprawdzie znajduje kontynuację w kolejnym odcinku, ale można też sobie wyobrazić sytuację w której autor kina festiwalowego kończy swój film w tak urwany sposób. Zresztą, Refn ostatecznie tak właśnie robi - urywa nagle tę opowieść i pozbawia widza „prawdziwego” zakończenia, ale do tego jeszcze przejdziemy.


„Too Old to Die Young” jest dość uczciwe względem odbiorcy. Reżyser już w pierwszym odcinku wykłada wszystkie karty na stół i nie obiecuje, że ten serial będzie czymś innym, niż naprawdę jest. A jest to opowieść snuta w ślimaczym tempie, senna i testująca cierpliwość widza jeżeli nie jest przyzwyczajony do takiej powolnej narracji. Główny bohater (a przynajmniej postać, która sprawia takie wrażenie w pierwszym odcinku) potrafi przez całą scenę nie wypowiedzieć słowa, albo rzucić tylko kilka zdawkowych odpowiedzi, a do tego jest osobą, która nie wzbudza łatwej sympatii (łatwo natomiast można go ocenić jako antypatycznego gościa mającego na sumieniu sporo syfu). Refn sprawia wrażenie, jakby chciał jak najszybciej się pozbyć widzów (albo po prostu oszczędzić im kilkunastogodzinnej „męczarni”), którzy nieprzygotowani są na takie tempo, bo w drugim odcinku podkręca śrubę jeszcze mocniej i jeżeli ktoś ma odpaść po drodze, a nie zrobił tego przy pierwszym odcinku, no to historia mająca miejsce w Meksyku powinna skutecznie przyspieszyć tę decyzję.

I jakby w nagrodę, kolejny odcinek nieco przyspiesza, tempo zostaje odrobinę przyspieszone, postacie zaczynają się porozumiewać ze sobą jak normalne istoty ludzkie, a z głośników nagle zaczynają płynąć dialogi, informacje, a nawet żarty (!). Oczywiście dalej jest to powolnie prowadzona opowieść, ale w porównaniu z drugim odcinkiem to mamy już do czynienia z zawrotnym tempem wydarzeń. W trzecim odcinku staje się też jasne, że zbyt pochopnie uznaliśmy Martina Jonesa (Miles Teller) głównym bohaterem, bo ten potrafi znikać z serialu na dłużej, a Refn poświęca równie dużo miejsca Jesusowi (Augusto Aguilera), który początkowo sprawia wrażenie sztampowego bandziora do ubicia przez żądnego zemsty protagonistę. Jesus szybko jednak staje się niemniej ważnym bohaterem serialu i w sumie to ciekawszym. U podstawy konstrukcji tej postaci leży kultura macho, ale Duńczyk pogrywa sobie z tym, sporo miejsca w serialu poświęcając na pokazanie świata twardych latynoskich mężczyzn, żeby następnie skontrapunktować to upokarzaniem ich, sprowadzaniem do parteru przez kobiety i obdarzając jednego z nich niezdrową fiksacją na punkcie matki. Znamienne, że dwóch serialowych bossów kartelu narkotykowego swoje pierwsze nastoletnie relacje seksualne oparło na kazirodztwie, a ten drugi ma do tego silną potrzebę bycia zdominowanym w łóżku przez partnerkę, czemu towarzyszą również homoerotyczne praktyki. Na granicy kazirodztwa (a co najmniej bardzo niezdrowa) jest też relacja Theo z jego nastoletnią córką, którą darzy ogromnym uczuciem i zaufaniem, ale też bez oporów ją podgląda, gdy ta odbywa stosunek ze starszym mężczyzną, którego Theo stale stawia w niezręcznych sytuacjach i nieustannie testuje w pasywno-agresywnych sytuacjach nierzadko podsyconych seksualną energią. Jest to mała rola, ale fantastycznie odegrana przez Williama Baldwina, z radością wgryzającego się w tak obleśną postać, a jego ciągłe obsesyjne pochrząkiwania zostaną z widzem na długo po seansie (warto dodać, że jego rywal o serce córki, czyli Martin, równie obsesyjnie, i nieelegancko, ciągle spluwa na ziemię). W trzecim odcinku dochodzi do tego zestawu jeszcze Viggo (John Hawkes) i Diana (Jena Malone), którzy wprawdzie nie dostają tyle ekranowego czasu co Martin i Jesus, ale stanowią niemniej istotnie postacie do których (w pewnym sensie) będzie należeć ostatnie słowo w tej historii. A John Hawkes w obsadzie jeszcze niczemu nie zaszkodził, bo wiadomo, że jest to aktor, który z niczego potrafiłby ukręcić ciekawego bohatera. Nie przeszkadza więc, że dostał od Refna kilka soczystych scen do odegrania.


Nikogo chyba nie zaskoczy, że serial zachwyca od strony audiowizualnej. Ja byłem kupiony już po pierwszych pięciu sekundach sponsorowanych przez Cliffa Martineza. Jeżeli podobały Wam się soundtracki w ostatnich filmach Refna, no to dobrze trafiliście. Charakterystyczne kompozycje Martineza pulsują z głośników przez cały serial, jak zwykle niezawodnie wpadając w ucho i pierwszorzędnie budując klimat. Uzupełniają to starannie dobrane piosenki, które często „robią” scenę, i to z nimi łączą się chwile, które sprawiają, że widz jest autentycznie zachwycony tym, co ogląda. Jak „Ten Commandments” Prince’a Bustera w pociesznej scenie nieudanego zamachu rodem z filmografii Hala Hartleya. Albo „Mandy” Barry’ego Manilowa w cudownie parodystycznej (a zarazem ociekającej klimatem) scenie nocnego pościgu samochodowego. Wszystkie muzyczne tropy jednak i tak prowadzą w końcu do Martineza do którego należy jedna z najbardziej stylowych scen akcji w tym roku - nakręcona na długim ujęciu sekwencja motelowej masakry dokonanej przez Yaritzę (Cristina Rodlo, przepiękny latynoski anioł śmierci) na zwyrodnialcach korzystających z usług kobiet zmuszonych do prostytucji. Jest to jeden z tych obrazów, które zostają z widzem na dłużej, i działa tutaj zarówno otwierające to ujęcie na pistolet i nóż motylkowy schowane za plecami bohaterki, jak i kończący całą sekwencję strzał w krocze mężczyzny siedzącego w pokoju przyozdobionym ogromną swastyką. W serialu jest jeszcze wiele takich wizualnych perełek, które wynagradzają cierpliwego odbiorcę, aczkolwiek w moim przypadku stanowiły raczej wisienkę na torcie, bo nawet przez moment nie odczuwałem znużenia powolną narracją, niczego nie trzeba mi było więc osładzać. Wszystko tutaj wynika naturalnie z kierunku w jakim Refn podążał od czasu „Drive” (a w sumie to filmu „Valhalla Rising”). Zdjęcia wyglądają obłędnie, niektóre scenografie to czysty popis wizualnej maestrii, paleta kolorystyczna nie przestaje sycić oczu, a reżyser niespiesznie sunie kamerą, powoli studiując szczegóły kadrów i ciał niemrawych postaci. Jest to dzieło na wskroś autorskie i jeżeli wstrzelimy się w ten klimat i stylistykę, no to czeka nas kilkanaście godzin niezapomnianego doświadczenia.

Jeżeli coś tutaj nie do końca działa to tylko zakończenie. Realizacja serialu trwała dziewięć miesięcy, Refn kręcił go chronologicznie i dopracowywał z Edem Brubakerem scenariusze kolejnych odcinków wieczorami, gdy nie siedział na planie zdjęciowym. W tamtym bardzo pracowitym okresie doszło do wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych, co wyraźnie wpłynęło na kształt i charakter wielu scen w późniejszych odcinkach, zwłaszcza absurdalnych zachowań policjantów. I chyba takie podejście do realizacji serialu przyczyniło się też do tego, że nie wiedząc kiedy, i jak, zakończyć tę - początkowo planowaną na dziesięć godzin – historię, Refn urywa ją nagle, jakby ktoś przykręcił mu niespodziewanie kurek z pieniędzmi. W efekcie dwa ostatnie odcinki robią za dwugodzinny epilog, który pewne rzeczy wyjaśnia zbyt dosłownie, pewne kwestie pozostawia otwartymi, a do tego skręca w zupełnie nowym kierunku, niejako lądując w innym gatunku, zupełnie oderwanym od tego, co oglądaliśmy dotąd. Jest to oczywiście dość typowe dla Refna przeciwstawienie się oczekiwaniom odbiorcy, ale jest to na tyle niesatysfakcjonujące i rujnujące dotąd idealnie wyważone dzieło, że wpływa ujemnie na końcową ocenę.


Pomimo jednak tego zgrzytu w finale, jest to rzecz niesamowita, obok „Czarnobyla” najciekawszy tegoroczny serial, a zarazem jeden z najbardziej autorskich projektów tego typu, prezentujący przedłużenie (albo raczej uwieńczenie) ścieżki, jaką Refn podążał w ostatnich latach, stanowiąc najlepsze jego dzieło od czasu „Drive”. Jest to serial do którego jeszcze niewątpliwie powrócę w przyszłości, żeby jeszcze raz zanurzyć się w tej audiowizualnej uczcie dla zmysłów i ponownie wgryźć się w nieoczywiście kreślone sylwetki bohaterów spętanych wspólnym krwawym przeznaczeniem.