niedziela, 23 grudnia 2018

Płomienie - recenzja


Za tydzień do polskich kin wchodzi koreański film „Płomienie”. Jest to tytuł, który trafi na niejedną listę najlepszych tegorocznych premier. Widziałem go pół rok temu w Cannes. I odbiłem się od niego. Powolne kino, oparte na niejednoznacznościach i niespiesznej akcji, nie było idealną pozycją do zobaczenia pod koniec festiwalu i to jeszcze późno w nocy. Chyba nawet przysnąłem na kilka minut. Obiecałem sobie wtedy, że wrócę jeszcze do filmu w okolicy polskiej premiery i dam mu drugą szansę, ale tym razem zasiądę do niego po przespanej nocy. Misja wykonana.

Przy drugim podejściu połknąłem haczyk, wkręciłem się w historię, zaciekawiłem różnymi niuansami fabuł i podniosłem ocenę. Nie jest to jednak film do obejrzenia którego zachęciłbym z pełnym przekonaniem wszystkich czytelników. Jeżeli powolne kino zbyt mocno testuje waszą cierpliwość to „Płomienie” będą męczarnią. Krytycy upodobali sobie określać koreańską produkcję mianem najsubtelniejszego thrillera tego sezonu. Jest to ładna myśl, ale jedynie w połowie trafiająca w sedno, a przynajmniej w uczciwe przedstawienie sytuacji. „Płomienie” to kino subtelne, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości, ale thrillerem to jest jedynie w teorii. W drugiej połowie historia rzeczywiście korzysta ze szkieletu dreszczowca, ale wyrzuca z niego mięso, wnętrzności, krwiobieg i serce, zastępując je organami przeniesionymi z kina arthouse’owego, stawiając na niemrawy rytm slow cinema, skupiony raczej na refleksji i klimacie, jak dreszczu emocji oraz nerwowym napięciu kina gatunkowego. I to nie znaczy, że to jest zła praktyka, oznacza tylko tyle, że niekoniecznie należy polecać ten film osobom poszukującym azjatyckich thrillerów. Szczególnie, że smakosze gatunku zapewne odkryli już, ile dobra można odkryć w koreańskiej kinematografii.

Reżysera „Płomieni” interesuje raczej budowanie niedopowiedzeń, wątpliwości i zagadek, jak udzielanie odpowiedzi, straszenie i wstrząsanie. Cierpliwie buduje świat, starannie kreując rzeczywistość otaczającą bohaterów, usilnie próbując pokazać jak najwięcej z tego, co składa się na ich życie, nie zdradzając zbyt wiele o nich samych. Drugą połowę filmu dominuje pytanie, czy ktoś jest tym, za kogo się podaje, czy też kimś zupełnie innym, ale nie dość, że Chang-dong Lee nie podaje jasnej odpowiedzi to nie kwapi się nawet do zadania bezpośredniego pytania. Nieuważny widz, nieczytający pomiędzy wierszami, nie wyciągający wniosków z delikatnie podsuwanych tropów i niepróbujący zrozumieć psychologii postaci, może być nieco zagubiony w finale i opacznie odczytać zachowanie głównego bohatera. Szczególnie, że jest on dość apatyczną i małomówną postacią, co nie ułatwia zrozumienia jego różnych zachowań.

Lee dopieszcza odbiorców skupionych na historii i bawi się w podsuwanie im potencjalnych odpowiedzi na różne pytania, które później również kwestionuje. Rozwiązanie zagadki zaginięcia jednej postaci wydaje się oczywiste od samego początku, świadczą o tym liczne elementy fabuły i poczynania innych bohaterów, ale prawda jest taka, że ostatecznego dowodu nigdy nie dostajemy i to co pozornie wydaje się być niewinnym, uczciwym zachowaniem, skrywającym socjopatyczną osobowość, mogło być tylko niewinnym, uczciwym zachowaniem, któremu sami przypisaliśmy znamion demoniczności, zbyt łatwo skacząc do konkluzji na podstawie samych poszlak.

„Płomienie” już na początku historii mówią (ustami bohaterki), że jeżeli wierzymy w jakąś fikcję wystarczająco mocno to staje się ona prawdą. Jest to motyw, który przewija się przez cały film, stawiając pod znakiem zapytania wiele zachowań oraz słów wypowiedzianych przez bohaterów i potencjalnie wpływa też na finał filmu. Jestem wprawdzie przekonany, że główny bohater nie pomylił się, ale czy aby na pewno?

niedziela, 16 grudnia 2018

Bumblebee - recenzja


„Bumblebee” to film o Transformerach na jaki czekałem od kilkunastu lat. Klasyczny wygląd postaci, czytelne sceny akcji, emocje, nieirytujący humor oraz ludzcy bohaterowie i zgrabne operowanie nostalgią. W końcu!

Nie byłem specjalnie zaskoczony pozytywnymi zachodnimi recenzjami, bo wierzyłem w ten projekt od pierwszych (konkretnych) informacji jakie o nim przeczytałem. Producenci twierdzili, że bardzo dał im do myślenia zeszłoroczny „Logan”, jako przykład udanego, skromniejszego, pobocznego projektu powiązanego z dużą marką. Film oddano w ręce Travisa Knighta, reżysera bardzo dobrej animacji poklatkowej „Kubo i dwie struny” (od mistrzów ze Studio Laika), a ten zapalił się do pomysłu opowiedzenia czegoś mniejszego, subtelniejszego i bardziej uroczego. Knight chciał podejść do tej masywnej, rozrastającej się marki i skupić na tylko jednym małym skrawku płótna. Wszystko to, czego próbował dokonać w studiu Laika, poszukując pomysłowego połączenia mroku i dobra, napięcia i serdeczności, humoru i serca, planował przenieść do Transformerów.


Oczywiście można to było potraktować jako wciskanie marketingowego kitu. Knight mógł się okazać kolejnym wrażliwym twórcą przemielonym i wyplutym przez studyjny system. Z nadzieją więc, ale nie bez zdrowego sceptycyzmu, czekałem na pierwsze zwiastuny i późniejsze recenzje. I nie rozczarowałem się. Całego procesu tworzenia filmu doglądał Michael Bay (jako producent), ale reżyser celował raczej w filmografię drugiego ojca serii, czyli Stevena Spielberga. Akcja „Bumblebee” osadzona jest w drugiej połowie lat 80., żółtego Trzmiela widzimy w formie klasycznego garbusa doskonale znanego fanom oryginalnych Transformerów, a film próbuje odtworzyć klimat amblinowskich produkcji łączących historię o dojrzewaniu z efekciarskim kinem sci-fi. Udanie, należy dodać.

Łatwo podejść do tego projektu cynicznie, odebrać go jako kolejny nostalgiczny trip ufundowany przez lata 80. Wiecie, żonglerkę walkmanami, kaseciakami, VHS-ami, muzyką popularną, ścianami pokojów nastoletnich bohaterów ozdobionymi plakatami filmów z tamtego okresu i temu podobnymi elementami. Jest nawet nieśmiertelny, kultowy w Stanach, „Klub winowajców”, który wielokrotnie powracał w filmach z ostatnich lat i jest też źródłem kilku żartów w „Bumblebee”. Ciężko się jednak dziwić, że dzisiejsi trzydziestolatkowie, wychowani na filmach z tamtego okresu, gdy dostają w końcu szansę wyreżyserowania własnych produkcji to czerpią garściami z tego, co kiedyś kochali. Przecież dokładnie to samo napędzało pierwsze filmy ich idoli, pierwszego pokolenia reżyserów wychowanych na telewizji, czemu składali później hołd m.in. w „Gwiezdnych wojnach” i „Indianie Jonesie”.


Jeżeli animowane (bądź komiksowe) Transformery z lat 80. są bliskie waszym sercom to zabiją one mocniej już od pierwszych minut filmu, gdy w bitwie na Cybertronie zobaczycie bohaterów i łotrów żywcem wyjętych z bajek waszego dzieciństwa. Niewiele później, gdy klasyczny Blitzwing - w formie odrzutowca - będzie pruł przez niebo, posyłając rakietę ze znakiem decepticonów w kierunku bohatera filmu, to poczujecie się jak w rodzinnym domu, którego nie odwiedzaliście od bardzo dawna. Takich momentów będzie jeszcze wiele, ale nie wszystkie będą bezpośrednio związane z marką należącą do Hasbro. Knight zostawia widza w uczuciu niedosytu, nie zarzuca go widokiem kolejnych robotów, bo tych w samej historii jest bardzo niewielu, w zasadzie to tylko trzech: Bumblebee i dwóch decepticonów (którym głosu użyczyła Angela Bassett oraz Justin Theroux). Nie żartował więc, gdy zapowiadał, że postawi na skromniejsza historię, skupioną raczej na relacjach, jak efekciarskiej demolce. Nie zrozumcie jednak tego źle, dzieje się tutaj dużo, bez wybuchów, pościgów i giętego metalu nie mogło się przecież obejść, ale scenarzystka zadbała o to, żebyśmy dbali o bohaterów historii, a wykorzystane w filmie Transformery nie zlewały się w jedną lśniącą górę metalu pozbawioną indywidualnego charakteru. Wygląd klasycznych postaci z serialu animowanego odtworzono tak cudownie, że chciałoby się żeby dostali oni więcej ekranowego czasu i sięgnięto po większą liczbę postaci, ale szanuję takie świadome dawkowanie tego, co serwuje się odbiorcy. Niedosyt, ale w zdrowej formie, bo sprawiający ochotę na dokładkę, a nie wypuszczający w świat z uczuciem przedawkowania wizualnych bodźców.

„Bumblebee” to w gruncie rzeczy hołd złożony produkcjom Amblina. Opowieść o niezdarnym kosmicie ukrywającym się pod dachem zwykłej amerykańskiej rodziny. Historia o dwóch skrzywdzonych istotach pomagających sobie nawzajem w zalizaniu ran, ewoluowaniu i zrobieniu pierwszego kroku w lepszą przyszłość. Nie bez znaczenia jest, że w główną ludzką bohaterkę, nastoletnią Charlie Watson, wciela się Hailee Steinfeld. Hailee to zdolna młoda aktorka, której potencjał został strasznie zmarnowany w filmach z serii „Pitch Perfect”. Doskonałą rolą w „Gorzkiej siedemnastce” udowodniła jednak, że nominacja do Oscara za występ w „Prawdziwym męstwie” nie była jedynie szczęśliwym przypadkiem. Zarówno Steinfeld, jak również uroczy w swej poczciwości i niezgrabności, Bumblebee, sprawiają, że seria nastawiona dotąd na oszałamianie (chociaż częściej właściwszym słowem byłoby: otumanianie) błyskotkami w końcu trafia też w serce i zaczyna nieco emocjonować.

Nie można tego było tak zrobić od samego początku?

sobota, 15 grudnia 2018

Aquaman - recenzja


„Aquaman” to film dziwny. Już pierwsze minuty powinny skutecznie odstraszyć wszystkich dla których kino superbohaterskie jest synonimem filmowej tandety i infantylizmu. Sztywne, niezgrabne, pretensjonalne dialogi, kiczowate zdjęcia, dziecinne wprowadzenie do bajkowej historii o miłości pomiędzy królową podwodnego świata, a latarnikiem (!), i komputerowa Nicole Kidman robiąca w ciasnym salonie fikołki, którymi zawstydziłaby Selene z serii „Underworld”. Później jest tylko gorzej, albo lepiej (zależy od nastawienia), bo jest to kino superbohaterskie do kwadratu. James Wan nie próbuje nawet udawać, że robi coś z wyższej półki. I chyba inaczej się nie dało, bo powiedzmy to sobie szczerze - oglądamy film o gościu potrafiącym porozumiewać się z rybami, walczącym z typem, który pływa na rekinie, egzystującymi do tego w świecie, gdzie jedną z nacji są kraboludzie (każdy fan serialu „South Park” może teraz zacząć skandować: „craaaaaab people!”).

Wan nie podąża ścieżką, która zaprowadziła na manowce Snydera, nie próbuje urealniać na siłę tego niedorzecznego konceptu, pokazuje go dokładnie takim, jakim jest w swojej istocie – bzdurnym i tandetnym. Nie ulega tez pokusie naśmiewania się z tego, nie dystansuje się, opowiada to wszystko z powagą i namaszczeniem, co samo w sobie rodzi śmiech w odbiorcy. Szczególnie, gdy wyobrazimy sobie tych wszystkich mniej lub bardziej utalentowanych aktorów, wciśniętych w te obciachowe kostiumy, siedzących w pomieszczeniu z zielonymi ścianami, na zielonych przedmiotach imitujących wyrośnięte koniki wodne, wygłaszających jakieś dyrdymały o podwodnym imperium. Nie wiem, czy żałować ich, czy zazdrościć pociesznej fuchy.

Jest to kino bombastyczne i przesadzone. Bywają w nim momenty, że chce się zaklaskać z entuzjazmem, gdy dostajemy na przykład scenę z ośmiornicą robiącą solówę na bębnach. Posmakujmy tych słów raz jeszcze. Ośmiornica. Robiąca solówę. Na bębnach. Pod wodą. Yeah, baby! W takich chwilach chciałbym uwierzyć, że to jednak nie jest na serio i Wan jednak robi sobie jaja na całego. Zbyt często jednak klimat filmu jest żaden, nie ma on swojego charakteru, tu jakieś wizualne odniesienie do filmu „Tron: Dziedzictwo”, tam jakiś stwór żywcem z memów o „Starciu tytanów”, a całość spięta naiwnym archaicznym podejściem z czasów pierwszego filmowego „Supermana”. Można w tym jednak znaleźć jakąś wartość. Można nawet odebrać jako zaletę filmu. Wierzę, że znajdzie się sporo ludzi, którzy go pokochają, albo przynajmniej będą się na nim dobrze bawić, bo jest to widowisko pełną piersią, ciągle coś się w nim dzieje, błyska i wybucha. Ja niestety odbiłem się od niego na poziomie estetycznym, zniechęciłem nadmiernie skomplikowaną fabułą, która tak naprawdę była przewidywalna i oczywista do bólu, a pozostałem dobity dziwnymi decyzjami przy budowaniu tonacji filmu (muzyka towarzysząca interakcjom pomiędzy Arthurem i Merą na pustyni).

Jeżeli to miał być film ostatniej szansy dla kinowego uniwersum DC to raczej kiepsko ją wykorzystał, bo wątpię, żeby przekonał do siebie wielu sceptyków, a za to może zniechęcić niejednego fana. Wydaje mi się jednak, że jeżeli podobał się Wam zwiastun to będziecie usatysfakcjonowani, bo film jest dokładnie tym, na co się zapowiadał. I każdy powinien zinterpretować to sobie wedle własnego uznania.

czwartek, 13 grudnia 2018

Dark Universe, Where Are You!


Pamiętacie jeszcze to zdjęcie i czego dotyczyło? Oto gwiazdy, które miały wznieść na swoich barkach Dark Universe, czyli pomysł Universalu na własną drukarkę pieniędzy w stylu MCU. Jest to wzorcowy przykład na to, jak Hollywood ochoczo sięga po sprawdzone formuły, ale zupełnie nie rozumiejąc tego, co stanowiło o ich sukcesie, potyka się o własne nogi i upada na ten głupi łeb.

Gdy Kevin Feige zapowiadał serię powiązanych ze sobą filmów z superbohaterami istniejącymi w tym samym filmowym uniwersum to szefowie dużych wytwórni pukali się w czoła i patrzyli na niego z politowaniem. Szczególnie po ogłoszeniu, że pierwszy film zostanie złożony na barkach Roberta Downeya Jr., gościa, który na drugie imię miał: kłopotliwy. Gdy efekt tego pomysłu, czyli „Avengers”, zgarnął półtora miliarda dolarów, nikt już się nie śmiał, wszyscy tylko kombinowali, jak skopiować tę formułę. Oczywiście w sposób pokraczny, chciwy, pospieszny, próbując na skróty dotrzeć do momentu rozbicia skarbonki, ignorując cierpliwe budowanie kapitału, czyli fanów przywiązanych do bohaterów.

Universal zaprezentował przy tym wyjątkowe partactwo, bo zaliczył nie jeden, ale dwa fikołki zakończone lądowaniem na głupi łeb. Gdy komuś w zarządzie zapaliła się lampka w głowie i poczuł przyjemne mrowienie w kroczu na myśl o własnym filmowym uniwersum to powstawał właśnie film „Dracula Untold”. Krótko po zakończeniu zaplanowanych zdjęć (rozpoczętych jeszcze przed zainicjowaniem tego pomysłu) wrócono więc na plan i dokręcono materiał dająglcy podstawy do połączenia tego filmu z przyszłym Dark Universe. „Dracula Untold” został zjechany przez krytyków i przyjęty raczej chłodno przez widownię, ledwo zarabiając na paczkę gum (no dobra, zgarnął ponad 200 milionów, ale współczesne wytwórnie filmowe śnią późnymi wieczorami o nieco innych kwotach). Okazało się, że zdaniem większości ta historia powinna była jednak pozostać nieopowiedziana.


Universal zrobił ładny uśmiech i stwierdził, że ten śmierdzący zbuk na koncie jednak nie będzie powiązany z ich wypasionym nowiuśkim mhrocznym uniwersum. „Nie, psze pana, pospieszyliśmy się, poślizgnęliśmy i wyrąbaliśmy na ten głupi łeb, więc wyciągniemy z tego lekcję, zrobimy krok wstecz i ogłosimy oficjalny (drugi, ale tak naprawdę pierwszy, serio, serio) już start z odpowiednią pompą. I zrobili, zapowiadając głośno, że nowa wersja „Mumii” zainicjuje wspólne uniwersum w skład którego wejdzie:

- film „Bride of Frankenstein”, który miał wyreżyserować Bill Condon („Piękna i bestia”), w tytułowej roli (podobno) planowano obsadzić Angelinę Jolie, a w potwora Frankensteina miał się wcielić Javier Bardem.

- „The Invisible Man” z Johnnym Deppem, ponieważ wtedy jeszcze był kojarzony jako ten typ, który ciągle błaznuje w ten sam sposób, ale ogólnie to zazwyczaj zarabia na siebie, a nie jako ten typ, o którym inne gwiazdy produkcji nie będą chciały się później wypowiadać podczas wywiadów promocyjnych.

- a oprócz tego pracowano (i pewnie wciąż te projekty krążą w Universalu pomiędzy różnymi scenarzystami i producentami) jeszcze nad takimi tytułami jak: Wilkołak, Potwór z Czarnej Laguny (odpowiadał za to scenarzysta „Aquamana”, bo przecież to ewidentne, że zna się na podwodnych stworach), Upiór w operze oraz… Dzwonnik z Notre Dame.

Film z Deppem zapowiadano na rok 2020, „Narzeczona Frankensteina” natomiast dostała nawet konkretną datę premiery – 14 lutego przyszłego roku. Walentynki, awww, jakże uroczo, no ale cóż, coś przecież musiało wypełnić pustkę po Greyu i jego pejczykach.

Jak zapewne wszyscy dobrze pamiętamy, nowa „Mumia” na paczkę gum wprawdzie zarobiła, ale był to dość rozczarowujący wynik finansowy (400 milionów). Nie był to dobry start dla nowej drukarki pieniędzy. Szczególnie, że zarówno krytyka, jak i widzowie, raczej zgodnie kręcili nosem na film. Trochę przypał, bo przecież machnięto już nawet wypasione logo mhrocznego uniwersum, które poleciało przed filmem, głupio byłoby znowu się z tego wycofywać...


I co teraz?

No dobre pytanie. „Architekci” mhrocznego uniwersum, Alex Kurtzman („Mumia”) i Chris Morgan (scenarzysta większości odsłon z serii „Szybcy i wściekli”), umyli już od tego projektu ręce i opuścili Universal. Prace nad „Bride of Frankenstein” zostały zawieszone, Condon chyba dalej coś przy tym grzebie, ale zapowiadał jakiś czas temu, że nie interesuje go budowanie uniwersum, chce po prostu stworzyć dobry film. Wnioskuję po tym, że sam Universal nie jest już specjalnie przekonany do pomysłu mhrocznego uniwersum, ale skoro studio posiada masę rozpoznawalnych postaci z kina grozy to nie będzie ich hibernować zbyt długo. Obstawiam, że ten temat regularnie powraca za zamkniętymi drzwiami. Wspomniane wyżej projekty są ciągle rozgrzebywane i rozbebeszane przez różnych scenarzystów oraz producentów, a pierwszy, który dostanie w końcu zielone światło i zostanie zrealizowany (czyli pewnie „Bride of Frankenstein”) nie będzie już tak mocno nastawiony na budowanie jakiegoś większego świata, jak to miało miejsce w przypadku „Mumii”. Zapewne zostawią sobie jakąś otwartą furtkę, albo nawet kilka, na wypadek dużego sukcesu finansowego, ale budowanie uniwersum chyba przestało być już priorytetem.

Mówimy jednak o krótkowzrocznych gościach z Hollywood, stale węszących za grubym pieniądzem, ale obawiających się podejmowania nadmiernego ryzyka przy ewentualnej pogoni za nim. Wszystko jest więc możliwe: zupełne porzucenie projektu, granie głupa (czyli próbowanie rozwijania uniwersum z jednoczesnym niepotwierdzaniem niczego konkretnego), a nawet kolejne, trzecie już, podejście do tematu, co byłoby dość żałosne, ale nie jakieś znowu specjalnie nieprawdopodobne.

A wystarczyłoby naprawdę spróbować metody Marvela, czyli nakręcenia serii dobrych - lub przynajmniej przyzwoitych - filmów, które byłyby przemyślane i spójne, nieco ryzykowne, ale tak w granicach rozsądku, prezentując przy tym zrozumienie tego, co stanowi o sile ich bohaterów, i puszczając oko do fanów oryginału, ale też będąc atrakcyjnym dla nowej widowni. No i postawić do tego na dobrze rokujących aktorów, niekoniecznie jakieś kosztowne megagwiazdy, raczej osoby rozpoznawalne, ale dopiero pnące się po szczeblach sławy. Prościzna.

sobota, 8 grudnia 2018

Niebiańskie dni: o tym, jak zrealizowano jeden z najpiękniejszych filmów lat 70.


Myślę, że wszyscy, którzy widzieli „Niebiańskie dni” Terrence’a Malicka, zgodzą się w jednej kwestii – ten film wygląda przepięknie.

Za zdjęcia odpowiadał Néstor Almendros, który zachwycił Malicka tym, co zrobił przy „Dzikim dziecku” Truffauta. Almendros szybko znalazł wspólny język z młodym reżyserem, imponującym mu dużą wiedzą o fotografii oraz gotowością do ograniczenia sztucznego oświetlenia na planie filmowym. Panowie postanowili pójść śladem niemych filmów i postawili na naturalne oświetlenie. Większość filmu zostało nakręcone podczas „magicznej godziny”, co tak naprawdę dawało im w najlepszym razie 25 minut zrealizowanego materiału dziennie. Zazwyczaj pracowano więc późnym popołudniem i wczesnym wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, gdy niebo jeszcze dawało możliwość uchwycenia sylwetek aktorów.

Wszystko to frustrowało ekipę techniczną, która denerwowała się, gdy Almendros zaczynał pracę na planie od wyłączenia większości lamp przygotowanych przez oświetleniowców. Ludzie się nudzili, nie mieli co robić. Uważano, że Malick i Almendros nie mają żadnego pojęcia o tym, co robią i kolejne osoby decydowały się na porzucenie pracy przy produkcji filmu. Malick jednak zdecydowanie wspierał wizję operatora i zarządził nawet usunięcie z planu jeszcze większej ilości lamp. Ponieważ Almendros zaczynał już w tamtym okresie powoli tracić wzrok to często po przygotowaniu wszystkiego do kręcenia sceny, zlecał jednemu z asystentów zrobienie ustawionej scenie zdjęcia Polaroidem, które następnie studiował przy użyciu szkła powiększającego.


Słynne przepiękne sceny z szarańczą wzlatującą do góry nakręcono przy pomocy helikopterów zrzucających łupiny orzeszków ziemnych. Aktorzy poruszali się przed kamerą wstecz podczas kręcenia, co zostało później odwrócone po zrobieniu tego samego numeru z nakręconym materiałem, uzyskując w efekcie złudzenie szarańczy wzlatującej do nieba. Natomiast na zbliżeniach korzystano z tysięcy owadów złapanych i dostarczonych filmowcom przez kanadyjski departament agrokultury.

Cała chwała za zdjęcia spadła na Almendrosa, który zgarnął nawet (jedynego w karierze) Oscara za wykonaną pracę, ale tak naprawdę to zdołał on zrealizować zaledwie połowę materiału z gotowego filmu. Realizacja przeciągnęła się tak bardzo (ku rozpaczy producenta, prowadzącego ciągłe boje z Malickiem), że był w końcu zmuszony do opuszczenia planu - razem z operatorem kamery – żeby rozpocząć prace nad „Mężczyzną, który kochał kobiety” Truffauta. Poprosił więc o pomoc Haskella Wexlera. Panowie pracowali wspólnie przez tydzień żeby nowy operator miał możliwość dostrojenia się do wypracowanego już stylu filmu i zachować spójność obrazu. Wexler został później oficjalnie uznany jedynie za autora dodatkowych zdjęć, co wykluczyło go z szans na otrzymanie Oscara i stało się dla niego źródłem frustracji. Zaliczył nawet w tamtym okresie wizytę w kinie ze stoperem w ręku, co potwierdziło jego przypuszczenia, że połowa nakręconego materiału była jego autorstwa.

Sfrustrowany, a jeszcze bardziej to zmęczony, był też Malick. Długa i problematyczna realizacja dała mu mocno w kość. Ekipa techniczna i aktorzy uważali go za osobę zimną oraz niedostępną, mającą problemy z wyciśnięciem z obsady porządnej gry aktorskiej. Po pierwszych dwóch tygodniach kręcenia doszedł do wniosku, że nie podoba mu się kierunek w jakim to zmierza i przepisał scenariusz na nowo. Później kręcił już masę nadprogramowego materiału planując „rozpracować” i „naprawić” film podczas montażu. Proces montażu był jeszcze gorszy, zajęło dwa lata, oraz dokręcenie kilku rzeczy po roku od zakończenia produkcji, zanim znalazł odpowiadający mu rytm filmu oraz nadał mu kształt z którego był zadowolony (kluczową decyzją było postawienie na narrację z offu). Próbował później zrealizować jeszcze jeden film dla Paramountu, czemu poświęcił sporo czasu, ale gdy projekt ostatecznie się posypał, Malick odpuścił sobie reżyserowanie filmów na 20 lat.

niedziela, 2 grudnia 2018

Plagi Breslau - recenzja


Koniec świata (w Breslau). Patryk Vega w końcu spłodził film, który sprawia wrażenie filmu, a nie przyciętego serialu. No prawie żałuję, że polscy widzowie nie zobaczą tego u siebie w kraju na dużym ekranie. Prawie. Tak ociupinkę.

„Plagi Breslau” to najlepszy film Vegi od lat. Scenariusz w końcu nie stanowi kolekcji anegdot spisanych w bloku więziennym i kabotyńskich opowiastek wziętych z tabloidów. Vega napisał prawdziwy thriller o seryjnym mordercy, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Serio! Co bardziej szokujące, prawie mu się udało powstrzymać od rzucania głupawymi tekstami, tworzenia idiotycznych sytuacji i mnożenia miliona niepotrzebnych wątków. W końcu postawił na zdyscyplinowany scenariusz, a przynajmniej celował w taki efekt, bo nieco jednak zabrakło do satysfakcjonującego stanu.

Jest to w zasadzie polska wersja „Siedem” - tydzień makabrycznych mordów, które każdego dnia mają miejsce o tej samej porze i czynią z ofiar coś w rodzaju symbolicznego (krwawego) przekazu. Ponieważ właśnie porównałem film Vegi do arcydzieła gatunku, co pewnie zakończy się dziś bezsenną nocą, czym prędzej muszę dodać, że jest to jedyne podobieństwo pomiędzy tymi filmami. „Plagi Breslau” silą się tak bardzo na bycie mrocznym, poważnym thrillerem, że wielokrotnie ocierają się w tym o bycie parodią gatunku. Pomysł reżysera na wstrząsanie widownią nie zmienia się od lat – dowalić makabryczną sceną rodem z „Piły” (tutaj na porządku dziennym jest widok rozerwanych ciał, rozcinanych ludzkich czaszek i bebechów w kostnicy oraz otwartych złamań), a następnie doprawić to rynsztokowym słownictwem. Ucieleśnieniem wizji reżysera odnośnie tego, jak powinno wyglądać poważne, mroczne kino, jest bohaterka grana przez Małgorzatę Kożuchowską. Pani policjantka przeżyła życiową tragedię więc teraz oczywiście snuje się po ekranie z wiecznym utrapieniem wypisanym na twarzy, na kolejne szokujące miejsca zbrodni przychodzi z miną, jakby od trzydziestu lat sprzedawała bilety ulgowe w podziemnym przejściu, a do innych ludzi odzywa się głosem, jakby poprzedniego wieczoru przeziębiła sobie gardło jedząc kebsa na mieście. Nie jest to postać, która wzbudza współczucie lub respekt, ale raczej zażenowanie i rozbawienie swoim przerysowaniem.

Ogólnie to Vega chciałby chyba zrobić porządny thriller, i to tak szczerze, ale nie do końca potrafi, bo co chwilę wychodzi z niego partacz i tandeciarz. Wrzuca więc na przykład do filmu wybijającą z klimatu scenę z Kożuchowską wjeżdżającą samochodem w kartony (no wiecie, rozumiecie, hehe), co jeszcze kwituje odpowiednim komentarzem przypadkowego obserwatora (jakbyście nie wiedzieli i nie zrozumieli). Potyka się o rażące wpadki realizacyjne, które widać gołym okiem już przy pierwszym seansie, co jest tak naprawdę przykładem braku szacunku dla widza, bo wyraźnie widać, że tak było po prostu łatwiej to zrobić i nie próbowano nawet tego ukrywać (gruby sznur magicznie znikający w niektórych scenach z pędzącym koniem). A cała ta ekstremalna makabra, stanowiąca pewnie w jego mniemaniu o realizmie przedstawionego świata, przypomina tylko o tym, jak tania i śmieciowa jest to produkcja, bo nie wygląda to dosadnie i szokująco, jest to zwyczajnie obrzydliwe i tylko tyle.

Widać jednak, że Vega nie pozostaje głuchy na słowa krytyki i zaczyna się rozwijać. „Botoks” sprawiał już wrażenie, jakby wszystkie czterdzieści siedem wątków podążało w podobnym kierunku, a nie tylko stanowiło zbiór epizodycznych sytuacji. „Kobiety mafii” sprawiały wrażenie, jakby to była jakaś jedna wielowątkowa historia. „Plagi Breslau” natomiast sprawiają już wrażenie prawdziwego thrillera, wprawdzie średnio udanego, poprowadzonego ciężką ręką, często niezamierzenie groteskowego, ale odpowiednio przemyślanego, stworzonego z myślą o formacie filmu pełnometrażowego, a nawet – uwaga – w miarę wciągającego. Wprawdzie zaciekawił mnie nie tyle tożsamością mordercy, co rozszyfrowałem dość szybko, czy też jego motywami, co raczej tym, co ten typ odwali jeszcze. I w zasadzie to mam podobny stosunek do twórczości Patryka Vegi. Jestem ciekawy tego, co ten typ odwali jeszcze.