sobota, 25 maja 2024

Megalopolis - recenzja

 

„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli zstąpiło przed tygodniem na francuską ziemię żeby zbawić świat kina i wprowadzić błogosławionych kinomanów w nowy wiek kinematografii. Od teraz, historia będzie się dzielić na wiek mroku, poprzedzający tę wielką premierę, oraz czas oświecenia, czyli piękną dalszą egzystencję ze świadomością, że przyszło nam istnieć w tym samym czasie, co monumentalne dzieło wielkiego artysty.  
Czytając i słuchając opinii osób zachwyconych nowym filmem Coppoli można odnieść wrażenie, że właśnie z tym mamy do czynienia – z przełomowym kinowym arcydziełem, które trwale zapisze się na kartach historii kina. Jest to piękne, gdy coś tak bardzo porusza i zachwyca. Cieszy, że jeden z wielkich reżyserów, powraca po długiej przerwie, pod koniec kariery, z jeszcze jednym wielkim filmem, o którego realizację walczył zawzięcie od tak dawna. 

Jest tylko jeden problem. To nie jest arcydzieło. Co jeszcze nie stanowiłoby problemu. Problem tkwi w tym, że to nie jest dobry film. 

„Megalopolis” to dzieło z tektury i plastiku. Zrealizowana za 120 milionów dolarów, niezwykle ambitna wizja, która przerodziła się w kiczowaty, pstrokaty, infantylny koszmarek dla oczu. W teorii pobudzający intelektualnie koncept starożytnych realiów przeniesionych na dzisiejszy grunt, który w efekcie jest pretensjonalnym brandzlowaniem się nad łacińskimi sentencjami i filozoficznymi myślami. Imponująca kolekcja aktorskich nazwisk z górnej półki, która wydaje się zagubiona w tym dziwnym świecie. Jedni weterani ekranu przelatują przez ekran niczym kometa (Dustin Hoffman), zaliczając w pośpiechu trzy sceny na krzyż, nie pozostawiając po sobie żadnego wrażenia, drudzy (Jon Voight) pewnie zazdroszczą, że nie mieli tyle szczęścia, bo dostają dość czasu, żeby pozostawić po sobie dużo tragicznych wspomnień. Adam Driver jest bez wyrazu. Shia LaBeouf ma tyle wyrazu, że strzela nim na oślep w odbiorców niczym z bazooki, siejąc pożogę i trwogę. Obaj średnio się odnajdują w tym projekcie. W zasadzie najlepiej w tym campowym świecie osadzają się Nathalie Emmanuel i Aubrey Plaza. Jedna wchodzi w niego z powagą i precyzją, druga odpala wrotki i bawi się przednio. Oba podejścia się bronią. 

Coppola stworzył film, który już podzielił publikę, i zdecydowanie dalej będzie dzielić w nadchodzących miesiącach. Niewątpliwie znajdzie jeszcze niejednego entuzjastę, gotowego wystawić najwyższą notę, jeszcze więcej osób chętnie rozda jedynki, ale tak po prawdzie, to film nie zasługuje na tak skrajne emocje. Co szczególnie smuci w tym dziele, to obraz Coppoli-reżysera, jaki po sobie pozostawia. Artysty, który wciąż ma ambicje i chęć do tworzenia wielkich dzieł, ale nie dostrzega, że nie ma na to pomysłu. Reżysera, który nie ma już w sobie rewelacyjnych scen do pokazania, żadnych szalonych technicznych koncepcji, ani realizacyjnych fikołków, tylko statyczny, antyczny teatr odgrywany w pstrokatych scenografiach z tektury. Gdy największą atrakcją filmu jest gość ze statywem, stający na scenie przed ekranem, żeby przez minutę zadawać pytania postaci granej przez Adama Drivera, no to nie świadczy to najlepiej o filmie, bo to tylko kuglarska sztuczka, zaskakująca i pocieszna, ale nie mająca żadnego wpływu na historię. Jeżeli coś można zastąpić głosem z offu i efekt będzie ten sam, to ktoś tu pomylił sztukę z wodną mżawką z seansów 4DX.  
Cały ten kicz i paździerz realizacyjny byłby do obrony, gdyby stała za tym świadomość twórcza. Jakiś reżyser typu Baza Luhrmana, który potrafiłby to ograć na ekranie, nieco obśmiać, znacząco podkręcić pewne elementy, zabawić się tym, zaprezentować jakąś wizję, która jednocześnie pławiłaby się w campie, jak i dystansowała od niego w pewnym stopniu. Coppola nie sprawia wrażenia, jakby rozumiał, że „Megalopolis” jest zabawne w swej kiczowatości. Za bardzo jest zajęty przypominaniem, że to film o sztuce, i słabej kondycji ludzkiej cywilizacji, no i oczywiście sztuce jako drodze do zbawienia tejże cywilizacji. 

Nie jest też tak, że Coppola zupełnie stracił autorski pazur. Film jest nieudany, ale zbudowany z udanych scen i pomysłów, trzeba się do nich dokopać przez stylistyczny śmietnik, istnieją jednak, są tam, głęboko w nim zanurzone. Niestety w głowie po seansie bardziej zapisuje się widok LaBeoufa ze strzałką wystającą z tyłka, czy też błaznujący Jon Voight, chwalący się swoim „wzwodem”. Całkiem możliwe, że „Megalopolis” z czasem nabierze kultowego charakteru, ale niestety jego znaczenie dla historii kina nigdy nie będzie tym, czego życzyliby sobie jego fani.

środa, 22 maja 2024

The Substance - recenzja

 Do Cannes leciałem w tym roku z przekonaniem, że „The Substance” Coralie Fargeat będzie rewelacją, a może nawet niespodziewanym zdobywcą Złotej Palmy. Spodziewałem się powtórki zaskakującego sukcesu „Titane” Julii Ducournau, która po znakomitym debiucie („Mięso”) podbiła Lazurowe Wybrzeże swoim drugim filmem w karierze. Fargeat też pojawia się w Cannes z drugim filmem mając bardzo udany debiut na koncie („Zemsta” z 2017). Jest więcej punktów stycznych, narodowość, niepokorność tematyczna, doskonałe operowanie stroną formalną, hołdowanie krwawym tradycjom Francuskiej Ekstremy. Przede wszystkim to był ten film w konkursie głównym po którym nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że wyjdę z niego zachwycony. 

Nie wiem, czy będzie z tego Złota Palma, a jeżeli będzie, no to sporo ludzi się później nieźle zdziwi, gdy wybierze się do kina, zaciekawionych nagrodą, ale jednego jestem pewien – to było rewelacyjne kinowe doświadczenie! 

O fabule „The Substance” warto wiedzieć jak najmniej przed seansem, więc ograniczę się do zarysowania podstaw historii. Jest tajemniczy produkt dostępny na czarnym rynku, którego zażycie sprawia, że powstaje kopia użytkownika, młodsza, piękniejsza, zdrowsza, idealna. Obie wersje muszą się jednak dzielić swoim życiem. Każda dostaje tydzień, podczas którego ta druga wpada w stan regeneracyjnej śpiączki. Jeżeli jedna kopia przeciągnie swój tydzień o choćby kilka godzin odbije się to natychmiast na zdrowiu tej drugiej, bo balans musi być zachowany. Główna bohaterka, Elisabeth Sparkle (Demi Moore), jest dawną gwiazdą ekranu, która większość zawodowego życia spędziła jako prowadząca poranny telewizyjny program z fitnessem. Pewnego dnia zostaje bezceremonialnie zwolniona z roboty, żeby ustąpić miejsca nowej, młodszej, atrakcyjniejszej prowadzącej. W efekcie decyduje się na wspomniany zabieg, a zjawiskowa, młoda kobieta, Sue (Margaret Qualley), która dzięki temu powstaje, szybko podbija serca kierowników telewizji i odbiorców. Życie błyskawicznie staje się bajką dla Sue, która oczywiście nie zdąży zrobić dobrze 40 przysiadów przed kamerą, a już zacznie testować granice siedmiodniowej reguły, która uznaje za niepotrzebne ograniczenie. Skutki tego uderzą głównie w Elisabeth… 

 „The Substance” to zdecydowanie nie jest kino na każdy żołądek. Reżyserka jeszcze przed realizacją zapowiadała, że to będzie wybuchowe, feministyczne podejście do gatunku horroru cielesnego. Słowa dotrzymała, bo przez cały seans mocno podkręca dawki wizualnego cielesnego horroru, wychodząc od naprawdę odważnych scen, a później wielokrotnie to przebija kolejnymi porcjami ekranowych obrzydliwości. Nie wszystkim będzie to w smak. Z mojego seansu wyszło co najmniej kilkadziesiąt osób, ale znakomita większość, z nieco ponad dwutysięcznej sali, bawiła się równie przednio, co ja. Jest to brutalny i wizualnie szokujący film, ale też cholernie atrakcyjny, zabawny, pomysłowy stylistycznie, pobudzający muzyką i wykręconymi scenografiami. Jeżeli tylko nie straszne wam widoki cielesnych deformacji i sążniście tryskającej krwi to będziecie się bawić dobrze, bo reżyserka podchodzi do swojego filmu z ogromnym luzem, obśmiewając różne sytuacje, bawiąc się obrazem, bohaterami i ich losem. 

Coralie Fargeat już w „Zemście” pokazała, że ma oko i talent do wyłapywania lub kreowania pięknych obrazków, „The Substance” jest tego naturalną kontynuacją. Od nasyconej intensywnymi barwami kolorystyki począwszy, poprzez wykręcone, długie korytarze mieszkania Elisabeth i studia telewizyjnego, na wyrazistych, seksownych kostiumach kończąc, jest to film, który stale czymś stymuluje odbiorcę. 

Jednocześnie „The Substance” opowiada ciekawie o starości i towarzyszącemu temu wykluczeniu (a także procesie samowykluczenia się z relacji społecznych). Wpisana w to przy okazji krytyka płytkości świata rozrywki telewizyjnej, wprawdzie nie jest niczym odkrywczym i nie warto poświęcać jej zbyt wiele miejsca, ale należy jednocześnie dodać, że aktorskie szarże Dennisa Quaida, grającego szefa studia, pięknie lądują w tym nasyconym podkręconymi emocjami i doznaniami filmie. O wiele szczerzej wybrzmiewa natomiast wątek, w którym Elisabeth, zarówno w swoich oczach, jak i czynach Sue, staje się tą niepotrzebną wersją, niewartą uwagi i szczęścia, bo pozbawioną już młodzieńczego wdzięku i energii. Widać, że to właśnie w tym zostało złożone najwięcej serca i delikatności reżyserki. Demi Moore pięknie ogrywa tę postać, zarówno w stanach maniakalnych i podkręconych emocjonalnie, jak i przy kreśleniu subtelnych niuansach zachowań dojrzałej kobiety, o której świat już zapomniał i sama powoli przestaje wierzyć w sens swojej egzystencji. Bardzo skomplikowana i odważna rola, też cieleśnie, bo niepozostawiająca zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, obnażając przed kamerą wszelkie niedoskonałości. Tak dobrej Moore nie widzieliśmy od dawna, a całkiem możliwe, że to wręcz najlepszy występ w karierze.  

Kocham takie kino, pomysłowe, dzikie, szokujące, rozbudzające, trzymające za gardło przez cały seans, ale przy tym zabawne i mające coś do powiedzenia.

sobota, 18 maja 2024

Furiosa: Saga Mad Max - recenzja

Nie uciekniemy od tego. „Mad Max: Na drodze gniewu” musi być punktem odniesienia dla filmu „Furiosa: Saga Mad Max”. Jest to porównanie niekorzystne dla tego drugiego, bo odsyłające do spełnionego arcydzieła kina akcji. Filmu, który obdzierał gatunek z wszelkich niepotrzebnych fabularnych zapychaczy, stawiając na energię, kinetykę, opowiadanie obrazem, opisywanie postapokaliptycznych realiów przy pomocy imponującej ilości detali starannie rozrzuconych w tle, a rozwój relacji pomiędzy postaciami wpisując w rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już sporo, bo uważny widz otrzymywał starannie zaplanowany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej jałowej ziemi. 


„Furiosa” nie mogła być kopią tej formuły, znaczy się mogła, ale próba dokładnego odtworzenia tego, co stanowiło o sile poprzednika, groziła odwrotnym efektem. „Na drodze gniewu” osiągnęło taki ideał w sięganiu po minimalizm treści, żeby uzyskać maksymalizm formy, że szansa na przebicie tego była nikła. George Miller rozumiał, że w najlepszym razie powtórzy ten sam trick, a w najgorszym zrobi jego słabszą imitację, więc poszedł w innym kierunku, pozostając w realiach świata stworzonego w poprzednim filmie, opowiedział rozciągniętą na kilkanaście lat historię, skupioną na rozwoju postaci i zaprezentowania miejsc, które wcześniej znaliśmy wcześniej tylko z nazwy. 

Jego nowy film nie jest już jednym wielkim szaleńczym pościgiem pompującym adrenalinę od początku seansu do samego końca. „Furiosa” oczywiście jest wypchana po brzegi scenami akcji, długimi, wyczerpującymi, imponującymi swym rozmachem i wyczynami kaskaderskimi, ale historia nie obawia się przystanąć na dłużej, przyjrzeć się nieco dokładniej jakiemuś miejscu, sytuacji, relacji pomiędzy postaciami. Nie wszystko to działa idealnie. Szczególnie niedogotowany wątek uczuciowy, w którym bardziej się rozumie, co próbuje pokazać, jak czuje jakieś emocje z tym związane. Nie pomaga, że Tom Burke jest wyjątkowo mdły zarówno jako amant, jak i teoretyczny herszt bandy wypadowej.  

Jeżeli jednak, podobnie jak ja, od dekad kochacie dawać nura w tą postapokaliptyczną, pustynną wizję, budowaną i rozwijaną od czasu drugiego filmu, uwielbiacie oglądać tych wszystkich naćwiekowanych socjopatów w skórzanych łachach, chłoniecie obsesję tego świata na punkcie pojazdów zmotoryzowanych, benzyny, palonej gumy, no i ten spajający to wszystko obłęd, „Furiosa” będzie kolejnym satysfakcjonującym rozdziałem o życiu i śmierci na nuklearnych bezdrożach. Odważnym, brutalnym, niespętanym ograniczeniami kategorii wiekowej. Główny antagonista, cudownie przerysowany, zarówno pod względem niesamowitej charakteryzacji, jak i kreacji Chrisa Hemswortha, jest postacią z kreskówki, błaznem, megalomanem, a jednocześnie wyrachowanym, mrocznym sadystą, brutalem, osobą na tyle okrutną, że Immortan Joe nagle zaczyna wydawać się całkiem fajnym gościem, któremu mimowolnie zaczyna się kibicować w ich wojnie o władzę. 

Anya Taylor-Joy, niczym Bogusław Linda, nie epatuje słowem mówionym, opierając swoją kreację głównie na fizycznej ekspresji i gniewnych, intensywnych spojrzeniach. Generalnie takie podejście działa, bo Anya ma wystarczająco dużo charyzmy, żeby podźwignąć tak napisaną postać. Nie jest to jednak poziom wewnętrznej siły i opanowania, jaką emanowała Furiosa w wykonaniu Charlize Theron, ale przecież też sama Charlize Theron, gdy była w wieku Taylor-Joy, nie mogła się pochwalić taką charyzmą. Pewne rzeczy po prostu przychodzą z wiekiem i nabytym doświadczeniem. 

„Furiosa” nie jest drugim „Na drodze gniewu”, ale też z całą pewnością nie jest drugim „Pod kopułą gromu”. Jest to film daleki od ideału, ale polegający głównie po zestawieniu z ideałem, czyli swoim poprzednikiem, bo już na tle większości chłamu, jaki jest obecnie produkowany jako kino rozrywkowe, wypada naprawdę dobrze. Miller szkodzi sobie niepotrzebnymi nawiązaniami do poprzednie odsłony, bo o ile pewne mrugnięcia okiem do widza są fajne, a znalazło się tutaj nawet coś dla fanów gry z ubiegłej dekady, no to jednak pomysł z pokazywaniem w napisach końcowych scen akcji z „Na drodze gniewu” jest strzelaniem sobie w stopę, bo tylko przypomina widzowi jaka przepaść leży pomiędzy arcydziełem gatunku, a tylko kolejnym solidnym kinem akcji.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Rok 2024 w kinie - filmy, na które czekam.

 


Dopytywaliście się o moją coroczną listę najbardziej obiecujących tegorocznych premier kinowych. Wiedziałem, że powstanie, ale długo się zbierałem do spisania tego, bo czułem, że będzie to czasochłonne zajęcie. Dobrze mi się wydawało. Jak zaraz zobaczycie, lista jest bardzo długa, bo naprawdę jest na co czekać w tym roku. I to nawet z pominięciem jednego z najmocniejszych filmów, jakie zobaczycie w tym roku, czyli „Strefy interesów” (marzec), którą widziałem już pół roku temu. Jak zwykle, jest to lista subiektywna, skupiona na filmach, których wypatruję, a nie wszystkich nadchodzących interesujących polskich premier kinowych, bo część z tych produkcji miałem już okazję zobaczyć. Nie znajdziecie więc poniżej „Anatomii upadku” (luty), „Upadających liści” (luty), czy też „Bulionu i innych namiętności” (kwiecień) oraz „Perfect days” (maj), filmów dobrych, wartych uwagi, które miałem już okazję zobaczyć w Cannes. 

Większość z poniższych tytułów nie było jeszcze pokazywanych publicznie, wiele z nich nie jest w tej chwili nawet ukończonych, tym bardziej jednak mnie ekscytują, bo stanowią niewiadomą i obietnicę czegoś bardzo dobrego. Starałem się ułożyć to wszystko chronologicznie. Daty nieznanych jeszcze premier oczywiście zgadywałem, wstawiając najbardziej prawdopodobny festiwal na jakim te filmy zostaną pewnie zaprezentowane. Marzec to SXSW. Maj to rzecz jasna Cannes. Wrzesień natomiast to Wenecja lub Toronto. Przy tych datach zobaczycie znak zapytania. Warto jeszcze wiedzieć, że część z tych filmów zakończy w tym roku swoją podróż tylko na festiwalowym obiegu. 

No dobra, przejdźmy w końcu do rzeczy: 

„The Iron Claw” (reż. Sean Durkin) – nowy dramat od studia A24 o autentycznej rodzinie zapaśników z ubiegłego stulecia zebrał masę pozytywnych opinii i można go już nawet upolować w polskich kinach na pierwszych przedpremierowych pokazach. W obsadzie Zac Effron, Jeremy Allen White, Harris Dickinson, Holt McCallany i Lily James. [Luty] 

„Dune: Part Two” (reż. Denis Villeneuve) – nikomu raczej nie trzeba przybliżać tego filmu. [Marzec] 

„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite”. W zasadzie to nie muszę wiedzieć niczego więcej, bo odkąd kilkanaście lat temu zobaczyłem rewelacyjną „Zagadkę zbrodni”, po każdy kolejny jego film sięgam w ciemno. „Mickey 17” będzie sci-fi osadzonym w kosmosie, a Robert Pattinson wcieli się w klona, jedną z wielu wersji tej samej osoby, wysłanych na galaktyczną misję. Oprócz niego zobaczymy jeszcze Marka Ruffalo, Toni Collette i Stevena Yeuna. [Marzec] 


 

„Minghun” (reż. Jan P. Matuszyński) - historia o Jurku (Marcin Dorocinski), którego córka ginie w wypadku samochodowym. Za namową teścia (Daxing Zhang) postanawia odprawić chiński rytuał, tytułowy minghun, będący zaślubinami po śmierci. Panowie ruszają w poszukiwaniu odpowiedniego (nieżywego) kandydata na „męża” dla zmarłej dziewczyny. Brzmi intrygująco. I międzynarodowo. [Marzec] 

„MaXXXine” (reż. Ti West) – finałowa odsłona trylogii Ti Westa („X”, „Pearl”) zabierze tym razem do Los Angeles lat 80. i opowie o dalszych losach Maxine (Mia Goth), znanej z pierwszego filmu aktorki porno, walczącej teraz o swoje miejsce w Hollywood. [Marzec?] 

„Civil War” (reż. Alex Garland) – opowieść o nowej amerykańskiej wojnie domowej, wypuszczona do kin w przededniu kolejnej kampanii prezydenckiej, silnie dzielącej społeczeństwo, być może będzie celowym wsadzeniem przez Garlanda kija w mrowisko, ale liczę, że pójdzie za tym coś więcej i jeden z najciekawszych głosów płynących dziś z Hollywood, będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Albo po prostu porządnie walnie nas po łbie. [Kwiecień] 

„Love Lies Bleeding” (reż. Rose Glass) – czyli pani od bardzo udanego debiutanckiego filmu „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” to lesbijskie kino zemsty w rytmie i stylistyce lat 80. z dobrze zapowiadającymi się rolami Kristen Stewart i Katy M. O’Brian, no i jeszcze Eda Harrisa w odjechanej stylizacji. [Kwiecień] 

„Challengers”/„Queer” (reż. Luca Guadagnino) – podwójna dawka Guadagnino. „Challengers” z Zendayą miało się pojawić na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, ale zostało w ostatniej chwili wycofane z imprezy przez dystrybutora ze względu na strajk aktorów i pojawi się w kinach wiosną. „Queer” z Danielem Craigiem i Jasonem Schwartzmanem, adaptacja powieści Williama S. Burroughsa, najpewniej trafi do programu tegorocznej edycji weneckiego festiwalu. Guadagnino nie próżnował. [Kwiecień/Wrzesień?] 


 

„Polaris” (reż. Lynne Ramsay) – Joaquin Phoenix i Rooney Mara w nowym filmie autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „ Nigdy cię tu nie było”, w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła. Wystarczy? Myślę, że wystarczy. [Maj?] 

„Limonov: The Ballad of Eddie” (reż. Kiriłł Sieriebriennikow) – Kiriłł zachwycił mnie dotąd raz, osiem lat temu, filmem „Uczeń”, jego późniejsze projekty nie miały już w sobie tej mocy, ale z niezmiennym zainteresowaniem spoglądam w kierunku kolejnych produkcji rosyjskiego twórcy. Tym razem opowie o żyjącym na zachodzie radykalnym sowieckim poecie skonfliktowanym z radzieckimi władzami. W głównej roli Ben Whishaw. [Maj?] 

 „Emilia Perez” (reż. Jacquesa Audiard) – zarys fabuły nowego filmu Audiarda („Prorok”, „Paryż, 13. dzielnica”) brzmi nieźle. Meksyk. Szef kartelu kontaktuje się z prawniczką. Chce przejść na emeryturę, zapaść pod ziemię i spełnić swoje największe życiowe pragnienie: zostać kobietą. W obsadzie Zoe Saldana, Selena Gomez i Edgar Ramirez. [Maj?] 

 „Furiosa: A Mad Max Saga” (reż. George Miller) - „Fury Road” jest jednym z moich ulubionych filmów ubiegłej dekady. „Furiosa” pewnie nie będzie nawet ulubionym filmem roku, ale bardzo chciałbym się mylić. Powraca George Miller, Junkie XL, osoby odpowiedzialne za różne piony realizacyjne i scenariusz, a w głównej roli Anya Taylor-Joy i Chris Hemsworth jako główny antagonista. Składam już pierwsze ofiary u bram Walhalli, żeby premierowy seans był chociaż w połowie tak bardzo ekscytujący i niezapomniany, jak mój pierwszy kontakt z poprzednią odsłoną. [Maj] 


 

„The Shrouds” (reż. David Cronenberg) – wygląda na to, że po długiej przerwie w reżyserowaniu, David Cronenberg powrócił z nowym zapałem i twórczymi siłami, bo dwa lata po canneńskiej premierze „Zbrodni przyszłości”, najprawdopodobniej przyleci do Francji z kolejną mroczną historią, tym razem o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi leżącymi na cmentarzu. W obsadzie Diane Kruger, Guy Pearce i Vincent Cassel. [Maj?]

„Bird” (reż. Andrea Arnold) – pierwszy od ośmiu lat („American Honey”) pełnometrażowy film Andrei Arnold, o którym wiadomo na razie tyle, że Barry Keoghan zrezygnował dla niego z występu w drugiej części „Gladiatora”. Oprócz niego zobaczymy na ekranie jeszcze Franza Rogowskiego. Wyprodukowało studio A24, a premiera najpewniej w Cannes. [Maj?] 

„Blitz” (reż. Steve McQueen) – wojenna historia kilku londyńczyków w okresie niemieckich bombardowań. Za kamerą twórca takich dzieł jak „Głód” i „Wstyd”, a przed kamerą Saoirse Ronan, Stephen Graham i Harris Dickinson znany z „Triangle of Sadness”. [Maj?] 

 „Kingdom of the Planet of the Apes” (reż. Wes Ball) - Wes Ball, mający na koncie bardzo przeciętną trylogię sci-fi, rozpoczętą „Więźniem labiryntu”, nie nastraja wprawdzie przesadnym optymizmem do tego filmu, ale Matt Reeves zrobił tyle dobrego dla marki swoimi dwoma poprzednimi odsłonami, skutecznie rozpalając moją miłość do tego świata, że dopóki nie zostanie ona brutalnie zgaszona przez Balla i Disneya, pozwolę sobie na ostrożną wiarę w ten projekt. Zwiastun mnie kupił. [Maj] 

„Inside Out 2” (reż. Kelsey Mann) – jeden z najlepszych (moim zdaniem to nawet najlepszy) filmów Pixara musiał się kiedyś doczekać kontynuacji, bo w tym genialnym koncepcie jest jeszcze sporo potencjału do zagospodarowania. 9 lat temu wypatrywałbym tego z ekscytacją. Dziś czekam raczej z chłodnymi emocjami, bo to już nie jest ten sam Pixar, co wtedy, a projektem steruje do tego osoba, która nie miała dotąd okazji się sprawdzić w formie pełnometrażowej animacji. Z rewelacyjnego pomysłu zrodziła się pewnie zaledwie dobra kontynuacja, ale wciąż mam nadzieję, że jednak mnie pozytywnie zaskoczą i zachwycą. [Czerwiec] 

„The Bikeriders” (reż. Jeff Nichols) – po lekkim zamieszaniu z odwołaną zeszłoroczną grudniową datą premiery i zmianą dystrybutora, nowy film Nicholsa („Take Shelter”, „Uciekinier”) ostatecznie dostaniemy w połowie roku. Zaliczył już kilka festiwali i większość płynących z nich recenzji była pozytywna. „The Bikeriders” opowiada o losach klubu motocyklowego na przestrzeni lat 60. Zacznie się niewinnie, od wspólnoty lokalnych zapaleńców motorów, a zakończy mrocznie, powolną metamorfozą w gang motocyklowy. Obsada: Austin Butlera, Tom Hardy, Jodie Comer, Michael Shannon, Paul Sparks, Norman Reedus, Damon Herriman oraz Karl Glusman. [Czerwiec] 


 

„Alien: Romulus” (reż. Fede Alvarez) – mam ogromny głód jakiegoś dobrego filmu o xenomorphach. Czy to właśnie będzie ten film? Ciężko powiedzieć, bo Alvarez jest nierównym reżyserem i scenarzystą, ale zarówno jego remake „Martwego zła”, jak i pierwsza część „Nie oddychaj”, pokazały, że lubi się zapędzić w naprawdę mroczne i brutalne rejony. Jeżeli tylko dostał wolną rękę od studia to jest szansa, że w końcu znowu zobaczymy coś naprawdę dobrego z tymi wypełnionymi kwasem bestiami. [Sierpień] 

 „Kinds of Kindness” (reż. Yorgos Lanthimos) – film „Poor Things” przez ostatnie dwa lata gościł na poprzednich wcieleniach tej listy. Doczekaliśmy się go w końcu, zdecydowanie było warto czekać na niego przez tyle czasu, można już więc zacząć wypatrywać premiery kolejnego dzieła greckiego reżysera. W głównej roli ponownie Emma Stone. Oprócz tego jeszcze Jesse Plemons, Willem Dafoe, Margaret Qualley i Hunter Schafer. Scenariusz (o którym na razie jest cicho) Lanthimos napisał wspólnie z Efthimisem Filippou, który pracował nad większością jego filmów (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Film jest ukończony więc pewnie pierwsze pokazy za kilka miesięcy w Cannes albo Wenecji, ale w ostatnich latach Grek wybierał raczej Włochy. [Wrzesień?] 

„The End” (reż. Joshua Oppenheimer) - zastanawialiście się może, co porabia Joshua Oppenheimer, po nakręceniu dwóch głośnych dokumentów („Scena zbrodni” i „Scena ciszy”) o ludobójstwie w Indonezji? Otóż stworzył postapokaliptyczną historię z Michaelem Shannonem i Tildą Swinton opowiedzianą w konwencji klasycznego broadwayowskiego musicalu. „The End” to historia bogatej rodziny żyjącej od 20 lat w podziemnym bunkrze, gdzie się ukryła przed katastrofą ekologiczną, która wybiła życie na całej planecie. Główny twist polega jednak na tym, że głowa rodziny (Shannon), jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za zniszczenie ziemskiej biosfery. Jego związek z żoną jest więc od dekad skażony dręczącym ich poczuciem winy z powodu bliskich, którym pozwolili umrzeć, gdy sami popędzili do schronienia, a także wypieraną przez nich świadomością skali zbrodni na całej ludzkości i planecie, jaką popełniła ich firma. Wygląda więc na to, że Oppenheimer będzie dalej zgłębiać ludzką naturę i umiejętność do tłumaczenia przed samym sobą najgorszych popełnionych obrzydliwości. [Wrzesień?] 

„Parthenope” (reż. Paolo Sorrentino) – Sorrentino tym razem o rodzinnym Neapolu w historii rozciągniętej na długie dekady. W obsadzie Gary Oldman, który zgaduję, że wcieli się w głównego bohatera. [Wrzesień?] 

„Rebel Ridge” (reż. Jeremy Saulnier) – nowy film Saulniera („Blue Ruin”, „Green room”) miał pół roku temu pokazy testowe, z których płynęły dobre opinie. Historia ma opowiadać o byłym marine ścierającym się z bandą skorumpowanych policjantów. Jest to ponoć brutalny thriller, pełen napięcia i czarnego humoru, czyli dokładnie to, czego spodziewałbym się po kolejnym filmie Jeremy’ego Saulniera. W głównej roli Aaron Pierre, znany z serialu „The Underground Railroad”. Z ważnych nazwisk wystąpili jeszcze Don Johnson i James Cromwell. [Wrzesień?] 

„Havoc” (reż Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. [Październik] 


 

„Joker: Folie a Deux” (reż. Todd Phillips) – informacja, że to będzie musical, ostudziła zapał wielu fanów pierwszej części, ale spokojnie, moim zdaniem będzie to jeszcze głębsze wejście w chory umysł głównego bohatera, który przy pomocy muzyki będzie dekodować sobie w głowie rzeczywistość i reagować na „związek” z nowym ekranowym wcieleniem Harley Quinn. [Październik] 

 „Nosferatu” (reż. Robert Eggers) - czekam na to bardzo, bo nowy film Eggersa jest zawsze wydarzeniem w świecie kina, a to na pewno nie będzie sztampowy remake. Młody twórca zapewne wgryzł się głęboko w wierzenia ludowe i realia portretowanej epoki. Reżyser obiecuje pełnokrwisty (hehe) horror gotycki, a Bill Skarsgård w wampirzej kreacji jest podobno rewelacyjny. Oprócz niego w obsadzie jeszcze Lily-Rose Depp, Aaron Taylor-Johnson, Nicholas Hoult, Emma Corrin oraz Willem Dafoe. [Grudzień] 

„Spider-man: Beyond the Spider-verse” (reż. Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson) – po zeszłorocznych doniesieniach mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dostaniemy ten film w tym roku, ale też nie mam ciśnienia na to, niech poświęcą temu projektowi tyle czasu, ile potrzebują, żeby dostarczyć produkt na rewelacyjnym poziomie dwóch poprzednich odsłon. Mogę poczekać. [Listopad-Grudzień?] 

Mógłbym jeszcze wymieniać dalej, bo w Cannes pewnie zobaczymy nowe filmy Seana Bakera („Anora” o pracownicach seksualnych) i Francisa Forda Coppoli („Megalopolis”, które próbował zrealizować od dekad i w końcu postanowił sfinansować 120-milionową produkcję z własnych pieniędzy). Być może dostaniemy też „Emmanuelle”, nową adaptację słynnej erotycznej powieści, wyreżyserowaną przez Audrey Diwan, autorkę „Zdarzyło się”, nagrodzonego dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji. Od kilku już lat Terrence Malick dłubie przy montażu „The Way of the Wind”, filmu opowiadającego o Chrystusie. Możliwe, że w tym roku w końcu puści to w świat. Możliwe też, że nie zrobi tego jeszcze przez kolejne cztery lata. Poprzesuwany grafik premier, albo raczej rozsypane domino tychże, sprawił, że w tym roku dostaniemy tylko jeden film Marvela (powiązany z MCU). Trzeci „Deadpool”, pierwszy zrobiony pod flagą Disneya, być może zaostrzy wszystkim apetyt na przyszłoroczny desant marvelowych produkcji i mutantów w nadchodzących tytułach, albo tylko utwierdzi w przekonaniu, że taka dłuższa przerwa od tego, była wszystkim potrzebna.

Jedno jest pewne. Jest na co czekać. Będzie co oglądać w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że nie zabraknie też licznych zachwytów i pozytywnych zaskoczeń.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Green Room (Sala strachu) - recenzja

 


Punkowa kapela w pogoni za groszem trafia do jakiejś lokalnej mordowni. Jak się okazuje, jest to miejsce zarządzane przez gang neonazistów, który w podziemiach klubu produkuje heroinę. Po niezbyt udanym występie, sytuacja robi się dla zespołu śmiertelnie niebezpieczna, gdy jeden z muzyków przypadkiem trafia na jeszcze nieostygłe zwłoki dziewczyny z nożem wbitym w głowę. Poziom napięcia szybko wystrzeliwuje pod sufit, a punkowcy po krótkiej przepychance ze skinami barykadują się w przebieralni, czyli tytułowym „Green Roomie”. Naziole dzwonią po swojego szefa, Darcy’ego, granego przez Patricka Stewarta. Przewidywana długość życia całego zespołu dostaje świeżutką wieczorną aktualizację. 

Gdy „Green Room” pojawił się w Cannes niecałe 9 lat temu, nazwisko jego reżysera, Jeremy’ego Saulniera, było już znane wśród festiwalowych bywalców za sprawą „Blue Ruin”, starszego o dwa lata filmu, pokazywanego w Toronto, Sundance i Cannes (gdzie zgarnął nagrodę FIPRESCI). Oba filmy były niewątpliwie podobne. Saulnier przyglądał się w nich zachowaniu przeciętnych ludzi w nieprzeciętnych sytuacjach. „Blue Ruin” nie oglądałem od jakichś 10 lat, ale wciąż dobrze pamiętam, jak nieporadnie główny bohater podchodził do zemsty na mordercy ojca oraz późniejszego starcia z jego rodziną. W „Green Room” jest podobnie. Gdy pionki zostają już rozstawione na planszy, przyzwyczajony gatunkowymi schematami widz, z grubsza spodziewa się, jaki będzie rozwój zdarzeń. Opanowany szef gangu (Stewart stylizowany nieco na Waltera White’a z „Breaking Bad”) zapewne użyje jakiegoś sprytnego podstępu, żeby wywabić bohaterów z kryjówki, młodzi muzycy natomiast odkryją, że przyparci do muru potrafią rozbudzić w sobie duszę drapieżnego wojownika. I rzeczywiście, poniekąd tak właśnie jest, ale obie strony są urzekająco niezgrabne w swoich działaniach. 

Jest to dość odświeżające, gdy postaci filmowe nie sprawiają wrażenia geniuszy, zdolnych do planowania i reagowania na wszystko z marszu, przewidując przy tym z wyprzedzeniem każde zachowanie przeciwnika. W świecie Saulniera w ułamku sekundy można skończyć z wielką dziurą w głowie, bo akurat ktoś wszedł do pomieszczenia z shotgunem, albo z gardłem przegryzionym przez krwiożerczego pitbulla. Gdy coś zaskakuje bohaterów to najczęściej nie prą na oślep do przodu tylko wycofują się o kilka kroków. Śmierć jest nagła i zazwyczaj krwawa, a na widowni towarzyszy jej odgłos powietrza wypuszczonego z szokowanych ust oraz syczących z obrzydzenia ludzi. 

Reżyser bawi się oczekiwaniami widza, swoich bohaterów traktując bezlitośnie, nierzadko bezceremonialnie wycinając ich z historii, która gatunkowo płynnie przeskakuje od thrillera do kina survivalowego z elementami slashera. Nie unika przy tym scen humorystycznych, spuszczając nieco powietrza z tej historii pełnej nerwowego napięcia i dosadnej przemocy.

środa, 27 grudnia 2023

Babylon (Babilon) - recenzja

 


Zauważyłem, że nawet osoby, którym „Babilon” przypadł do gustu, często kręcą nosem na jego finałowy akt, osadzony w latach 50. Zupełnie nie mogę się pod tym podpisać. Epilog w zasadzie „ustawił” mi ten film, dostroił go i idealnie spuentował ideę za nim stojącą. Wziął długą, szaloną, nieokrzesaną, wielowątkową historię i spiął ją zgrabną klamrą. No bo co tam widzimy? [Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał, w tekście będą SPOILERY] Faceta, który załapał się jeszcze na ostatnią falę starego Hollywoodu. Dyskretnego obserwatora, ale też rezolutnego asystenta tego hedonistycznego, ekstrawaganckiego świata, zbudowanego wokół pierwszych fabryk celuloidowych marzeń i zblazowanych gwiazd kina niemego, głodnych ciągłych bodźców. Manny był świadkiem tego, co było dawniej, i beneficjentem tego, co nastąpiło później. Jako jeden z pierwszych dostrzegł potencjał komercyjny drzemiący w kinie dźwiękowym i wybił gwałtownie do góry na fali drastycznych zmian jakie wstrząsnęły ówczesnym Hollywood. 

 „Babilon” jest historią zmierzchu starego świata, ale też świtu czegoś nowego, zbudowanego na gruzach byłego porządku. Jeżeli mamy gruzy to oczywiście są też ofiary, a tymi są wszyscy, którzy nie potrafili, bądź nie chcieli, zaadaptować się do nowego Hollywoodu. Zanim jednak przyjdzie rozliczenie, najpierw musi zajść proces czerpania i wydawania, a Damien Chazelle wie, jak pokazać eksces, zarówno w pracy, jak i podczas bawienia się. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu poświęca najpierw temu drugiemu aspektowi, żeby następnie pokazać, jak niewiele się to różniło od procesu twórczego dawnego Hollywood. To długie wprowadzenie w ten świat jest niesamowitym, ale też nieco wyczerpującym, kalejdoskopem scen, portretujących obłęd, rozpasanie, wyniszczający styl życia, funkcjonowanie na najwyższych obrotach i katastrofalne upadki, gdy w końcu zabraknie w organizmie paliwa do utrzymywania tego szalonego lotu koszącego prowadzonego przez jego właściciela. Scena długiej, półgodzinnej, hedonistycznej imprezy, imponuje skalą wykonania, zamaszystością kolejnych scen, brakiem hamulców moralnych i estetycznych, wejściem w to na całego i dociśnięciem pedału gazu do końca, nie oglądając się nie tylko na obyczajność, ale też metraż. 

 

Jeszcze lepszy jest jednak „dzień po”, a w zasadzie to „dwie do czterech godzin po”, gdy większość zwłok zebrano już z parkietu, a kto dalej był w stanie ustać na nogach, ten zabrał się do pracy. Jest to mój ulubiony segment filmu, przecudowna kakofonia zgiełku, zbudowana z kurzu, potu, krwi, testosteronu, furii, rozbuchanych ambicji, jeszcze bardziej rozdętego ego, ale też miłości do kina, w skrócie: fascynujący chaos procesu realizacji sztuki filmowej. Uwielbiam postać niemieckiego reżysera, znajdującego się w samym oku tego cyklonu, karykaturalnego, despotycznego, wrzaskliwego gościa, który jednocześnie kona i odżywa na nowo w każdej sekundzie obłędu, jaki towarzyszy produkcji jego filmu. Warto dodać, że grający go Spike Jonze, reżyser mający na koncie takie filmy, jak „Ona”, „Adaptacja” i „Być jak John Malkovich”, spędził lata zerowe (i późniejsze) na produkowaniu oraz lataniu z kamerą za obłąkaną ekipą Jackassów, on swoją dawkę dzikiego, twórczego szaleństwa, już widział na własne oczy, przeżył to, miał z czego czerpać na planie „Babilonu”. 

Montaż w tym filmie utrzymuje się na doskonałym poziomie przez cały czas, ale przez pierwszą godzinę stoi na doprawdy wybitnym poziomie. Twórcy pewną ręką prowadzą widza przez ten intensywny świat doznań i zdarzeń, żonglując tym wszystkim jednocześnie, pławiąc się w chaosie i zgiełku, obrzucając tym odbiorcę, przytłaczając go, ale nigdy nie pozwalając mu zatonąć, wyciągając co jakiś czas pomocną dłoń, pozwalając się czegoś zaczepić, albo szokując nagłym przeskokiem tonalnym, gdy następuje cisza po burzy, czy też raczej chwila oddechu przed kolejną nawałnicą. 

„Babilon” jest filmem o ludziach przeżutych przez Hollywood, o gwiazdach, które błyszczały jasno, oświetlając drogę innym, ale gdy się wypalały, nie było nikogo, kto zrobiły to samo dla nich. Warto jednak pamiętać, że jest to film Damiena Chazelle’a, który większość reżyserskiej kariery poświęcił na przyklaskiwaniu takiemu spalaniu się na scenie lub w pracy. Owszem, wielkość i sława wymagają niebywałych poświęceń, składanych na ołtarzu sztuki lub kartach historii ludzkości, a ofiarodawcy mogą finalnie być nieszczęśliwi w życiu, z powykręcanymi relacjami z innymi ludźmi, ale Chazelle przypomina, że 100 lat później nie będzie to miało znaczenia, bo istotna będzie pamięć ludzkości o tych ponadprzeciętnych jednostkach. 


 

Jest to teza, z którą można się nie zgadzać, albo kręcić nosem na realizatorskie rozpasanie, spajające ten film, na zupełny brak umiarkowania w skali tej historii, niemiłosiernie długim metrażu opowieści, liczbie ekscesów na ekranie, piętrzonych wątków i czających się w nich truizmach. Chazelle dźwiga tutaj prawdziwie monumentalne dzieło pod którym stale chwieją mu się nogi. Wielokrotnie się wywraca i rozbija sobie twarz, ale jakoś daje radę stanąć ponownie na wyprostowanych kończynach, które jeszcze wielokrotnie mu się ugną pod tym kolosem. 

Z fascynacją przyglądam się temu za każdym razem, gdy zasiadam do kolejnej trzygodzinnej podróży przez ten nieidealny, ale jakże wciągający, świat dawnego Hollywood. I wzruszam, podobnie jak Manny, gdy zasiada w finale na pokazie „Deszczowej piosenki”, widząc jak Hollywood dworuje sobie z jego dawnych przyjaciół, robiąc sobie żarty z ich zawodowych dramatów, które ostatecznie były przyczyną ich bolesnego upadku. Nowe pożarło stare, a po latach urządza sobie jeszcze imprezę na jego resztkach, opowiadając przy okazji o samym procesie pożerania. Chazelle nie kończy jednak tej opowieści gorzką nutą, zamiast tego przypomina o istocie kina, jego pięknie, nieuchwytnej magii, wielorakości doświadczenia kinowego, o tym, że jest w nim miejsce zarówno dla miłośników intelektualnego czarno-białego Bergmana, jak i kolorowej Pandory z filmów Camerona, a także wszystkiego tego, co pomiędzy. Jest też miejsce na opowieści o artystach takich jak Nellie, Jack, Sidney i Lady Fay, osobach przemielonych i wyplutych przez show-biznes, a jednocześnie unieśmiertelnionych przez swego „oprawcę”.

niedziela, 22 października 2023

Past Lives (Poprzednie życie) - recenzja



Sytuacja ma miejsce kilka lat temu. W roku 2018, żeby być dokładnym, gdzieś w East Village, w barze znajdującym się na dolnym Manhattanie, miejscu słynącym z bogatego życia nocnego. Kobieta siedzi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Ona jest kanadyjką koreańskiego pochodzenia z zieloną kartą zdobytą po poślubieniu Amerykanina. Jednym z tych mężczyzn jest właśnie on. Drugim jej dawna miłość z Korei, której nie widziała od czasu szkoły średniej. Siedzą, rozmawiają, ona stanowi pomost pomiędzy mężczyznami, zarówno komunikacyjny, bo tłumaczy rozmowę oraz różnice kulturowe, ale też pomost towarzyski, gdyż jest jedynym powodem, że życiowe drogi tych mężczyzn przecięły się w tamtym momencie. Ona się zastanawia, co sobie myślą, o ich trójkącie, obcy ludzie dookoła. Jak rozszyfrowują dynamikę tej relacji. Jakie nadają w niej role każdemu z nich. Mąż, chłopak, brat, przyjaciel, kto jest kim, dla niej, zdaniem nieznajomych. Jest to punkt zapalny do zrodzenia się w głowie Celine Song pomysłu na film „Past Lives” („Poprzednie życie”). 

 „Past Lives” nie jest jednak historią opartą w pełni na prawdziwych wydarzeniach. Film opowiada o młodzieńczym uczuciu dwójki koreańskich nastolatków, którzy zostają rozdzieleni, gdy dziewczyna przenosi się z całą rodziną do Kanady. On próbuje odnowić kontakt po 12 latach rozłąki, na jakiś czas rodzi to intensywną relację opartą na technologii, przede wszystkim na ciągłych rozmowach przy pomocy skype’a, ale ostatecznie całkowicie uciętą na kolejnych 12 lat. On pojawia się nagle w Nowym Jorku, gdzie ona już od dawna mieszka. Problem w tym, że jest już mężatką i to szczęśliwą. Czy stara miłość nie rdzewieje, a amerykański mąż okaże się dupkiem, który staje na drodze przeznaczeniu i „prawdziwej” miłości? Otóż niekoniecznie. 

No dobrze, uczucie jest obecne, zwłaszcza po jego stronie, bo dziewczyna była tą pierwszą wielką miłością do której wzdychał przez resztę życia. Sprawę niestety komplikuje amerykański mąż (świetny John Magaro), mający tupet bycia uroczym, mądrym, porządnym gościem. Gdyby usłyszał, że żona zostawia go dla nastoletniej miłości to najprawdopodobniej cierpiałby, ale zrozumiałby to. Dwójka koreańskich bohaterów natomiast zdaje sobie sprawę, że być może uciekła im szansa na jakąś wielką romantyczną miłość zapisaną w gwiazdach, ale w jej przypadku alternatywa wcale nie jest czymś gorszym, a miłosny zapis w niebie być może dotyczy tylko jakiejś alternatywnej rzeczywistości, albo ich kolejnego wcielenia. 


 

Jest to bardzo ciekawie rozpisana dynamika relacji pomiędzy postaciami, działająca pod względem emocjonalnym, oparta na szacunku i trosce, a nie dzikim pożądaniu i zdradzie, ale zbyt wykastrowana przez brak tych 24 lat prawdziwego kontaktu pomiędzy postaciami i jakiejś solidniejszej fabularnej nici splatającej te wszystkie lata, żeby do końca uwierzyć w głębię tego potencjalnego uczucia, które nigdy tak naprawdę nie zdołało w pełni zakwitnąć. Niewykluczone, że nie wierzy w to sama reżyserka, która cały wątek potencjalnego romansu i rozmów koreańskich bohaterów na temat przeznaczenia, dopisała do niewinnej pod tym względem autentycznej sytuacji ze wspomnianego baru, którą odczytała jako świetny punkt startowy do czegoś więcej. W filmie powracającym motywem jest koreańskie słowo „inyeon”, pochodzące z buddyzmu, określające więź łączącą parę ludzi poprzez ich wszystkie życia, rodzaj przeznaczenia, które może się skończyć romantyczną miłością. Bohaterka w pewnym momencie trochę to obśmiewa jako świetny tekst na podryw. Jednocześnie Celine Song sprytnie wykorzystuje okazję żeby uwieść przy jego pomocy widzów. 

Z całą świadomością oczywistości wykorzystanej przez niej sztuczki i emocjonalnych sznurków, za które zgrabnie pociąga, muszę jednak przyznać, że jestem nieco uwiedziony przez jej film. Zapewne nie jestem w tym odosobniony, bo Song porusza w nim kilka uniwersalnych tematów, które rezonują z odbiorcami z całego świata. Emigranckie doświadczenia kogoś żyjącego na przecięciu różnych kultur. Sentymentalna podróż w przeszłość, ku dawnej miłości, i rodzące się z tego pytania o to, co mogłoby być, a nie stało się. Wątpliwość, czy wybrało się najlepszą wersję swojego życia, a może jednak niekoniecznie. 

„Past Lives” być może nie do końca działa tak, jak tego chcielibyśmy, gdy rozważamy to jako historię o przeznaczeniu i miłości, ale jednocześnie jest w nim tyle uroku i pięknych emocji, zwłaszcza w drugiej połowie, że z przyjemnością wraca się do niego po jakimś czasie. Widziałem już dwukrotnie, najpierw na festiwalu, a później w kinowej dystrybucji, i nie mam wątpliwości, że jeszcze wrócę do niego w przyszłości. Z tego co zaobserwowałem, to takie powroty zafundowało sobie wiele osób, które miały okazję na kilkumiesięczne przerwy pomiędzy seansami. 

PS. Celine Song przyszła na ten świat jako Ha Young. Podobnie jak bohaterka filmu, gdy przeprowadzali się do Kanady, dostała od rodziców możliwość wybrania sobie nowego imienia. W pobliżu leżała wtedy płyta Celine Dion.

niedziela, 16 lipca 2023

Nowe Horyzonty 2023: Filmy, które warto zobaczyć

 


Już w najbliższy czwartek rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. W tym roku z nowym sponsorem tytularnym (mBank). 23 edycja oferuje kinomanom ogrom filmów do zobaczenia, a w związku z tym niełatwy wybór przy zakupie biletów i preferowanych seansów dla posiadaczy karnetów, więc jak co roku przybywam z odsieczą i kilkunastoma tytułami, które mogę polecić osobom poszukującym inspiracji. 
 
 „Bulion i inne namiętności” (reż. Anh Hung Tran) – nie dajcie się odstraszyć polskiemu tytułowi, film był największą pozytywną niespodzianką tegorocznego konkursu głównego w Cannes. Jest to najpiękniejszy wizualny food porn dostępny na rynku w tym roku. Żarliwy list miłosny do wykwintnego jedzenia. Celebracja degustacji znakomitych potraw jako wyrafinowanego pomysłu na życie, ale też zachwyt nad samym procesem przyrządzania i odkrywania nowych smaków oraz potraw. Jedzenie jest tu punktem wyjścia, celem, spoiwem. Jest to środek wyrazu uczuć, manifestacja pożądania i troski, afrodyzjak i pocieszyciel, źródło radości i spełnienia. Odpowiada za to wietnamski reżyser, Ang Hung Tran, ale jest to film na wskroś francuski. Melodramat pełną piersią, w którym o uczuciach mówi się z równą pasją, co przyrządza skomplikowane potrawy, a cytaty z filozofów i poetów towarzyszą dyskusjom o nauce stojącej za kulinarnymi odkryciami. 
 
„Monster” (reż. Hirokazu Koreeda) - nowy film Hirokazu Koreedy rozpoczyna się w jego strefie komfortu. Japończyk znowu wychodzi od opowieści o rodzinie, ale szybko od tego tematu ucieka, bo to nie będzie kolejna w jego wykonaniu historia o więzach krwi lub patchworkowej komunii ludzi, których związało ze sobą nie tyle pokrewieństwo, co zrządzenie losu. „Monster” tak naprawdę jest o pozorach, relatywizmie, o tym z jaką łatwością wyrabiamy sobie opinię o innych i związanych z nimi wydarzeniach, nie posiadając pełnego zestawu informacji potrzebnych do sprawiedliwego osądu. Koreeda sugeruje jakąś tajemnicę do rozwiązania, źródło (a może źródła?) szkolnej przemocy do wskazania palcem, dziecięcy sekret do odkrycia, skomplikowaną siatkę powiązań pomiędzy postaciami do nakreślenia. Następnie robi woltę fabularną, złożone już kawałki emocjonalnej łamigłówki gwałtownie rozwala, dodając przy okazji nowe elementy, skrywane dotąd przez widzem. A później robi to jeszcze raz. I jeszcze raz. 
 

 
„Polite Society” (reż. Nida Manzoor) – cykl Nocne Szaleństwo to zawsze wielka ruletka, w której można trafić na jakąś cudowną rozrywkową perłę, zaskakującą czymś oryginalnym, ale często losuje się jakiegoś filmowego szrota, którego próbujemy zapomnieć jeszcze podczas seansu. „Polite Society” zdecydowanie bliżej do tej pierwszej kategorii. Podczas seansu kojarzył mi się trochę z „Wszystko wszędzie naraz”, ale nie tyle przez gatunek sci-fi, o który lekko tutaj zahaczono, co pomysł opowiedzenia o realiach emigranckiego życia (główne bohaterki są pakistańskiego pochodzenia) w angielskojęzycznym społeczeństwie poprzez formę szalonej komedii zmieszanej z filmem o sztukach walki. Lista gatunków i zapożyczeń stylistycznych wrzuconych przez reżyserkę do jednego filmowego kociołka bynajmniej się na tym nie kończy, bo mamy tutaj klimat oraz logikę wydarzeń rodem z bollywoodzkiej produkcji, elementy heist movie, jest młodzieżowo i wesoło, ale też szczerze pod względem emocjonalnym, bo opowiedziano to wszystko z sercem do bohaterów. 
 
„How to Have Sex” (reż. Molly Manning Walker) – film, który zgarnął główną nagrodę w canneńskiej sekcji Un Certain Regard, atakuje widza trochę z zaskoczenia. Tytuł sugeruje kolejną głupawą komedię o napalonych nastolatkach. Pierwsza połowa filmu może rodzić skojarzenia z „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Same fałszywe tropy, bo oprócz dekadenckich obrazków imprezującej młodzieży i okazjonalnej luminescencyjnej kolorystyki, „How to have sex” nigdy nie skręca w kierunku lubieżnego, psychodelicznego „bad tripa”, w stylu wspomnianego filmu z ubiegłej dekady. Koszmar na pewnym etapie zagląda do tej historii, najpierw jedynie zasugerowany, jako coś istniejącego w umyśle widza, a następnie wiszącego już nad postaciami, ale jest to horror bardzo ludzki, przyziemny, intymny. Nie oznacza to, że tytuł jest mylący, przeciwnie, ten film jest o nastoletnich dziewczynach, które po ukończeniu szkoły średniej poleciały na wspólne wakacje na Krecie, gdzie na listę głównych aktywności wpisały alkohol, narkotyki i przygodny seks. Walker traktuje to jednak jako punkt wyjścia do wielu ciekawych spostrzeżeń, pomachania oskarżycielskim palcem, ale też po prostu wytłumaczenia, że empatia i dostrzeganie granic drugiej osoby to fundamentalne umiejętności, gdy chodzi o ludzką cielesność, godność i uczucia. 
 
„Perfect Days” (reż. Wim Wenders) – od czasu nieznośnie pretensjonalnego „Spotkania w Palermo” zdecydowanie bezpiecznej było wybierać Wendersa-dokumentalistę, jak Wendersa-opowiadacza fabularnych historii. „Perfect Days” jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły, ale było blisko od „koszmaru”, bo opowiedziany w formacie 4:3, film o czyścicielu japońskich publicznych toalet, który podróżuje po Tokio słuchając kaset magnetofonowych z utworami Lou Reeda, Patti Smith i Vana Morrisona, wydaje się być przepisem na nieznośnie pretensjonalne kino artystyczne. „Perfect Days” jednak działa, bo ujmuje klimatem i empatią z jaką reżyser przygląda się egzystencji głównego bohatera (w tej roli, nagrodzony w Cannes, Kōji Yakusho) oraz otaczającego go świata i ludzi. Bonusowo będziecie zachwyceni stylem japońskich toalet. Serio. 
 
„Opadające liście” (reż. Aki Kaurismäki) – u Kaurismäkiego pod względem autorskiego stylu wszystko prezentuje się zgodnie z oczekiwaniami. Utulający klimat melancholii. Beznadzieja egzystencji kontrastowana subtelnym, ale naprawdę zabawnym, humorem. Finlandia portretowana jako miejsce poza czasem, wygląda jak Polska z początku lat 90., w kinie puszczają kilkuletni film „Truposze nie umierają” Jima Jarmuscha, z radia natomiast słyszymy zeszłoroczne doniesienia z ukraińskiego frontu. 100% Kaurismäkiego w Kaurismäkim. Jeżeli znacie jego twórczość i kochacie, no to raczej nie muszę namawiać. Jeżeli jeszcze nie znacie to macie właśnie idealną okazję na rozpoczęcie nowej znajomości z wyrazistym twórca od naprawdę dobrego filmu. 
 

 
„La Chimera” (reż. Alice Rohrwacher) – jednym za rekomendację wystarczy informacja, że to nowy film reżyserki „Szczęśliwego Lazzaro”, drugich może zachęcić opinia, że to klimatyczna i kunsztowna wizualnie opowieść o bandzie plądrującej w latach 80. starożytne groby w poszukiwaniu artefaktów do sprzedaży na czarnym rynku. 
 
„Eureka” (reż. Lisandro Alonso) - „Eureka” to w zasadzie kilka filmów w jednym. Świetna pierwsza godzina zaczyna się jako arthouse’owy horror z Viggo Mortensenem żeby następnie przerodzić się w historię rodem z „Fargo”. Ostatnia godzina to już klasyczne nowohoryzontowe szlajanie się po dżungli, co ma swoich zwolenników, ale jest też świetnym pretekstem do masowych wyjść z sal kinowych. Mimo wszystko warto, żeby przeżyć tę pierwszą godzinę, szczególnie, jeżeli jest się festiwalowym wyjadaczem gotowym na nieco bardziej ekstremalne kinowe doświadczenia w nadziei, że odpłacą nam za cierpliwość czymś ciekawym. „Eureka” odpłaca. 
 
Festiwalowa podróż to jednak nie tylko oglądanie dzieł kompletnych i filmów bardzo dobrych, ale też odkrywanie ciekawych spojrzeń, niebanalnych pomysłów na kino oraz śledzenie historii, które pozostawią coś po sobie na dłużej w pamięci, albo opowiedzą o odległych miejscach, skrytych jednak w produkcjach dalekich od ideału. Jeżeli lubicie eksplorować takie mniej „bezpieczne” punkty na mapie festiwalu, które mogą czymś zaintrygować, ale mogą też bardzo rozczarować lub odrzucić, to polecam zainteresować się również tymi filmami: 
 
„Tygrysica” (reż. Amanda Nell Eu) – nagrodzony w canneńskiej pobocznej sekcji Tygodnia Krytyki film „Tygrysica” to energetyczny malezyjski horror cielesny wykorzystujący w dość oczywisty i niesubtelny sposób opowieść o transformacji młodej dziewczyny w drapieżnego demona jako metaforę okresu dojrzewania oraz relacji pruderyjnego społeczeństwa z czymś tak naturalnym jak menstruacja. 
 
„Porwany” (reż. Marco Bellocchio) – weteran kina włoskiego w stylowej opowieści opartej na autentycznej historii żydowskiego chłopca ochrzczonego w tajemnicy przed rodzicami i porwanego przez papieża Piusa IX. Interesujące i stylowo zrealizowane. 
 
„Club Zero” (reż. Jessica Hausner) – szkolne zajęcia ze „świadomego” zdrowego odżywiania jako przepustka do sekciarskiej ekstremy. Jessica Hausner ma bardzo wyrazisty styl wizualny i ciekawą historię do opowiedzenia, którą nieco rozcieńcza pobocznymi wątkami fabularnymi, ale problematyczny główny wątek zainspiruje zapewne niejedną żywiołową dyskusję w festiwalowych przestrzeniach. 
 
Coś jeszcze? Owszem. Chociażby „Showing Up” Kelly Reichardt, czyli zeszłoroczny canneński konkurs główny. Z rocznym poślizgiem, ale warty uwagi. Warto skorzystać z okazji do zobaczenia na dużym ekranie „Infinity Pool” Brandona Cronenberga. Zdaje się, że już w sierpniu pojawi się na polskim streamingu „Marcel Muszelka w różowych bucikach”, ale jest to tak urocza produkcja, że warto tego doświadczyć na pełnej sali z festiwalową publicznością. Oprócz tego, jeżeli ktoś jeszcze nie widział, no to są jeszcze chociażby do nadrobienia takie przeboje z zeszłorocznej edycji Nowych Horyzontach jak „Pięć diabłów”, „W trójkącie”, „Alcarràs” i „Blisko”. 
 
Udanego festiwalu i dajcie znać na co szczególnie czekacie.

poniedziałek, 10 lipca 2023

Glengarry Glen Ross - recenzja

 


Gdy na początku lat 90. przygotowania do realizacji filmowej adaptacji (kilkuletniej już wtedy) sztuki Davida Mameta, „Glengarry Glen Ross”, w końcu zaczynały nabierać kształtu, na progu producentów szybko pojawiła się śmietanka ówczesnych męskich gwiazd Hollywood. Chęć występu w filmie deklarowali Robert De Niro, Richard Gere i Bruce Willis. Do projektu przypisany już był Jack Lemmon. Jeszcze na etapie zbierania obsady do pokazów na Broadwayu przymierzał się do tego Al Pacino, ale musiał niestety zrezygnować na rzecz innej sztuki Mameta („American Buffalo”) wystawianej w Londynie. Szybko zaklepał sobie za to miejsce w filmowej adaptacji. W ostatecznej wersji oprócz Pacino i Lemmona wystąpili jeszcze tacy mistrzowie aktorstwa jak zmarły niedawno Alan Arkin, Ed Harris, Kevin Spacey, Jonathan Pryce i Alec Baldwin. 
 
Baldwinowi początkowo zaproponowano rolę Ricky’ego, postaci granej w filmie przez Pacino, bo ten był chwilowo zajęty występem w filmie „Morze miłości”. Gdy Alec odkrył, że jest tylko „zastępstwem”, które zostanie natychmiast zastąpione Alem jeżeli ten zasygnalizuje gotowość do występu, puścił focha i spakował manatki. Jerry Tokofsky, producent filmu, zapragnął jednak upolować obu aktorów. Ubłagał jakoś Baldwina żeby ten wybaczył niezgrabność z jaką został potraktowany i rozważył przyjęcie innej roli, która została napisana specjalnie dla niego. Krótki, ale mięsisty, wątek Blake’a, nie był obecny w sztuce. Alec przyjął rolę, wielkiej łaski jednak nie zrobił, bo szczerze przyznał, że w tamtym okresie nie miał okazji przeczytać żadnego innego równie dobrego scenariusza. Podjął słuszną decyzję, bo Blake pojawia się w „Glengarry Glen Ross” jedynie na kilka minut, ale tyle wystarcza żeby Baldwin zaliczył jeden z najbardziej wyrazistych występów w karierze. Blake to wściekły ogar kapitalizmu spuszczony ze smyczy żeby poturbować bandę kundli w nadziei, że w efekcie znajdą w tym motywację do wzniesienia się na szczyt swojego potencjału. Metoda kija i marchewki oznacza dla niego zaczęcie od solidnego wysmagania kijem, dorzucenie do tego kilku kopniaków i zachowaniae marchewki jedynie dla kogoś, kto znajdzie w tym inspirację do efektywnego działania dla dobra firmy. 
 
Krótki występ Baldwina to fantastyczna miniatura, działająca nawet w oderwaniu od fabuły, aktorski popis i pamiętny moment, który zawsze będzie się kojarzyć z tym filmem, ale też zaledwie wstęp do aktorskiej uczty jaką stanowi seans „Glengarry Glen Ross”. Nieprzypadkowo każdy kumaty aktor dobijał się do drzwi osób odpowiedzialnych za produkcję filmu. Scenariusz Mameta (oparty na sztuce nagrodzonej Pulitzerem) to majstersztyk w operowaniu dialogami - soczystymi, wulgarnymi, kontrowersyjnymi, ale przede wszystkim to perfekcyjnie wycyzelowanymi. Widać po każdym jednym aktorze w tym filmie, że operowanie słowami nawleczonymi przez Mameta sprawiało im autentyczną przyjemność, delektują się nimi, przeżuwają z rozkoszą, chłoną każde słowo. Najbardziej służą one Jackowi Lemmonowi, wyciskającego z roli przecudne niuanse, ale tutaj nie ma słabych występów, nikt nie odstaje, wszyscy stają na wysokości zadania i „dowożą” aktorstwo najwyższej jakości. Przez jakiś czas może się wydawać, że Kevin Spacey dostał zbyt mało ciekawą rolę, żeby mógł dorównać tutaj kolegom, stoi nieco na uboczu tej historii, pełni rolę obserwatora i popychadła, sprawia wrażenie aktora u progu kariery, składającego obietnicę przyszłego talentu, ale na razie będącego jedynie kurierem tlącego się potencjału, który dopiero niebawem miał w pełni eksplodować. Wtedy jednak docieramy do finałowych minut filmu, gdy jego John ma w końcu okazję pokazać pazury, bystrość umysłu i prawdziwy charakter, natychmiast staje się jasne, że Spacey nie znalazł się wśród tej wybitnej obsady przypadkiem, bo wystarczy mu odrobina solidnego scenariusza i natychmiast przejmuje ekran dla siebie. 
 
Doskonały film, jeżeli lubicie kino stojące dialogiem, spoczywające wyłącznie na barkach aktorów, wręczające im wybitne narzędzia do pracy i następnie przyglądające się z namaszczeniem temu, jak cudownie nimi operują, no to trafiliście na żyłę złota.

sobota, 1 lipca 2023

Nimona - recenzja

 


Netflix udostępnił wczoraj animację „Nimona”. Był to bardzo dobry wybór na ostatni dzień Miesiąca Dumy. 
 
Niewiele jednak brakowało, a „Nimona” nigdy nie trafiłaby do odbiorców na całym świecie. Projekt narodził się ponad 10 lat temu jako komiks transpłciowego artysty, ND Stevensona, który odpowiedzialny był później za serial „She-Ra and the Princesses of Power”. Historia opowiadała o zmiennokształtnej istocie żyjącej w świecie stanowiącym krzyżówkę realiów fantasy z elementami sci-fi. Świecie, który nienawidzi jej, ale też śmiertelnie obawia się i odbiera jako potwora. Była to oczywista alegoria transpłciowości i pokrewnych tematów, ale też opowieść o demonizowaniu tego, czego nie znamy, osamotnieniu, przede wszystkim jednak, radosna, energiczna, punkrockowa w duszy historia o nieustannym podkładaniu ładunków wybuchowych pod społeczne normy i ograniczenia, a następnie wysadzaniu ich w efekciarski sposób. W ubiegłej dekadzie Blue Sky Studios, odpowiedzialne za serię „Epoka lodowcowa”, podjęło się zrobienia animowanej adaptacji komiksu, nad czym pracowało przez kilka lat do roku 2019, gdy Fox (właściciel wspomnianego studia) został kupiony przez Disneya, a ten po jakimś czasie wyrzucił projekt do kosza za bycie „zbyt gejowskim”. Szczęśliwie dla filmu, w ubiegłym roku wjechał Netflix, cały na tęczowo, ujeżdżając różowego jednorożca, i przejął projekt. 
 
No wiem, pewnym osobom już kilkukrotnie zdążyła się rozświetlić tablica kontrolna. Miejmy to za sobą, tak, to jest jedna z tych animacji, w których nie dość, że zawarto transpłciową alegorię, no to jeszcze pojawia się gejowski wątek, z dyskretnym łapaniem się za dłonie i pocałunkiem, a sprawę „pogarszają” do tego polskie napisy, gdzie kobietę pełniącą dyrektorską pozycję określa się jako: dyrektora. Dla niektórych będzie to próg nie do przejścia i tych straciliśmy już pewnie w okolicy drugiego zdania tego wpisu, a już na pewno na początku drugiego akapitu. 
 
Cała reszta natomiast ma szansę bawić się naprawdę dobrze, bo to piękna wizualnie, interesująca koncepcyjnie, zabawna, pomysłowa, wypełniona akcją, ale też niegłupią treścią, animacja, która pędzi do przodu na złamanie karku, tym bardziej jednak dzięki temu trafia w serce, gdy okazjonalnie przyhamowuje na chwilę żeby skupić się na czymś emocjonalnym.