„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli zstąpiło przed tygodniem na francuską ziemię żeby zbawić świat kina i wprowadzić błogosławionych kinomanów w nowy wiek kinematografii. Od teraz, historia będzie się dzielić na wiek mroku, poprzedzający tę wielką premierę, oraz czas oświecenia, czyli piękną dalszą egzystencję ze świadomością, że przyszło nam istnieć w tym samym czasie, co monumentalne dzieło wielkiego artysty.
sobota, 25 maja 2024
środa, 22 maja 2024
The Substance - recenzja
Do Cannes leciałem w tym roku z przekonaniem, że „The Substance” Coralie Fargeat będzie rewelacją, a może nawet niespodziewanym zdobywcą Złotej Palmy. Spodziewałem się powtórki zaskakującego sukcesu „Titane” Julii Ducournau, która po znakomitym debiucie („Mięso”) podbiła Lazurowe Wybrzeże swoim drugim filmem w karierze. Fargeat też pojawia się w Cannes z drugim filmem mając bardzo udany debiut na koncie („Zemsta” z 2017). Jest więcej punktów stycznych, narodowość, niepokorność tematyczna, doskonałe operowanie stroną formalną, hołdowanie krwawym tradycjom Francuskiej Ekstremy. Przede wszystkim to był ten film w konkursie głównym po którym nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że wyjdę z niego zachwycony.
Nie wiem, czy będzie z tego Złota Palma, a jeżeli będzie, no to sporo ludzi się później nieźle zdziwi, gdy wybierze się do kina, zaciekawionych nagrodą, ale jednego jestem pewien – to było rewelacyjne kinowe doświadczenie!
O fabule „The Substance” warto wiedzieć jak najmniej przed seansem, więc ograniczę się do zarysowania podstaw historii. Jest tajemniczy produkt dostępny na czarnym rynku, którego zażycie sprawia, że powstaje kopia użytkownika, młodsza, piękniejsza, zdrowsza, idealna. Obie wersje muszą się jednak dzielić swoim życiem. Każda dostaje tydzień, podczas którego ta druga wpada w stan regeneracyjnej śpiączki. Jeżeli jedna kopia przeciągnie swój tydzień o choćby kilka godzin odbije się to natychmiast na zdrowiu tej drugiej, bo balans musi być zachowany. Główna bohaterka, Elisabeth Sparkle (Demi Moore), jest dawną gwiazdą ekranu, która większość zawodowego życia spędziła jako prowadząca poranny telewizyjny program z fitnessem. Pewnego dnia zostaje bezceremonialnie zwolniona z roboty, żeby ustąpić miejsca nowej, młodszej, atrakcyjniejszej prowadzącej. W efekcie decyduje się na wspomniany zabieg, a zjawiskowa, młoda kobieta, Sue (Margaret Qualley), która dzięki temu powstaje, szybko podbija serca kierowników telewizji i odbiorców. Życie błyskawicznie staje się bajką dla Sue, która oczywiście nie zdąży zrobić dobrze 40 przysiadów przed kamerą, a już zacznie testować granice siedmiodniowej reguły, która uznaje za niepotrzebne ograniczenie. Skutki tego uderzą głównie w Elisabeth…
„The Substance” to zdecydowanie nie jest kino na każdy żołądek. Reżyserka jeszcze przed realizacją zapowiadała, że to będzie wybuchowe, feministyczne podejście do gatunku horroru cielesnego. Słowa dotrzymała, bo przez cały seans mocno podkręca dawki wizualnego cielesnego horroru, wychodząc od naprawdę odważnych scen, a później wielokrotnie to przebija kolejnymi porcjami ekranowych obrzydliwości. Nie wszystkim będzie to w smak. Z mojego seansu wyszło co najmniej kilkadziesiąt osób, ale znakomita większość, z nieco ponad dwutysięcznej sali, bawiła się równie przednio, co ja. Jest to brutalny i wizualnie szokujący film, ale też cholernie atrakcyjny, zabawny, pomysłowy stylistycznie, pobudzający muzyką i wykręconymi scenografiami. Jeżeli tylko nie straszne wam widoki cielesnych deformacji i sążniście tryskającej krwi to będziecie się bawić dobrze, bo reżyserka podchodzi do swojego filmu z ogromnym luzem, obśmiewając różne sytuacje, bawiąc się obrazem, bohaterami i ich losem.
Coralie Fargeat już w „Zemście” pokazała, że ma oko i talent do wyłapywania lub kreowania pięknych obrazków, „The Substance” jest tego naturalną kontynuacją. Od nasyconej intensywnymi barwami kolorystyki począwszy, poprzez wykręcone, długie korytarze mieszkania Elisabeth i studia telewizyjnego, na wyrazistych, seksownych kostiumach kończąc, jest to film, który stale czymś stymuluje odbiorcę.
Jednocześnie „The Substance” opowiada ciekawie o starości i towarzyszącemu temu wykluczeniu (a także procesie samowykluczenia się z relacji społecznych). Wpisana w to przy okazji krytyka płytkości świata rozrywki telewizyjnej, wprawdzie nie jest niczym odkrywczym i nie warto poświęcać jej zbyt wiele miejsca, ale należy jednocześnie dodać, że aktorskie szarże Dennisa Quaida, grającego szefa studia, pięknie lądują w tym nasyconym podkręconymi emocjami i doznaniami filmie. O wiele szczerzej wybrzmiewa natomiast wątek, w którym Elisabeth, zarówno w swoich oczach, jak i czynach Sue, staje się tą niepotrzebną wersją, niewartą uwagi i szczęścia, bo pozbawioną już młodzieńczego wdzięku i energii. Widać, że to właśnie w tym zostało złożone najwięcej serca i delikatności reżyserki. Demi Moore pięknie ogrywa tę postać, zarówno w stanach maniakalnych i podkręconych emocjonalnie, jak i przy kreśleniu subtelnych niuansach zachowań dojrzałej kobiety, o której świat już zapomniał i sama powoli przestaje wierzyć w sens swojej egzystencji. Bardzo skomplikowana i odważna rola, też cieleśnie, bo niepozostawiająca zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, obnażając przed kamerą wszelkie niedoskonałości. Tak dobrej Moore nie widzieliśmy od dawna, a całkiem możliwe, że to wręcz najlepszy występ w karierze.
Kocham takie kino, pomysłowe, dzikie, szokujące, rozbudzające, trzymające za gardło przez cały seans, ale przy tym zabawne i mające coś do powiedzenia.
sobota, 18 maja 2024
Furiosa: Saga Mad Max - recenzja
Nie uciekniemy od tego. „Mad Max: Na drodze gniewu” musi być punktem odniesienia dla filmu „Furiosa: Saga Mad Max”. Jest to porównanie niekorzystne dla tego drugiego, bo odsyłające do spełnionego arcydzieła kina akcji. Filmu, który obdzierał gatunek z wszelkich niepotrzebnych fabularnych zapychaczy, stawiając na energię, kinetykę, opowiadanie obrazem, opisywanie postapokaliptycznych realiów przy pomocy imponującej ilości detali starannie rozrzuconych w tle, a rozwój relacji pomiędzy postaciami wpisując w rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już sporo, bo uważny widz otrzymywał starannie zaplanowany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej jałowej ziemi.
poniedziałek, 15 stycznia 2024
Rok 2024 w kinie - filmy, na które czekam.
Dopytywaliście się o moją coroczną listę najbardziej obiecujących tegorocznych premier kinowych. Wiedziałem, że powstanie, ale długo się zbierałem do spisania tego, bo czułem, że będzie to czasochłonne zajęcie. Dobrze mi się wydawało. Jak zaraz zobaczycie, lista jest bardzo długa, bo naprawdę jest na co czekać w tym roku. I to nawet z pominięciem jednego z najmocniejszych filmów, jakie zobaczycie w tym roku, czyli „Strefy interesów” (marzec), którą widziałem już pół roku temu. Jak zwykle, jest to lista subiektywna, skupiona na filmach, których wypatruję, a nie wszystkich nadchodzących interesujących polskich premier kinowych, bo część z tych produkcji miałem już okazję zobaczyć. Nie znajdziecie więc poniżej „Anatomii upadku” (luty), „Upadających liści” (luty), czy też „Bulionu i innych namiętności” (kwiecień) oraz „Perfect days” (maj), filmów dobrych, wartych uwagi, które miałem już okazję zobaczyć w Cannes.
Większość z poniższych tytułów nie było jeszcze pokazywanych publicznie, wiele z nich nie jest w tej chwili nawet ukończonych, tym bardziej jednak mnie ekscytują, bo stanowią niewiadomą i obietnicę czegoś bardzo dobrego. Starałem się ułożyć to wszystko chronologicznie. Daty nieznanych jeszcze premier oczywiście zgadywałem, wstawiając najbardziej prawdopodobny festiwal na jakim te filmy zostaną pewnie zaprezentowane. Marzec to SXSW. Maj to rzecz jasna Cannes. Wrzesień natomiast to Wenecja lub Toronto. Przy tych datach zobaczycie znak zapytania. Warto jeszcze wiedzieć, że część z tych filmów zakończy w tym roku swoją podróż tylko na festiwalowym obiegu.
No dobra, przejdźmy w końcu do rzeczy:
„The Iron Claw” (reż. Sean Durkin) – nowy dramat od studia A24 o autentycznej rodzinie zapaśników z ubiegłego stulecia zebrał masę pozytywnych opinii i można go już nawet upolować w polskich kinach na pierwszych przedpremierowych pokazach. W obsadzie Zac Effron, Jeremy Allen White, Harris Dickinson, Holt McCallany i Lily James. [Luty]
„Dune: Part Two” (reż. Denis Villeneuve) – nikomu raczej nie trzeba przybliżać tego filmu. [Marzec]
„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite”. W zasadzie to nie muszę wiedzieć niczego więcej, bo odkąd kilkanaście lat temu zobaczyłem rewelacyjną „Zagadkę zbrodni”, po każdy kolejny jego film sięgam w ciemno. „Mickey 17” będzie sci-fi osadzonym w kosmosie, a Robert Pattinson wcieli się w klona, jedną z wielu wersji tej samej osoby, wysłanych na galaktyczną misję. Oprócz niego zobaczymy jeszcze Marka Ruffalo, Toni Collette i Stevena Yeuna. [Marzec]
„Minghun” (reż. Jan P. Matuszyński) - historia o Jurku (Marcin Dorocinski), którego córka ginie w wypadku samochodowym. Za namową teścia (Daxing Zhang) postanawia odprawić chiński rytuał, tytułowy minghun, będący zaślubinami po śmierci. Panowie ruszają w poszukiwaniu odpowiedniego (nieżywego) kandydata na „męża” dla zmarłej dziewczyny. Brzmi intrygująco. I międzynarodowo. [Marzec]
„MaXXXine” (reż. Ti West) – finałowa odsłona trylogii Ti Westa („X”, „Pearl”) zabierze tym razem do Los Angeles lat 80. i opowie o dalszych losach Maxine (Mia Goth), znanej z pierwszego filmu aktorki porno, walczącej teraz o swoje miejsce w Hollywood. [Marzec?]
„Civil War” (reż. Alex Garland) – opowieść o nowej amerykańskiej wojnie domowej, wypuszczona do kin w przededniu kolejnej kampanii prezydenckiej, silnie dzielącej społeczeństwo, być może będzie celowym wsadzeniem przez Garlanda kija w mrowisko, ale liczę, że pójdzie za tym coś więcej i jeden z najciekawszych głosów płynących dziś z Hollywood, będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Albo po prostu porządnie walnie nas po łbie. [Kwiecień]
„Love Lies Bleeding” (reż. Rose Glass) – czyli pani od bardzo udanego debiutanckiego filmu „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” to lesbijskie kino zemsty w rytmie i stylistyce lat 80. z dobrze zapowiadającymi się rolami Kristen Stewart i Katy M. O’Brian, no i jeszcze Eda Harrisa w odjechanej stylizacji. [Kwiecień]
„Challengers”/„Queer” (reż. Luca Guadagnino) – podwójna dawka Guadagnino. „Challengers” z Zendayą miało się pojawić na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, ale zostało w ostatniej chwili wycofane z imprezy przez dystrybutora ze względu na strajk aktorów i pojawi się w kinach wiosną. „Queer” z Danielem Craigiem i Jasonem Schwartzmanem, adaptacja powieści Williama S. Burroughsa, najpewniej trafi do programu tegorocznej edycji weneckiego festiwalu. Guadagnino nie próżnował. [Kwiecień/Wrzesień?]
„Polaris” (reż. Lynne Ramsay) – Joaquin Phoenix i Rooney Mara w nowym filmie autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „ Nigdy cię tu nie było”, w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła. Wystarczy? Myślę, że wystarczy. [Maj?]
„Limonov: The Ballad of Eddie” (reż. Kiriłł Sieriebriennikow) – Kiriłł zachwycił mnie dotąd raz, osiem lat temu, filmem „Uczeń”, jego późniejsze projekty nie miały już w sobie tej mocy, ale z niezmiennym zainteresowaniem spoglądam w kierunku kolejnych produkcji rosyjskiego twórcy. Tym razem opowie o żyjącym na zachodzie radykalnym sowieckim poecie skonfliktowanym z radzieckimi władzami. W głównej roli Ben Whishaw. [Maj?]
„Emilia Perez” (reż. Jacquesa Audiard) – zarys fabuły nowego filmu Audiarda („Prorok”, „Paryż, 13. dzielnica”) brzmi nieźle. Meksyk. Szef kartelu kontaktuje się z prawniczką. Chce przejść na emeryturę, zapaść pod ziemię i spełnić swoje największe życiowe pragnienie: zostać kobietą. W obsadzie Zoe Saldana, Selena Gomez i Edgar Ramirez. [Maj?]
„Furiosa: A Mad Max Saga” (reż. George Miller) - „Fury Road” jest jednym z moich ulubionych filmów ubiegłej dekady. „Furiosa” pewnie nie będzie nawet ulubionym filmem roku, ale bardzo chciałbym się mylić. Powraca George Miller, Junkie XL, osoby odpowiedzialne za różne piony realizacyjne i scenariusz, a w głównej roli Anya Taylor-Joy i Chris Hemsworth jako główny antagonista. Składam już pierwsze ofiary u bram Walhalli, żeby premierowy seans był chociaż w połowie tak bardzo ekscytujący i niezapomniany, jak mój pierwszy kontakt z poprzednią odsłoną. [Maj]
„The Shrouds” (reż. David Cronenberg) – wygląda na to, że po długiej przerwie w reżyserowaniu, David Cronenberg powrócił z nowym zapałem i twórczymi siłami, bo dwa lata po canneńskiej premierze „Zbrodni przyszłości”, najprawdopodobniej przyleci do Francji z kolejną mroczną historią, tym razem o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi leżącymi na cmentarzu. W obsadzie Diane Kruger, Guy Pearce i Vincent Cassel. [Maj?]
„Bird” (reż. Andrea Arnold) – pierwszy od ośmiu lat („American Honey”) pełnometrażowy film Andrei Arnold, o którym wiadomo na razie tyle, że Barry Keoghan zrezygnował dla niego z występu w drugiej części „Gladiatora”. Oprócz niego zobaczymy na ekranie jeszcze Franza Rogowskiego. Wyprodukowało studio A24, a premiera najpewniej w Cannes. [Maj?]
„Blitz” (reż. Steve McQueen) – wojenna historia kilku londyńczyków w okresie niemieckich bombardowań. Za kamerą twórca takich dzieł jak „Głód” i „Wstyd”, a przed kamerą Saoirse Ronan, Stephen Graham i Harris Dickinson znany z „Triangle of Sadness”. [Maj?]
„Kingdom of the Planet of the Apes” (reż. Wes Ball) - Wes Ball, mający na koncie bardzo przeciętną trylogię sci-fi, rozpoczętą „Więźniem labiryntu”, nie nastraja wprawdzie przesadnym optymizmem do tego filmu, ale Matt Reeves zrobił tyle dobrego dla marki swoimi dwoma poprzednimi odsłonami, skutecznie rozpalając moją miłość do tego świata, że dopóki nie zostanie ona brutalnie zgaszona przez Balla i Disneya, pozwolę sobie na ostrożną wiarę w ten projekt. Zwiastun mnie kupił. [Maj]
„Inside Out 2” (reż. Kelsey Mann) – jeden z najlepszych (moim zdaniem to nawet najlepszy) filmów Pixara musiał się kiedyś doczekać kontynuacji, bo w tym genialnym koncepcie jest jeszcze sporo potencjału do zagospodarowania. 9 lat temu wypatrywałbym tego z ekscytacją. Dziś czekam raczej z chłodnymi emocjami, bo to już nie jest ten sam Pixar, co wtedy, a projektem steruje do tego osoba, która nie miała dotąd okazji się sprawdzić w formie pełnometrażowej animacji. Z rewelacyjnego pomysłu zrodziła się pewnie zaledwie dobra kontynuacja, ale wciąż mam nadzieję, że jednak mnie pozytywnie zaskoczą i zachwycą. [Czerwiec]
„The Bikeriders” (reż. Jeff Nichols) – po lekkim zamieszaniu z odwołaną zeszłoroczną grudniową datą premiery i zmianą dystrybutora, nowy film Nicholsa („Take Shelter”, „Uciekinier”) ostatecznie dostaniemy w połowie roku. Zaliczył już kilka festiwali i większość płynących z nich recenzji była pozytywna. „The Bikeriders” opowiada o losach klubu motocyklowego na przestrzeni lat 60. Zacznie się niewinnie, od wspólnoty lokalnych zapaleńców motorów, a zakończy mrocznie, powolną metamorfozą w gang motocyklowy. Obsada: Austin Butlera, Tom Hardy, Jodie Comer, Michael Shannon, Paul Sparks, Norman Reedus, Damon Herriman oraz Karl Glusman. [Czerwiec]
„Alien: Romulus” (reż. Fede Alvarez) – mam ogromny głód jakiegoś dobrego filmu o xenomorphach. Czy to właśnie będzie ten film? Ciężko powiedzieć, bo Alvarez jest nierównym reżyserem i scenarzystą, ale zarówno jego remake „Martwego zła”, jak i pierwsza część „Nie oddychaj”, pokazały, że lubi się zapędzić w naprawdę mroczne i brutalne rejony. Jeżeli tylko dostał wolną rękę od studia to jest szansa, że w końcu znowu zobaczymy coś naprawdę dobrego z tymi wypełnionymi kwasem bestiami. [Sierpień]
„Kinds of Kindness” (reż. Yorgos Lanthimos) – film „Poor Things” przez ostatnie dwa lata gościł na poprzednich wcieleniach tej listy. Doczekaliśmy się go w końcu, zdecydowanie było warto czekać na niego przez tyle czasu, można już więc zacząć wypatrywać premiery kolejnego dzieła greckiego reżysera. W głównej roli ponownie Emma Stone. Oprócz tego jeszcze Jesse Plemons, Willem Dafoe, Margaret Qualley i Hunter Schafer. Scenariusz (o którym na razie jest cicho) Lanthimos napisał wspólnie z Efthimisem Filippou, który pracował nad większością jego filmów (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Film jest ukończony więc pewnie pierwsze pokazy za kilka miesięcy w Cannes albo Wenecji, ale w ostatnich latach Grek wybierał raczej Włochy. [Wrzesień?]
„The End” (reż. Joshua Oppenheimer) - zastanawialiście się może, co porabia Joshua Oppenheimer, po nakręceniu dwóch głośnych dokumentów („Scena zbrodni” i „Scena ciszy”) o ludobójstwie w Indonezji? Otóż stworzył postapokaliptyczną historię z Michaelem Shannonem i Tildą Swinton opowiedzianą w konwencji klasycznego broadwayowskiego musicalu. „The End” to historia bogatej rodziny żyjącej od 20 lat w podziemnym bunkrze, gdzie się ukryła przed katastrofą ekologiczną, która wybiła życie na całej planecie. Główny twist polega jednak na tym, że głowa rodziny (Shannon), jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za zniszczenie ziemskiej biosfery. Jego związek z żoną jest więc od dekad skażony dręczącym ich poczuciem winy z powodu bliskich, którym pozwolili umrzeć, gdy sami popędzili do schronienia, a także wypieraną przez nich świadomością skali zbrodni na całej ludzkości i planecie, jaką popełniła ich firma. Wygląda więc na to, że Oppenheimer będzie dalej zgłębiać ludzką naturę i umiejętność do tłumaczenia przed samym sobą najgorszych popełnionych obrzydliwości. [Wrzesień?]
„Parthenope” (reż. Paolo Sorrentino) – Sorrentino tym razem o rodzinnym Neapolu w historii rozciągniętej na długie dekady. W obsadzie Gary Oldman, który zgaduję, że wcieli się w głównego bohatera. [Wrzesień?]
„Rebel Ridge” (reż. Jeremy Saulnier) – nowy film Saulniera („Blue Ruin”, „Green room”) miał pół roku temu pokazy testowe, z których płynęły dobre opinie. Historia ma opowiadać o byłym marine ścierającym się z bandą skorumpowanych policjantów. Jest to ponoć brutalny thriller, pełen napięcia i czarnego humoru, czyli dokładnie to, czego spodziewałbym się po kolejnym filmie Jeremy’ego Saulniera. W głównej roli Aaron Pierre, znany z serialu „The Underground Railroad”. Z ważnych nazwisk wystąpili jeszcze Don Johnson i James Cromwell. [Wrzesień?]
„Havoc” (reż Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. [Październik]
„Joker: Folie a Deux” (reż. Todd Phillips) – informacja, że to będzie musical, ostudziła zapał wielu fanów pierwszej części, ale spokojnie, moim zdaniem będzie to jeszcze głębsze wejście w chory umysł głównego bohatera, który przy pomocy muzyki będzie dekodować sobie w głowie rzeczywistość i reagować na „związek” z nowym ekranowym wcieleniem Harley Quinn. [Październik]
„Nosferatu” (reż. Robert Eggers) - czekam na to bardzo, bo nowy film Eggersa jest zawsze wydarzeniem w świecie kina, a to na pewno nie będzie sztampowy remake. Młody twórca zapewne wgryzł się głęboko w wierzenia ludowe i realia portretowanej epoki. Reżyser obiecuje pełnokrwisty (hehe) horror gotycki, a Bill Skarsgård w wampirzej kreacji jest podobno rewelacyjny. Oprócz niego w obsadzie jeszcze Lily-Rose Depp, Aaron Taylor-Johnson, Nicholas Hoult, Emma Corrin oraz Willem Dafoe. [Grudzień]
„Spider-man: Beyond the Spider-verse” (reż. Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson) – po zeszłorocznych doniesieniach mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dostaniemy ten film w tym roku, ale też nie mam ciśnienia na to, niech poświęcą temu projektowi tyle czasu, ile potrzebują, żeby dostarczyć produkt na rewelacyjnym poziomie dwóch poprzednich odsłon. Mogę poczekać. [Listopad-Grudzień?]
Mógłbym jeszcze wymieniać dalej, bo w Cannes pewnie zobaczymy nowe filmy Seana Bakera („Anora” o pracownicach seksualnych) i Francisa Forda Coppoli („Megalopolis”, które próbował zrealizować od dekad i w końcu postanowił sfinansować 120-milionową produkcję z własnych pieniędzy). Być może dostaniemy też „Emmanuelle”, nową adaptację słynnej erotycznej powieści, wyreżyserowaną przez Audrey Diwan, autorkę „Zdarzyło się”, nagrodzonego dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji. Od kilku już lat Terrence Malick dłubie przy montażu „The Way of the Wind”, filmu opowiadającego o Chrystusie. Możliwe, że w tym roku w końcu puści to w świat. Możliwe też, że nie zrobi tego jeszcze przez kolejne cztery lata. Poprzesuwany grafik premier, albo raczej rozsypane domino tychże, sprawił, że w tym roku dostaniemy tylko jeden film Marvela (powiązany z MCU). Trzeci „Deadpool”, pierwszy zrobiony pod flagą Disneya, być może zaostrzy wszystkim apetyt na przyszłoroczny desant marvelowych produkcji i mutantów w nadchodzących tytułach, albo tylko utwierdzi w przekonaniu, że taka dłuższa przerwa od tego, była wszystkim potrzebna.
Jedno jest pewne. Jest na co czekać. Będzie co oglądać w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że nie zabraknie też licznych zachwytów i pozytywnych zaskoczeń.
poniedziałek, 1 stycznia 2024
Green Room (Sala strachu) - recenzja
Punkowa kapela w pogoni za groszem trafia do jakiejś lokalnej mordowni. Jak się okazuje, jest to miejsce zarządzane przez gang neonazistów, który w podziemiach klubu produkuje heroinę. Po niezbyt udanym występie, sytuacja robi się dla zespołu śmiertelnie niebezpieczna, gdy jeden z muzyków przypadkiem trafia na jeszcze nieostygłe zwłoki dziewczyny z nożem wbitym w głowę. Poziom napięcia szybko wystrzeliwuje pod sufit, a punkowcy po krótkiej przepychance ze skinami barykadują się w przebieralni, czyli tytułowym „Green Roomie”. Naziole dzwonią po swojego szefa, Darcy’ego, granego przez Patricka Stewarta. Przewidywana długość życia całego zespołu dostaje świeżutką wieczorną aktualizację.
Gdy „Green Room” pojawił się w Cannes niecałe 9 lat temu, nazwisko jego reżysera, Jeremy’ego Saulniera, było już znane wśród festiwalowych bywalców za sprawą „Blue Ruin”, starszego o dwa lata filmu, pokazywanego w Toronto, Sundance i Cannes (gdzie zgarnął nagrodę FIPRESCI). Oba filmy były niewątpliwie podobne. Saulnier przyglądał się w nich zachowaniu przeciętnych ludzi w nieprzeciętnych sytuacjach. „Blue Ruin” nie oglądałem od jakichś 10 lat, ale wciąż dobrze pamiętam, jak nieporadnie główny bohater podchodził do zemsty na mordercy ojca oraz późniejszego starcia z jego rodziną. W „Green Room” jest podobnie. Gdy pionki zostają już rozstawione na planszy, przyzwyczajony gatunkowymi schematami widz, z grubsza spodziewa się, jaki będzie rozwój zdarzeń. Opanowany szef gangu (Stewart stylizowany nieco na Waltera White’a z „Breaking Bad”) zapewne użyje jakiegoś sprytnego podstępu, żeby wywabić bohaterów z kryjówki, młodzi muzycy natomiast odkryją, że przyparci do muru potrafią rozbudzić w sobie duszę drapieżnego wojownika. I rzeczywiście, poniekąd tak właśnie jest, ale obie strony są urzekająco niezgrabne w swoich działaniach.
Jest to dość odświeżające, gdy postaci filmowe nie sprawiają wrażenia geniuszy, zdolnych do planowania i reagowania na wszystko z marszu, przewidując przy tym z wyprzedzeniem każde zachowanie przeciwnika. W świecie Saulniera w ułamku sekundy można skończyć z wielką dziurą w głowie, bo akurat ktoś wszedł do pomieszczenia z shotgunem, albo z gardłem przegryzionym przez krwiożerczego pitbulla. Gdy coś zaskakuje bohaterów to najczęściej nie prą na oślep do przodu tylko wycofują się o kilka kroków. Śmierć jest nagła i zazwyczaj krwawa, a na widowni towarzyszy jej odgłos powietrza wypuszczonego z szokowanych ust oraz syczących z obrzydzenia ludzi.
Reżyser bawi się oczekiwaniami widza, swoich bohaterów traktując bezlitośnie, nierzadko bezceremonialnie wycinając ich z historii, która gatunkowo płynnie przeskakuje od thrillera do kina survivalowego z elementami slashera. Nie unika przy tym scen humorystycznych, spuszczając nieco powietrza z tej historii pełnej nerwowego napięcia i dosadnej przemocy.
środa, 27 grudnia 2023
Babylon (Babilon) - recenzja
Zauważyłem, że nawet osoby, którym „Babilon” przypadł do gustu, często kręcą nosem na jego finałowy akt, osadzony w latach 50. Zupełnie nie mogę się pod tym podpisać. Epilog w zasadzie „ustawił” mi ten film, dostroił go i idealnie spuentował ideę za nim stojącą. Wziął długą, szaloną, nieokrzesaną, wielowątkową historię i spiął ją zgrabną klamrą. No bo co tam widzimy? [Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał, w tekście będą SPOILERY] Faceta, który załapał się jeszcze na ostatnią falę starego Hollywoodu. Dyskretnego obserwatora, ale też rezolutnego asystenta tego hedonistycznego, ekstrawaganckiego świata, zbudowanego wokół pierwszych fabryk celuloidowych marzeń i zblazowanych gwiazd kina niemego, głodnych ciągłych bodźców. Manny był świadkiem tego, co było dawniej, i beneficjentem tego, co nastąpiło później. Jako jeden z pierwszych dostrzegł potencjał komercyjny drzemiący w kinie dźwiękowym i wybił gwałtownie do góry na fali drastycznych zmian jakie wstrząsnęły ówczesnym Hollywood.
„Babilon” jest historią zmierzchu starego świata, ale też świtu czegoś nowego, zbudowanego na gruzach byłego porządku. Jeżeli mamy gruzy to oczywiście są też ofiary, a tymi są wszyscy, którzy nie potrafili, bądź nie chcieli, zaadaptować się do nowego Hollywoodu. Zanim jednak przyjdzie rozliczenie, najpierw musi zajść proces czerpania i wydawania, a Damien Chazelle wie, jak pokazać eksces, zarówno w pracy, jak i podczas bawienia się. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu poświęca najpierw temu drugiemu aspektowi, żeby następnie pokazać, jak niewiele się to różniło od procesu twórczego dawnego Hollywood. To długie wprowadzenie w ten świat jest niesamowitym, ale też nieco wyczerpującym, kalejdoskopem scen, portretujących obłęd, rozpasanie, wyniszczający styl życia, funkcjonowanie na najwyższych obrotach i katastrofalne upadki, gdy w końcu zabraknie w organizmie paliwa do utrzymywania tego szalonego lotu koszącego prowadzonego przez jego właściciela. Scena długiej, półgodzinnej, hedonistycznej imprezy, imponuje skalą wykonania, zamaszystością kolejnych scen, brakiem hamulców moralnych i estetycznych, wejściem w to na całego i dociśnięciem pedału gazu do końca, nie oglądając się nie tylko na obyczajność, ale też metraż.
Jeszcze lepszy jest jednak „dzień po”, a w zasadzie to „dwie do czterech godzin po”, gdy większość zwłok zebrano już z parkietu, a kto dalej był w stanie ustać na nogach, ten zabrał się do pracy. Jest to mój ulubiony segment filmu, przecudowna kakofonia zgiełku, zbudowana z kurzu, potu, krwi, testosteronu, furii, rozbuchanych ambicji, jeszcze bardziej rozdętego ego, ale też miłości do kina, w skrócie: fascynujący chaos procesu realizacji sztuki filmowej. Uwielbiam postać niemieckiego reżysera, znajdującego się w samym oku tego cyklonu, karykaturalnego, despotycznego, wrzaskliwego gościa, który jednocześnie kona i odżywa na nowo w każdej sekundzie obłędu, jaki towarzyszy produkcji jego filmu. Warto dodać, że grający go Spike Jonze, reżyser mający na koncie takie filmy, jak „Ona”, „Adaptacja” i „Być jak John Malkovich”, spędził lata zerowe (i późniejsze) na produkowaniu oraz lataniu z kamerą za obłąkaną ekipą Jackassów, on swoją dawkę dzikiego, twórczego szaleństwa, już widział na własne oczy, przeżył to, miał z czego czerpać na planie „Babilonu”.
Montaż w tym filmie utrzymuje się na doskonałym poziomie przez cały czas, ale przez pierwszą godzinę stoi na doprawdy wybitnym poziomie. Twórcy pewną ręką prowadzą widza przez ten intensywny świat doznań i zdarzeń, żonglując tym wszystkim jednocześnie, pławiąc się w chaosie i zgiełku, obrzucając tym odbiorcę, przytłaczając go, ale nigdy nie pozwalając mu zatonąć, wyciągając co jakiś czas pomocną dłoń, pozwalając się czegoś zaczepić, albo szokując nagłym przeskokiem tonalnym, gdy następuje cisza po burzy, czy też raczej chwila oddechu przed kolejną nawałnicą.
„Babilon” jest filmem o ludziach przeżutych przez Hollywood, o gwiazdach, które błyszczały jasno, oświetlając drogę innym, ale gdy się wypalały, nie było nikogo, kto zrobiły to samo dla nich. Warto jednak pamiętać, że jest to film Damiena Chazelle’a, który większość reżyserskiej kariery poświęcił na przyklaskiwaniu takiemu spalaniu się na scenie lub w pracy. Owszem, wielkość i sława wymagają niebywałych poświęceń, składanych na ołtarzu sztuki lub kartach historii ludzkości, a ofiarodawcy mogą finalnie być nieszczęśliwi w życiu, z powykręcanymi relacjami z innymi ludźmi, ale Chazelle przypomina, że 100 lat później nie będzie to miało znaczenia, bo istotna będzie pamięć ludzkości o tych ponadprzeciętnych jednostkach.
Jest to teza, z którą można się nie zgadzać, albo kręcić nosem na realizatorskie rozpasanie, spajające ten film, na zupełny brak umiarkowania w skali tej historii, niemiłosiernie długim metrażu opowieści, liczbie ekscesów na ekranie, piętrzonych wątków i czających się w nich truizmach. Chazelle dźwiga tutaj prawdziwie monumentalne dzieło pod którym stale chwieją mu się nogi. Wielokrotnie się wywraca i rozbija sobie twarz, ale jakoś daje radę stanąć ponownie na wyprostowanych kończynach, które jeszcze wielokrotnie mu się ugną pod tym kolosem.
Z fascynacją przyglądam się temu za każdym razem, gdy zasiadam do kolejnej trzygodzinnej podróży przez ten nieidealny, ale jakże wciągający, świat dawnego Hollywood. I wzruszam, podobnie jak Manny, gdy zasiada w finale na pokazie „Deszczowej piosenki”, widząc jak Hollywood dworuje sobie z jego dawnych przyjaciół, robiąc sobie żarty z ich zawodowych dramatów, które ostatecznie były przyczyną ich bolesnego upadku. Nowe pożarło stare, a po latach urządza sobie jeszcze imprezę na jego resztkach, opowiadając przy okazji o samym procesie pożerania. Chazelle nie kończy jednak tej opowieści gorzką nutą, zamiast tego przypomina o istocie kina, jego pięknie, nieuchwytnej magii, wielorakości doświadczenia kinowego, o tym, że jest w nim miejsce zarówno dla miłośników intelektualnego czarno-białego Bergmana, jak i kolorowej Pandory z filmów Camerona, a także wszystkiego tego, co pomiędzy. Jest też miejsce na opowieści o artystach takich jak Nellie, Jack, Sidney i Lady Fay, osobach przemielonych i wyplutych przez show-biznes, a jednocześnie unieśmiertelnionych przez swego „oprawcę”.
niedziela, 22 października 2023
Past Lives (Poprzednie życie) - recenzja
Sytuacja ma miejsce kilka lat temu. W roku 2018, żeby być dokładnym, gdzieś w East Village, w barze znajdującym się na dolnym Manhattanie, miejscu słynącym z bogatego życia nocnego. Kobieta siedzi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Ona jest kanadyjką koreańskiego pochodzenia z zieloną kartą zdobytą po poślubieniu Amerykanina. Jednym z tych mężczyzn jest właśnie on. Drugim jej dawna miłość z Korei, której nie widziała od czasu szkoły średniej. Siedzą, rozmawiają, ona stanowi pomost pomiędzy mężczyznami, zarówno komunikacyjny, bo tłumaczy rozmowę oraz różnice kulturowe, ale też pomost towarzyski, gdyż jest jedynym powodem, że życiowe drogi tych mężczyzn przecięły się w tamtym momencie. Ona się zastanawia, co sobie myślą, o ich trójkącie, obcy ludzie dookoła. Jak rozszyfrowują dynamikę tej relacji. Jakie nadają w niej role każdemu z nich. Mąż, chłopak, brat, przyjaciel, kto jest kim, dla niej, zdaniem nieznajomych. Jest to punkt zapalny do zrodzenia się w głowie Celine Song pomysłu na film „Past Lives” („Poprzednie życie”).
„Past Lives” nie jest jednak historią opartą w pełni na prawdziwych wydarzeniach. Film opowiada o młodzieńczym uczuciu dwójki koreańskich nastolatków, którzy zostają rozdzieleni, gdy dziewczyna przenosi się z całą rodziną do Kanady. On próbuje odnowić kontakt po 12 latach rozłąki, na jakiś czas rodzi to intensywną relację opartą na technologii, przede wszystkim na ciągłych rozmowach przy pomocy skype’a, ale ostatecznie całkowicie uciętą na kolejnych 12 lat. On pojawia się nagle w Nowym Jorku, gdzie ona już od dawna mieszka. Problem w tym, że jest już mężatką i to szczęśliwą. Czy stara miłość nie rdzewieje, a amerykański mąż okaże się dupkiem, który staje na drodze przeznaczeniu i „prawdziwej” miłości? Otóż niekoniecznie.
No dobrze, uczucie jest obecne, zwłaszcza po jego stronie, bo dziewczyna była tą pierwszą wielką miłością do której wzdychał przez resztę życia. Sprawę niestety komplikuje amerykański mąż (świetny John Magaro), mający tupet bycia uroczym, mądrym, porządnym gościem. Gdyby usłyszał, że żona zostawia go dla nastoletniej miłości to najprawdopodobniej cierpiałby, ale zrozumiałby to. Dwójka koreańskich bohaterów natomiast zdaje sobie sprawę, że być może uciekła im szansa na jakąś wielką romantyczną miłość zapisaną w gwiazdach, ale w jej przypadku alternatywa wcale nie jest czymś gorszym, a miłosny zapis w niebie być może dotyczy tylko jakiejś alternatywnej rzeczywistości, albo ich kolejnego wcielenia.
Jest to bardzo ciekawie rozpisana dynamika relacji pomiędzy postaciami, działająca pod względem emocjonalnym, oparta na szacunku i trosce, a nie dzikim pożądaniu i zdradzie, ale zbyt wykastrowana przez brak tych 24 lat prawdziwego kontaktu pomiędzy postaciami i jakiejś solidniejszej fabularnej nici splatającej te wszystkie lata, żeby do końca uwierzyć w głębię tego potencjalnego uczucia, które nigdy tak naprawdę nie zdołało w pełni zakwitnąć. Niewykluczone, że nie wierzy w to sama reżyserka, która cały wątek potencjalnego romansu i rozmów koreańskich bohaterów na temat przeznaczenia, dopisała do niewinnej pod tym względem autentycznej sytuacji ze wspomnianego baru, którą odczytała jako świetny punkt startowy do czegoś więcej. W filmie powracającym motywem jest koreańskie słowo „inyeon”, pochodzące z buddyzmu, określające więź łączącą parę ludzi poprzez ich wszystkie życia, rodzaj przeznaczenia, które może się skończyć romantyczną miłością. Bohaterka w pewnym momencie trochę to obśmiewa jako świetny tekst na podryw. Jednocześnie Celine Song sprytnie wykorzystuje okazję żeby uwieść przy jego pomocy widzów.
Z całą świadomością oczywistości wykorzystanej przez niej sztuczki i emocjonalnych sznurków, za które zgrabnie pociąga, muszę jednak przyznać, że jestem nieco uwiedziony przez jej film. Zapewne nie jestem w tym odosobniony, bo Song porusza w nim kilka uniwersalnych tematów, które rezonują z odbiorcami z całego świata. Emigranckie doświadczenia kogoś żyjącego na przecięciu różnych kultur. Sentymentalna podróż w przeszłość, ku dawnej miłości, i rodzące się z tego pytania o to, co mogłoby być, a nie stało się. Wątpliwość, czy wybrało się najlepszą wersję swojego życia, a może jednak niekoniecznie.
„Past Lives” być może nie do końca działa tak, jak tego chcielibyśmy, gdy rozważamy to jako historię o przeznaczeniu i miłości, ale jednocześnie jest w nim tyle uroku i pięknych emocji, zwłaszcza w drugiej połowie, że z przyjemnością wraca się do niego po jakimś czasie. Widziałem już dwukrotnie, najpierw na festiwalu, a później w kinowej dystrybucji, i nie mam wątpliwości, że jeszcze wrócę do niego w przyszłości. Z tego co zaobserwowałem, to takie powroty zafundowało sobie wiele osób, które miały okazję na kilkumiesięczne przerwy pomiędzy seansami.
PS. Celine Song przyszła na ten świat jako Ha Young. Podobnie jak bohaterka filmu, gdy przeprowadzali się do Kanady, dostała od rodziców możliwość wybrania sobie nowego imienia. W pobliżu leżała wtedy płyta Celine Dion.
niedziela, 16 lipca 2023
Nowe Horyzonty 2023: Filmy, które warto zobaczyć
poniedziałek, 10 lipca 2023
Glengarry Glen Ross - recenzja
sobota, 1 lipca 2023
Nimona - recenzja