niedziela, 2 października 2022

Blonde (Blondynka) - recenzja

 


Nie dziwię się, że Andrew Dominik przez tyle lat bezskutecznie poszukiwał studia gotowego wyłożyć pieniądze na jego adaptację „Blondynki” Joyce Carol Oates. Jego film jest kinem trudnym, niewygodnym, anty-biograficznym, uciekającym od sztampy i schematów tego najnudniejszego z gatunków filmowych (a przynajmniej w tym wydaniu skrojonym pod Oscary), ale też jawnie konfabulującym, zmyślającym i przekręcającym fakty z życia Marilyn Monroe. Dominik bierze znane elementy z historii Monroe i zaczyna z nich lepić autorską wizję tego, co jego zdaniem siedziało w głowie aktorki, ale również tego, co ją otaczało, zwłaszcza powszechnego seksizmu i kultury gwałtu zżerającej Hollywood oraz świat polityki, a co rozlewało się też na całe społeczeństwo. 

„Blondynka” to kino bolesne, bardzo ciężkie w odbiorze, szokujące, drażniące, być może nawet traumatyzujące. Jest to wizja na wskroś autorska, sięgająca po słynne zdjęcia z Marilyn, sceny z jej filmów, obrazy utrwalone w popkulturze, i czyniąca z nich punkt wyjścia do kolejnych zanurzeń w głąb udręczonej duszy bohaterki. Determinuje to wygląd filmu, bo kolor, format i faktura materiału bazowego ma swoje odzwierciedlenie w tym, co oglądamy na ekranie – kolorowym lub czarno-białym, ściśniętym w kwadracie albo panoramicznym, niewyraźnym i rozmytym czy też skupionym na detalu. 

Mamy tutaj stale powracające motywy: ojca, którego nie było, matki, która wolałaby, żeby to Marilyn nie było, płodu, skupiającego w sobie wszystkie te dzieci, które aktorka straciła, tak z własnego wyboru, w efekcie dokonanych aborcji, jak i w wyniku poronień. Jednak tym najbardziej wiodącym motywem jest temat doznanej przemocy seksualnej, kolejnych molestowań, wiecznego uprzedmiotawiania przez mężczyzn, wyśmiewających intelektualne ambicje i wykorzystujących jej zewnętrzne piękno dla własnych korzyści. Dominik podchodzi do tego bezpardonowo, zanurzając bohaterkę, a przy okazji widza, w największym bagnie ludzkiej natury i zachowań. Jest to podróż nieprzyjemna sama w sobie, a dodatkowo wyczerpująca przez niespieszne tempo filmu, zaburzane jeszcze przez majaki i oniryczne sekwencje na granicy świadomości lub podłączające się pod strumień tejże. 

Andrew Dominika czasem gubi brawura z jaką opowiada tę historię i wykorzystane środki formalne. Sceny rozmów z płodem, ujęcia z perspektywy wnętrza waginy, ocierająca się o pornografię scena fellatio, jest tego wszystkiego tutaj nieco zbyt wiele, reżyser wielokrotnie posuwa się o krok lub dwa za daleko, przez co zbyt wielu widzów odbije się od jego filmu. Jednocześnie zawsze postawię wyżej takie kino, odważne, autorskie, kontrowersyjne, pobudzające do dyskusji (i kłótni), zamiast kolejnej sztampowej oscarowej historii o znanej osobie. Dominik sięga po mit i burzy go, albo raczej zanurza w ścieku, żeby opowiedzieć o paskudnej stronie show-biznesu, ale też stworzyć fascynujący portret psychologiczny cierpiącej kobiety. Nie jest to wprawdzie wierny portret Normy Jeane, i jeżeli takiego szukacie to nie jest właściwy film, ale reżyser też dość jasno sygnalizuje, że nie był tym zainteresowany.

sobota, 3 września 2022

This is going to hurt (Będzie bolało) - recenzja

 


„Będzie bolało” („This is going to hurt”) to serial ponury jak listopad w moim mieście. Jednocześnie potrafi być zabawny niczym srogi, bezlitosny, smoliście czarny, humor. Jeżeli sarkazm, ironia i cynizm znajdują się w waszym repertuarze dopuszczalnych reakcji na tragedię, niedolę i cierpienie, no to mam dobrą wiadomość, „Będzie bolało” może stać się jednym z waszych ulubionych tegorocznych seriali. 

Serial oparty jest na książce napisanej przez brytyjskiego komika, Adama Kaya, który przez wiele lat pracował jako lekarz stażysta na oddziale położniczo-ginekologicznym. Praca w publicznej służbie zdrowia wyniszczyła Adama psychicznie, fizycznie i towarzysko, negatywnie wpływając na jego życie osobiste, ostatecznie doprowadzając do podjęcia decyzji o porzuceniu zawodu. Oglądając „Będzie bolało” ciężko mu się dziwić. Wszyscy bohaterowie serialu, zwłaszcza para głównych postaci, Adam (Ben Whishaw) i Shruti (Ambika Mod), młodzi stażyści, na różnych etapach kariery i edukacji zawodowej, egzystują w stanie permanentnego zmęczenia i wynikającej z tego irytacji. Adama poznajemy, gdy budzi się w swoim zdezelowanym samochodzie zaparkowanym przed szpitalem. Po kilkunastogodzinnej zmianie był tak zmęczony, że zasnął, gdy tylko usiadł za kierownicą nieodpalonego samochodu, którym miał wrócić do domu. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko wrócić do pracy, bo jego zmiana już się zaczęła. Zanim zdąży się napić kawy to trafi przed szpitalem na emigrantkę w ciąży, której z pochwy „wystaje” już kończyna dziecka. Witamy w świecie Kaya. 

„Będzie bolało” bywa przedramatyzowane, efekciarskie i dosadne w prezentowaniu szpitalnych realiów, nigdy nie uciekające od widoków nieprzyjemnych dla oka, ale przez to pięknie kreśli całą paletę sprzecznych emocji i doświadczeń wiążących się z tym zawodem. Mamy więc sufity dosłownie sypiące się ludziom na głowy w niedofinansowanych publicznych szpitalach, zobojętniałych, półprzytomnych lekarzy, patrzących na pacjentów jak na utrapienie, które najchętniej podrzuciliby komuś innemu, ale też nadludzkie akty dokonywane przez nich podczas kryzysowych sytuacji i chwilowe euforie, gdy zdołało się ocalić ludzkie życie, albo dwa. Ogromna dawka realizmu, często ponurego i nieprzyjemnego, połączona ze sprawnie dozowaną dramaturgią, humorem i emocjami, sprawiają, że nie można się od serialu oderwać. 

Jest tu dużo emocjonalnej prawdy, spore pokłady zawstydzenia i winy odczuwanej przez młodych lekarzy, że ktoś ucierpiał, bo czegoś nie dopilnowali, dokonali zbyt pochopnej oceny, albo poczuli się zbyt pewnymi siebie. Twórcy mają dla nich dużo empatii, ale nie próbują z nich uczynić sympatycznych postaci, łatwo zaskarbiających serca widowni, wbrew przeciwnie, można przejść przez cały serial i nie polubić większości z nich, a jednak odczuwać ogromny szacunek dla ich wiedzy oraz współczując im tego, jak wiele stresu i wyrzeczeń wymaga ich praca. 

Napisane jest to świetnie, błyskotliwie, szczerze, okazyjnie łamiąc czwartą ścianę albo serce („Przepraszam, próbowałam.”). W głównej roli doskonały Ben Whishaw, bystry, zabawny, charyzmatyczny, ale też oślizgły, ospały, antypatyczny. Generalnie to nie wiem, co tu jeszcze robicie, idźcie lepiej obejrzeć „Będzie bolało”, zamiast siedzieć w internecie, bo to jeden z najlepszych seriali w tym roku.

niedziela, 21 sierpnia 2022

Dragon Ball Super: Super Hero - recenzja

 


Przygodę z anime „Dragon Ball” zakończyłem jakieś kilkanaście lat temu z finałem „Dragon Ball GT”. Z pewnym sceptycyzmem podchodziłem więc do perspektywy wybrania się do kina na pełnometrażowego „Dragon Ball Super: Super Hero”. Kiedyś lubiłem tę markę, nawet bardzo, przez długi czas elementem rutyny każdego dnia było oglądanie kolejnych odcinków w telewizji, zaraz po szkole, o czym później dyskutowało się z kolegą. Natomiast mangę to już pod koniec kupowałem trochę z przyzwyczajenia, bo jakieś 20 ostatnich tomów zapamiętałem jako pozbawione emocji przekartkowywanie się przez dziesiątki stron pełnych napieprzających się, wrzeszczących gości. 

Gdy wspominam anime i mangę to cieplej myślę o tym ich początkowym etapie, gdy to była jeszcze opowieść przygodowa o zbieraniu tytułowych kul, czy też ekscytujących starciach turniejowych, a nie o waleniu się po mordzie dwóch koksów przez 34 odcinki. Sercem „Dragon Balla” były więc dla mnie relacje pomiędzy postaciami i ciągła ewolucja oraz samodoskonalenie się poprzez ciężką pracę. Jeżeli coś w tym anime najbardziej mi imponowało to właśnie ciągłe podkreślanie, że nie ma drogi na skróty, jeżeli chcesz być najlepszy i móc stanąć do boju z najsilniejszymi przeciwnikami to musisz przez długi czas zasuwać jak wół, najczęściej w jakichś ekstremalnych warunkach, doprowadzając do perfekcji swoje ciało oraz umiejętności w wykorzystywaniu go, a potem szukać nowych technik żeby stać się jeszcze lepszym. Późniejsze starcia oferowały satysfakcję ze spijania śmietanki, gdy cały ten zapierdziel owocował przeskakiwaniem fizycznych i mentalnych granic na polu bitwy, ale problem był w tym, że te z czasem zaczynały być coraz bardziej rozdęte i rozciągnięte, co wtedy mnie jeszcze bawiło, a dziś raczej szybko zakończyłoby moją przygodę z tym anime. 

 I tu wracamy do „Dragon Ball Super: Super Hero”. Czy po takiej długiej przerwie byłem w stanie się dobrze na tym bawić? Tak! 

Nowy pełnometrażowy film z uniwersum oferuje na wstępie pewnego rodzaju streszczenie dotychczasowej historii, ale niech to nikogo nie zwiedzie, nie jest to produkcja przyjazna nowym odbiorcom. Stoi przecież za tym kilkadziesiąt lat istnienia marki. Liczba postaci i powiązań pomiędzy nimi potrafi być przytłaczająca, a twórcy nie uciekają od ciągłych nawiązań do dawnych historii. Nie wszystko już pamiętałem, a późniejszych pełnometrażowych odsłon nie śledziłem, więc sam byłem chwilami nieco zagubiony, ale u swoich podstaw „Dragon Ball Super: Super Hero” jest historią o tych, którzy od dawna byli kośćcem tej serii, więc szybko się w tym odnalazłem. Szczególnie, że historia nie jest specjalnie wymyślna i prowadzi do tego, co zwykle. Napinania mięśni, zbierania ki, walenia do siebie różnymi promieniami, okładania się pięściami i wysadzania wszystkiego wokół w powietrze. 

Z tym że, tym razem wszystko to możemy oglądać na dużym ekranie, pięknie animowane, kolorowe, głośne, syczące oczy. I to robi różnicę, bo odpowiada po latach na dawne marzenie nastoletniego chłopca, który gdybał sobie, siedząc przed ekranem 21’ telewizora kineskopowego, jak cudownie byłoby to kiedyś zobaczyć na dużym ekranie. Czy jest to dość głupawe i niewyszukane anime? No jest. Czy przyjemnie było do tego wrócić po tylu latach i zobaczyć w skondensowanej (100 minut) formie? No tak.

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Everything Everywhere All at Once (Wszystko wszędzie naraz) - recenzja

 


„Wszystko wszędzie naraz” to towar zgodny z opisem. Gdy scenarzyści otwierają w historii drzwi do multiwersum i film automatycznie przeskakuje o trzy biegi wyżej to już do samego końca WSZYSTKO w nim atakuje widza ZEWSZĄD w KAŻDEJ MINUCIE SEANSU. Wcześniej to samo może powiedzieć o swoim życiu główna bohaterka, która jednocześnie musi radzić sobie z prowadzeniem pralni, audytem podatkowym, rozsypującymi się relacjami rodzinnymi i ogólnym rozczarowaniem egzystencją. Wszystko to będzie emocjonalnym kręgosłupem historii, który stale wybija z tej obłąkanej opowieści o równoległych światach i ludzkich losach oraz rozwiązywaniu rodzinnych waści poprzez intensywne wymachiwanie kończynami (love-fu). 

Film duetu Danielów (Dan Kwan i Daniel Scheinert) jest w sumie dość przytłaczający w tym nadmiarze pomysłów, zdarzeń, absurdów, konceptów naukowych oraz filozoficznych, bodźców wizualnych i nawiązań popkulturowych, jakimi stale ciska w kierunku widza, i to naraz. Nie wszystko, co się tutaj pojawia, jest dobrym pomysłem, bo i reżyserzy nie grają bezpiecznie, sięgając po każdy szalony koncept, jaki tylko przyszedł im do głowy, nie bojąc się wyskoczyć z czymś głupawym, wulgarnym, prostackim, co może ujść im płazem, ale może też odrzucić odbiorcę. Daniele liczą pewnie, że nikt nie ma za bardzo czasu do zastanawiania się nad tym, co w filmie zgrzyta, gdy wszystko w nim dzieje się w takim natężeniu i tempie. Jest w tej metodzie jakiś sens, bo „Wszystko wszędzie naraz” to film, z którym można zbłądzić i zabrnąć czasem na mielizny dobrego smaku i słabszych pomysłów, ale to nie przeszkadza, bo po drodze zalicza się podróż przez gąszcz kreatywności, a radość z tworzenia nieokrzesanego kina rozrywkowego bije z każdej sceny. 

 Nie można też nie pochwalić aktorskiego kwartetu znajdującego się w centrum tego filmowego obłędu. Michelle Yeoh w przeszłości sprawdzała się w kinie kopanym, filmach akcji, dramatach, komediach, romansach, a tutaj ma okazję zagrać to wszystko jednocześnie, dając w efekcie prawdziwy aktorski popis. Ke Huy Quan zalicza najlepszy „come back” roku, prawie 40 lat po występach w „Goonies” oraz „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady”, wraca z rolą mieszającą dawny komediowy talent ze szczerością odgrywanych emocji i energią pulsującą z jego osoby w scenach akcji. Jamie Lee Curtis pięknie bawi się monstrualnością swojej postaci, ale też potrafi sięgnąć po przekonującą wrażliwość i ciepło, gdy tego wymaga scenariusz. W końcu, Stephanie Hsu, największe objawienie filmu, równie wiarygodna w roli zwykłej młodej kobiety, zmęczonej toksyczną relacją z matką, jak i barwnej łotrzycy, krzykliwej, charyzmatycznej, nieoczywistej, robiącej wszystko, żeby zagrabić dla siebie jak najwięcej ekranu. 

„Wszystko wszędzie naraz” nie wszystkim przypadnie do gustu, bo wykorzystana forma i obecny w tym humor, należą zdecydowanie do rodzaju tych specyficznych, a już zwłaszcza, nie w każdym momencie, bo jest to film przesycony tyloma bodźcami, że zmęczony umysł zwyczajnie się przegrzeje i wyłączy podczas seansu. Jednocześnie twórcy na tyle bezpardonowo, zadziornie, ale też radośnie, rozrzucają po ekranie te wszystkie szalone koncepty, że łatwo się zauroczyć, albo wręcz zakochać, w tym niesfornym filmie.

niedziela, 10 lipca 2022

Nowe Horyzonty 2022: Filmy, które warto zobaczyć

 


Za półtora tygodnia rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. Od wtorku jest dostępny cały program. Przestudiowałem, całość „ometkowałem”, wczoraj skończyłem układanie własnego grafiku seansów. Przy okazji wynotowałem sobie filmy, które już widziałem i mogę polecić. Mam nadzieję, że okażą się dla Was pomocne w układaniu własnych rozkładów kinowej jazdy. 

Bez zbędnego przeciągania, trzymajcie dziesięć, a w zasadzie to trzynaście, filmów, które warto zobaczyć: 

Podejrzana (reż. Park Chan-wook) – jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów z tegorocznego Cannes musiał znaleźć się też na szczycie listy polecanych tytułów. Najdelikatniejszy (koreański) film w karierze Parka. Nie tylko w kwestii ukazywanej przemocy i seksu, ale też samej treści, bo to bezwstydny melodramat w którego ramy gatunkowe Park wchodzi bez oporów, co nie przeszkadza mu w stworzeniu wielowarstwowej historii meandrującej pomiędzy licznymi wątkami. 

W trójkącie (reż. Ruben Östlund) – do wybrania się na zdobywcę Złotej Palmy nikogo chyba nie muszę namawiać. Östlund trochę cwaniacko wygrał tę nagrodę, bo „W trójkącie” to taka hybryda jego dwóch ostatnich filmów nagrodzonych w Cannes, ale zobaczyć zdecydowanie warto, bo jest tu wiele rzeczy (pomysły fabularne, kreacje aktorskie, całe sekwencje) do polubienia. 

Blisko (reż. Lukas Dhont) – film Dhonta (autora „Girl” z 2018) zniszczy emocjonalnie niejednego odbiorcę. Dhont wgryza się w nieoczywisty sposób w wiele ciekawych zagadnień, przyglądając się płciowym rolom narzucanym przez społeczeństwo, odgórnym normom dotyczącym akceptowalnych granic cielesnej bliskości, poczuciu winy, wstydu, ale też rozpaczy. Wszystko to jednocześnie pozostawia do rozpakowania widzowi, bo podrzuca tylko wyraźne wskazówki, ale samemu jest bardziej zainteresowany dyskretną obserwacją swoich bohaterów i temu co się dzieje w ich głowach. 

Silent Twins (reż. Agnieszka Smoczyńska) - film śmiały formalnie, ale też ponury, chłodny, stonowany, skupiony na szczerych emocjach i głębi psychologicznej. Agnieszka Smoczyńska konsekwentnie podąża własną artystyczną ścieżką, nie oglądając się na oczekiwania i wymogi publiczności, szybko wypracowując charakterystyczny autorski styl, niełatwy w odbiorze, ale fascynujący, wciągający, pobudzający intelektualnie i emocjonalnie. 


 

Zbrodnie przyszłości (reż. David Cronenberg) – film w tym samym czasie trafi do dystrybucji kinowej więc każdy musi już sam ocenić, czy nie warto się wstrzymać i nadrobić w lokalnym kinie (o ile będzie wciąż uchwytny po dwóch tygodniach…), ale pierwsze dzieło Davida Cronenberga od ośmiu lat wypada zobaczyć, a nawet warto. Jest to przegadany film, ale to ten rodzaj dialogu, którego można słuchać bez chwili znużenia. Cronenberg nie nudzi, jest treściwy, zabawny, zdyscyplinowany pod względem montażu (całość trwa 107 minut), pięknie buduje futurystyczny klimat przy raczej skromnym budżecie. Jest tu dużo nawiązań stylistycznych do starszych filmów Kanadyjczyka, ale to raczej zbliżenie się o kilka kolejnych kroków do finalnych form idei rozwijanych przez całą twórczość jak tylko pasywne zżeranie własnego ogona. 

Rodeo (reż. Lola Quivoron) – debiut Loli Quivoron, skryty w sekcji Un Certain Regard, pełnej „anonimowych” twórców, łatwo było przeoczyć w Cannes, a jeszcze łatwiej to zrobić w nowohoryzontowym ogromie tytułów do zobaczenia, ale warto mu poświęcić czas, bo możemy być świadkiem początku kariery kolejnej ciekawej reżyserki. W „Rodeo” jest girl power, miłość do motocykli, energia, klimat, doskonała praca kaskaderów i przyciągająca uwagę główna bohaterka, która wygląda i zachowuje się jak „szorstka” wersja Zendayi. 

Prześwietlenie (reż. Cristian Mungiu) – Mungiu wypracował sobie takie nazwisko, że gdy nie mogę określić jego filmu jako rewelacyjnego to automatycznie czuję niemałe rozczarowanie, a „Prześwietlenie” to film „tylko” dobry, ale pominąć go na festiwalowej trasie byłoby dużym błędem. Nawet słabszy Mungiu to głos, który wciąż warto usłyszeć, no i zobaczyć, chociażby dla sceny kłótni lokalnej społeczności uchwyconej na kilkunastominutowym długim ujęciu. 

Holy Spider (reż. Ali Abbasi) - zainspirowany autentycznymi wydarzeniami z początku tego stulecia, opowiada o irańskim seryjnym mordercy, który zabijał prostytutki w Meszhed. Abbasi („Granica”) mówi, że jego film nie opowiada historii seryjnego mordercy. „Holy Spider” jest o społeczeństwie seryjnych morderców. Od budowania solidnego napięcia (film ma kilka mocnych scen), czy ekscytacji z podążania śladem mordercy, Ali bardziej jest zainteresowany sportretowaniem społeczeństwa, który morderczemu procederowi otwarcie przyklaskuje ze względu na charakter ofiar (bo „należało się nimi zająć”). 


 

Gorące dni (reż. Emin Alper) – kolejny niepozorny tytuł do którego trzeba było się dokopać w tegorocznym programie Un Certain Regard. Dokopać (w znaczeniu metaforycznym) do prawdy musi też główny bohater, młody prokurator, który trafia na spaloną słońcem turecką prowincję, gdzie przejmuje urząd po tajemniczym zaginięciu poprzedniej osoby na tym stanowisku. Uruchamia to duszny, niespieszny, ale dość wciągający i klimatyczny thriller polityczny. 

Io (reż. Jerzy Skolimowski) – historia o osiołku podróżującym przez Polskę i Europę. Czego tu można nie lubić? Prawdę mówiąc to trochę rzeczy by się znalazło, bo pod wieloma względami to dość nierówny film, dające spore pole manewru do kręcenia nosem, ale jednocześnie jest na tyle fascynujący, wciągający i pomysłowy formalnie, że warto do niego zasiąść pomimo świadomości jego różnych drobnych ułomności. 

Warto również wybrać się na film „Baby Broker”, bo japoński reżyser Hirokazu Koreeda („Złodziejaszki”) zdecydowanie lepiej odnalazł się tworząc w Korei, jak kilka lat wcześniej we Francji („Prawda” z 2019). „Tori i Lokita” też powinna się znaleźć na festiwalowej mapie, bo to najlepszy film braci Dardenne od lat. Można też rozważyć wybranie się na „Boy from Heaven”, ale jak to napisał krytyk z The Hollywood Reporter, jest to bardzo typowy thriller w bardzo nietypowym otoczeniu, czyli bardziej dla ludzi, którzy chcą zobaczyć coś osadzonego w Kairze, jak poszukujących filmu, który pozostawi po sobie trwałe wspomnienia. 

Udanych seansów i powodzenia przy polowaniu na bilety oraz porannym „zaklepywaniu” filmów.

niedziela, 26 czerwca 2022

Paryż, 13. dzielnica - recenzja

 


Od piątku, dzięki Gutek Film, w polskich kinach można w końcu obejrzeć film „Paryż, 13. dzielnica”, najnowsze dzieło Jacquesa Audiarda („Prorok”, „Imigranci”, „Bracia Sisters”), które zadebiutowało rok temu w Cannes. Nie będę owijać w bawełnę, widziałem już dwa razy, i to jedna z moich ulubionych tegorocznych premier kinowych. 

W teorii jest tu postawionych kilka znaków ostrzegawczych. Jest 69-letni reżyser opowiadający o egzystencji oraz życiu miłosnym i seksualnym pokolenia młodszego od siebie o prawie 40 lat. Jest obawa, że wyjdzie z tego moralizatorskie machanie palcem przez starszego pana. Jest też czarno-biały obraz sygnalizujący potencjalną artystyczną pretensję. Wiek Audiarda jest jednak nieistotny w oddaniu „prawdy” o naturze dzisiejszych młodych paryżan, bo historia oparta jest na trzech opowiadaniach z komiksu „Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a, a przy pisaniu scenariusza Audiarda wspierały Céline Sciamma i Léa Mysius. Obie panie to zdolne i cenione reżyserki (zwłaszcza Sciamma), ale też doświadczone scenarzystki, mające na koncie wielu filmów skupionych na portretowaniu dzisiejszej Francji. Audiard czerpie więc z wiedzy i wrażliwości młodszych od siebie twórców żeby przy pomocy swojego zestawu wypracowanych artystycznych narzędzi opowiedzieć o współczesnym Paryżu. Efektem tej kolaboracji jest piękny wizualnie i wrażliwy emocjonalnie portret młodych ludzi, o których opowiada się tu bez pruderii, ale też protekcjonalnej krytyki. 

„Paryż, 13. dzielnica” to roznegliżowany dramat obyczajowy, który urzeka wrażliwością z jaką kreśli relacje pomiędzy trójką głównych postaci i emocjonalną prawdą jaka w tym wszystkim tkwi. Nie ma w tej historii fałszywej nuty, jest szczerość uczuć wynikających z plątaniny żądzy, potrzeby bliskości, życiowego zagubienia w relacjach zarówno miłosnych, jak i zawodowych, ale też kompleksów, zazdrości oraz niezabliźnionych emocjonalnych blizn z niedalekiej przeszłości. Jest to kino skupione na dialogu, ale operujące słowem w tak lekki i naturalny sposób, że chłonie się te liczne przegadane sceny z uwagą i przyjemnością. 

Jeżeli lubicie kino opowiadające ciekawie o skrawkach zwykłego życia, bez zbytniego dramatyzowania, to jest film dla was.

The Black Phone (Czarny telefon) - recenzja

 


Na Disney+ wleciał już „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, a w kinach pojawił się właśnie nowy film Scotta Derricksona, niedoszłego reżysera wspomnianego tytułu, którego w ostatniej chwili zastąpił Sam Raimi. Derrickson świeżo odzyskaną „wolność” od ograniczeń pracy nad kolejną odsłoną tasiemca od MCU wykorzystał na to, co lubi robić najbardziej – mroczny, ponury, brutalny horror, który potrafi złapać widza za gardło i zapewnić mu kilka solidnych podskoków w fotelu kinowym. 

„Czarny telefon” nie spieszy się z przejściem do rzeczy, czyli wrzucenia nastoletniego bohatera do piwnicy seryjnego mordercy dzieci, z której to będzie musiał się uwolnić, jeżeli nie chce dołączyć do długiej listy ofiar psychopaty. „The Grabber” („Wyłapywacz), jak zwą go lokalne media i ludzie z okolicy, majaczy gdzieś w tle i poboczu kadru od samego początku, wyłapując kolejne młodociane ofiary, ale pierwsza połowa filmu poświęcona jest sportretowaniu życia w Colorado lat 70., co stanowi horror samo w sobie. Czerpiący z własnych niemiłych wspomnień dorastania w robotniczej dzielnicy w Denver, gdzie brutalna przemoc była stałym elementem relacji pomiędzy ludźmi, Derrickson w surowy, ponury sposób, opisuje rzeczywistość młodego Finneya (Mason Thames) i jego siostry Gwen (Madeleine McGraw), doświadczających przemocy z ręki nadużywającego alkoholu ojca, ale też rówieśników ze szkoły. Jest to opowiedziane i poprowadzone na tyle sugestywnie oraz ciekawie, że tak naprawdę nie potrzeba już było gościa w demonicznej masce żeby utrzymać uwagę widza do końca. 

Co nie znaczy, że szkodzi to historii Finneya, która skręca nagle w nowym kierunku. Jest tutaj jedno „ale”, bo trzeba kupić pojawiający się w drugiej połowie filmu element „fantastyczny”. W piwnicy znajduje się tytułowy czarny telefon, niesprawny od lat, przez który z bohaterem zaczynają się kontaktować kolejne ofiary „Wyłapywacza” i podpowiadać, co powinien zrobić żeby nie pójść ich śladem. Jeżeli tylko „łyknie się” ten nadnaturalny motyw to w zamian dostaje się wciągający, chwilami dość straszny, horror o ofierze i prześladowcy. O właśnie, warto napisać coś więcej o prześladowcy, czyli „Wyłapywaczu”, świetnie odegranego przez Ethana Hawke’a w niecodziennej dla niego roli czarnego charakteru (choć już drugiej w tym roku). Przez większość filmu nie widać jego twarzy, skrywanej przez niepokojącą maskę, zmyślnie stworzoną z wielu wymiennych elementów, które odkrywają dolną lub górną część jego twarzy, albo całkowicie ją zakrywają, odzwierciedlając tak jego różne stany emocjonalne. Bardzo dobra rola, niezwykle fizyczna, oparta w dużej mierze na grze ciałem, ale też pracy niesamowitym głosem, który wykonuje tutaj połowę „roboty”. W jednej scenie wystarcza, że aktor siedzi tylko nieruchomo na krześle, gotowy do dzikiego ataku, żeby wywołać grozę samym swoim istnieniem i złem czającym się w oczach. Widz nie ma najmniejszej wątpliwości, że jest to przerażająca postać po której można się spodziewać wszystkiego co najgorsze. 

Kroku nie ustępuje mu nastoletni Mason Thames, niemalże debiutant, mający na koncie tylko niewielkie role w kilku serialach i jednej krótkometrażówce, który imponująco dobrze prowadzi nas przez pełną bólu i przemocy historię Finneya. Niemniej zachwyca Madeleine McGraw, wcielająca się w jego siostrę, która wywołała na Derricksonie tak duże wrażenie, że zdecydował się na opóźnienie dla niej realizacji filmu, bo była zajęta innym projektem. Warto się przyglądać dalszej karierze tej dwójki, bo jest tu zdecydowanie potencjał na wskoczenie do wyższej aktorskiej ligi. 

Natomiast brakuje trochę żeby to „Czarny telefon” wskoczył na wyższą półkę kina grozy, bo czasem coś tu zgrzytnie, jakiś element fabuły wyda się niezgrabnie dopasowany do reszty, pewne rozwiązania zbyt naciągane, albo naiwne, a całość historii zbyt prosta. Jest to jednak kawał solidnego horroru, ładnie grzebiącego w mrokach ludzkiej natury, zgrabnie kreślącego krajobraz Colorado z lat 70. i umiejętnie budującego nastrój grozy wszędzie tam, gdzie trzeba.

sobota, 11 czerwca 2022

Triangle of Sadness - recenzja

 


Ruben Östlund śmiało zmierza w kierunku wykręcenia rekordu w Cannes. Od roku 2014 nakręcił trzy filmy. Z wszystkimi pojawił się na festiwalu. Wszystkie zdobyły główne nagrody. Dwie Złote Palmy i najlepszy film w sekcji Un Certain Regards (doskonały „Turysta”). Jeżeli passa się utrzyma to już następny film może zapewnić mu tytuł pierwszego reżysera z trzema Złotymi Palmami na koncie. Miejmy nadzieję, że będzie to zarazem tytuł, który wpuści trochę świeżości do jego filmografii, bo o „Triangle of Sadness” z całą pewnością nie można tego powiedzieć. Co nie znaczy, że jest to zły film. 

Nowe dzieło Östlunda stanowi dopełnienie, ale też krzyżówkę, dwóch poprzednich. „Turysta” w błyskotliwy i zabawny sposób opowiadał o dzisiejszej męskości, różnych problemach i rozterkach współczesnego mężczyzny oraz jego roli w społeczeństwie i rodzinie. „The Square” również zahaczał o te tematy, ale przy okazji komentował w cięty sposób świat sztuki współczesnej o którym to opowiadał poprzez serię anegdotycznych scenek. „Triangle of Sadness” jest hybrydą obu filmów, dopinającą tę trylogię o męskości, ale też kontynuującą nabijanie się z łatwego celu jakiejś grupy ludzi. W poprzednim filmie byli to oderwani od rzeczywistości artyści, w tym najnowszym natomiast są to bogacze, modele i influencerzy. 

Historię można podzielić na trzy wyraźne segmenty. Pierwszy, ten najkrótszy, wprowadza parę głównych bohaterów (teoretycznie, bo trochę się to później rozmywa), popularną modelkę i jej partnera, również modela, ale dopiero aspirującego do zostania „kimś” w tym świecie. Östlund wykorzystuje ten segment do podzielenia się kilkoma bystrymi spostrzeżeniami na temat świata mody i relacji damsko-męskich. Z niemałą satysfakcją wskazuje chociażby, że jest to jeden z niewielu zawodów na świecie, gdzie to kobiety zarabiają zdecydowanie więcej od mężczyzn, co jest źródłem frustracji dla bohatera filmu. 

Drugi segment, zdecydowanie najlepszy, spędzamy na pokładzie luksusowego liniowca gdzie wspomniana para wypoczywa w towarzystwie ludzi nieprzyzwoicie bogatych. Mamy tam rozgadanego rosyjskiego oligarchę (świetny Zlatko Buric znany z roli Milo w trylogii „Pusher”), znerwicowanego członka zarządu jakiejś korporacji ukutej w Dolinie Krzemowej, a także sympatyczną parę poczciwych starszych Anglików, którzy fortunę zbili na produkcji granatów i min przeciwpiechotnych. Jest to wszystko oczywiście idealnym materiałem do przejechania się po tym ostrzem satyry, obśmiania, skrytykowania i przejaskrawienia. Zwłaszcza, że Östlund nie zapomina też o żartobliwym portrecie załogi okrętu dowodzonego przez marksistę (niewielka, ale soczysta rola Woody’ego Harrelsona). 

Trzeci segment, najdłuższy, jest też tym najsłabszym, ale jego największym problemem jest w sumie to, że Östlund nie jest zbyt dobry w przycinaniu swoich filmów. Bez wchodzenia zbyt głęboko na teren spoilerów, luksusowy okręt tonie, garstka ocalałych ląduje na bezludnej wyspie (spokojnie, wspominano o tym w oficjalnych materiałach), a dotychczasowa hierarchia wartości zostaje przewartościowana, bo na szczycie łańcucha pokarmowego ląduje osoba, która potrafi zdobyć jedzenie, a nie leniwy bogacz, któremu dotąd usługiwano. Jest to źródło do nowych radosnych gagów, złośliwych spostrzeżeń i satysfakcji ze zmieszania bogaczy z błotem. 

„Triangle of Sadness” jest filmem zabawnym, chwilami nawet bardzo, kilka pomysłów wciąż wywołuje uśmiech na twarzy, gdy sobie o nich przypomnę. Jak to było w poprzednich filmach, na poziomie pojedynczych scen Östlund potrafi zachwycić, ale tutaj już znacznie rzadziej niż dawniej, częściej po prostu jest precyzyjny w tym, co chce powiedzieć, celnie i błyskotliwie punktując pewne sprawy. Największym minusem „Triangle of Sadness” jest więc to, że wszystko to już było opowiedziane wcześniej w innych filmach tego reżysera, ale zrobione lepiej.

poniedziałek, 6 czerwca 2022

Men - recenzja

 


„Kinowe doświadczenie” różne ma oblicza. Czasem jest to ogłuszający huk wojskowych odrzutowców, zbliżenie na twarz Toma Cruise’a doświadczającego przeciążeń na pokładzie podniebnej bestii, wybuchy, dynamiczne sceny, szybki montaż i sala wypełniona ludźmi z rozdziawionymi ustami. Czasem jest to garstka widzów oglądających w ciszy niespieszne ujęcia z Jessie Buckley spacerującą powoli po brytyjskim lesie. Jedno i drugie sprawdza się tak dobrze, bo doświadczamy tego w sali kinowej, ale jakże odmienne są to emocje i przyczyny płynącej z tego satysfakcji. 

W „Men” Alex Garland rezygnuje z gatunku science-fiction, napędzającego dotąd jego twórczość, żeby poprzez formułę horroru folkowego opowiedzieć o traumie, poczuciu winy, ale też patriarchacie. Główna bohaterka, Harper, wyjeżdża do malowniczej angielskiej prowincji, gdzie zamierza spędzić dwa tygodnie na spacerach po lesie, jedzeniu jabłek prosto z drzewa, cieszeniu się z mieszkania w klimatycznej kilkusetletniej posiadłości, a przy okazji przepracować toksyczny związek zakończony tragiczną śmiercią męża. Z czasem poznajemy więcej szczegółów z przeszłości dręczącej Harper, a jednocześnie obserwujemy nasilające się teraźniejsze zagrożenie, które szybko zacznie rujnować pobyt w idyllicznej scenerii. 

Mam dobrą wiadomość, która jednocześnie jest złą wiadomością. Zależy od punktu widzenia. „Men” to kolejny „autorski” horror od studia A24. Oznacza to, że jeżeli liczycie na „jump scare’y”, potwora wyskakującego z szafy, klarowną, prostą historię, jakieś klasyczne mechanizmy gatunku, no to trafiliście pod zły adres. Jeżeli lubicie natomiast, gdy formuła gatunku zostaje wykorzystana jako punkt wyjścia, lub klamrę stylistyczną, do opowieści z zupełnie innego spektrum zainteresowań, jak tylko straszenie widza przez kilkadziesiąt minut, no to jesteście w domu. Garland potrafi pierwszorzędnie budować klimat grozy, powoli dokładając kolejne jego warstwy przez cały film, aż do finału, w którym robi sporą woltę w stronę psychodelicznego horroru cielesnego, gdzie leci już tak rozpędzony, że nic nie jest w stanie go zatrzymać. Żadna autocenzura, obawa przed odbiorem tego przez widza, pokusa przedwczesnego przejścia do puenty, no zupełnie nic, w zdecydowany sposób skręca na trajektorię ku totalnemu karambolu, ale ostatecznie kończy ten szalony rajd piękną katastrofą. 

Siłą „Men”, ale też pewną słabością, jest mocne oparcie historii na symbolizmie i metaforach, tych czytelnych, bardzo oczywistych, ale też takich nieco zagmatwanych. Dość czytelne jest to główne przesłanie o wielu twarzach patriarchatu prześladującego główną bohaterką. Wróć, wielu jego wcieleniach, bo twarz to akurat jest ta sama, Rory’ego Kinneara. Kinnear popisuje się niesamowicie, odgrywając wszystkie męskie role osób spotkanych przez bohaterkę na angielskiej prowincji. Jest to znakomita aktorska robota, bo w każdym przypadku mamy do czynienia z wiarygodnie zarysowaną postacią o odmiennych cechach i stylu bycia. Bywają zabawne momenty, gdy Kinnear prowadzi rozmowę z Kinnearem, bywają zgrzyty, gdy jego twarz zostaje koślawo nałożona komputerowo na ciało nastolatka, ale przestaje mieć to znaczenie (a wręcz nabiera sensu) w miarę rozwijania przez reżysera konceptu na całą historię. 

[Spoilery w następnym akapicie] 

W „Men” jest ta wspomniana, oczywista metafora, będąca krytyką patriarchatu, ale mamy też kolejny poziom interpretacyjny, do którego dostajemy klucz, czytelnie zasygnalizowany w finale, gdy dźwięk echa w tle wysyła nas myślami do istotnego momentu z początku filmu. Cudownie poprowadzona i zrealizowana scena zabawy w echo, kończąca się elementem grozy, okazuje się być momentem inicjującym całą dalszą fabułę, bo dochodzi w niej do rozszczepienia jakiegoś elementu osobowości Harper, oderwania się głęboko zakopanego poczucia winy, które dosłownie otrzymuje cielesną powłokę. Głos bohaterki, roznoszący się po tunelu falami, a każda z nich kopiująca ten oryginalny, pierwszy okrzyk, zdaje się też tworzyć w efekcie istotę będącą jakimś odpryskiem jej osoby niczym ostateczna forma echa, jego finalna kopia. Istota, która najpierw zostaje powołana do życia, a następnie przebudzona przez kolejne nadpływające „fale” okrzyków bohaterki, wstaje w końcu z ziemi i reaguje wściekłym krzykiem, jakby chciała wywrzeszczeć cały ból i wściekłość tkwiącą w Harper. Istota w różnych formach będzie prześladować Harper już do końca filmu, w finale dosłownie przechodząc przez długi cykl narodzin kolejnych form bólu, traumy i poczucia winy, które zrodziły się, ale też wyewoluowały, z tego pierwszego wydarzenia, czyli rodzinnej tragedii, i towarzyszącemu temu uczuciu zwątpienia oraz wyniszczającej myśli: „a może to była moja wina?”. 

Warto wspomnieć o zdjęciach, które początkowo odzwierciedlają i kodują kolorystycznie nastrój Harper. Piękne odcienie zieleni i ciepłego, słonecznego światła, oddają jej początkowy zachwyt prowincją oraz nadzieją, że miejsce uleczy jej udręczoną duszę. Skąpane w odcieniach czerwieni i pomarańczy sceny z przeszłości, głównie umieszczone w betonowym miejskim zamknięciu, ze światłem stłumionym przez zasłony, nadających mu nieprzyjemnej faktury, kojarzą się z czymś złym, przykrym, niechcianym. Dzika czerwień niektórych ścian kilkusetletniej prowincjonalnej posiadłości jest więc niczym zaproszenie, brama przejścia dla emocji wiążących się z tym negatywnym kodem kolorystycznym do realiów tego zielonego, przyjemnego, pocieszającego miejsca. Zieleń i promienne słońce szybko znikają z opowieści ustępując miejsca ciemnej nocy, niepokojącym mrokom i cieniom, ale też rozgwieżdżonemu niebu, sugerującemu, że być może jest jeszcze jakaś nadzieja dla bohaterki. 

Wielu widzów odrzuci „Men”, jedni rozczarowani autorskim dziełem odrzucającym proste ramy gatunkowe, drudzy dosłownością wielu zawartych w nim metafor, ale jest tu tyle dodatkowego dobra do przyswojenia i odkopania, obudowanego tyloma warstwami znakomitego aktorstwa, hipnotyzujących scen, pięknie tworzonego klimatu oraz soczystej grozy, że nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie pokłonić się przed dziełem Alexa Garlanda.

niedziela, 29 maja 2022

Elvis - recenzja

 


To powinien być film otwarcia festiwalu w Cannes. Energetyczny, głośny, pobudzający i ekscytujący. Z drugiej strony wszystkie te zalety docenia się jeszcze bardziej pod koniec festiwalu, gdy tyłek boli już czterokrotnie bardziej podczas siedzenia na kolejnym smętnym filmie z niemrawą pracą kamery i montażystą robiącym sobie już trzydziestą przerwę na fajkę. Wtedy wpada Elvis, cały na biało, pokryty cekinami, posypany brokatem, głośniki walą szczodrze decybelami, a montażysta bierze nadgodziny żeby wyrobić się z wszystkimi tymi karkołomnymi sklejkami i przejściami. Rock ’n’ roll!!! 

Jeżeli chcecie się dowiedzieć czegoś wartościowego merytorycznie o Elvisie i czasach w których tworzył to raczej nie jest właściwy film. Baz Luhrmann poświęca wprawdzie należytą uwagę muzycznym inspiracjom artysty, czerpiącego garściami od czarnoskórych muzyków, opowiada o jego problemach z konserwatystami zniesmaczonymi seksualną naturą jego występów oraz histerii jaką wzbudzał w fankach. Jednocześnie ledwie prześlizguje się po wielu innych kwestiach, pomimo blisko trzygodzinnego metrażu, pędząc na złamanie karku przez klasyczną formułę biografii od kołyski aż po grób. 

Jest to zarazem zaleta tego filmu, stawiającego bardzo duży nacisk na spektakl, eksces i energię. Luhrmann miał zawsze świetne ucho przy wybieraniu muzyki do swoich filmów i tutaj nie jest inaczej. Muzyka rzadko cichnie w „Elvisie”, płynnie przeskakując pomiędzy piosenkami głównego bohatera i współczesnymi utworami, w tym rapem, często lepiąc je w jeden twór. Jest tego naprawdę dużo. Lista wykorzystanych utworów ciągnie się podczas napisów końcowych niczym seans filmu Alberta Serry. „Elvis” puszcza oko do młodych odbiorców, obojętnie podchodzących do twórczości (i osoby) klasyka muzyki popularnej, oferując im historię przybliżającą tę niezwykle istotną postać z przeszłości jednocześnie zanurzając ją w teraźniejszych nurtach muzycznych. Puryści pewnie będą zniesmaczeni, ale miłośnicy kultury śmiałego remiksu spod znaku „Moulin Rouge!” będą uradowani. 

Obsadzony w głównej roli Austin Butler jest doskonały. Wyśmienicie oddaje naturę artysty, charakterystyczną mimikę, styl wypowiedzi, przede wszystkim jednak imponująco odtwarza ogrom jego charyzmy scenicznej. Jest to też zasługa Luhrmanna, zakochanego w swoim bohaterze, zapatrzonego w niego, zbierającego szczękę z podłogi, leżącą obok tych należących do fanek, gdy Elvis potrząsa nieprzyzwoicie biodrami i w obślizgły sposób wpatrującego się okiem kamery w okolice jego krocza. Sceny występów to prawdziwa energetyczna petarda równie imponująca montażowo co inscenizacyjnie. Luhrmann kilkakrotnie przywołuje rozbuchany styl fotografii Davida LaChapelle, gdy Elvis na dużym zbliżeniu i spowolnieniu jest portretowany w rozpisanych choreograficznie w misterny sposób i pięknie wykadrowanych scenach interakcji z fankami stojącymi pod sceną. 

Najbardziej kontrowersyjną decyzją artystyczną Luhrmanna jest natomiast opowiedzenie historii Elvisa oczami jego menadżera, pułkownika Toma Parkera, cwaniaka i kombinatora, który swojego podopiecznego bezlitośnie eksploatował wysysając z niego życie, ale też przy okazji nieprzyzwoite ilości pieniędzy z jego konta. Reżyser nie próbuje go oceniać, pozwala nawet bronić mu swojego zachowania, odnosząc się w monologach z offu do stawianych mu zarzutów. Ostateczną decyzję pozostawia widowni, ale odbiór tej osoby będzie raczej jednoznaczny. Zwłaszcza, że Tom Hanks robi z niego karykaturę, uzbrojoną w dziwaczny akcent i pogrubiający kostium. 

„Elvis” to jednak przede wszystkim widowisko, a nie solidna biografia i staranne odtwarzanie faktów, bo Luhrmann bardziej jest zainteresowany próbą oddania emocji z patrzenia na Elvisa przez osobę żyjącą w połowie ubiegłego wieku, jak wgryzaniem się w głowę i serce artysty. Stąd też kłopotliwa pod pewnymi względami decyzja uczynienia go niejako bohaterem drugoplanowym własnego filmu biograficznego. Mamy się zachwycić wielką osobowością idola, a nie przebywać zbyt długo ze zmęczonym człowiekiem. Jeżeli chcecie emocji, fantastycznego widowiska i głośnej muzyki to trafiliście pod właściwy adres. Więcej merytorycznego konkretu musicie już niestety poszukać w innym miejscu.