Muszę przyznać, że z dużym sceptycyzmem podszedłem do informacji o planowanej realizacji serialu poświęconego Peacemakerowi. Sceptycyzm bynajmniej nie opadł po zobaczeniu filmu „The Suicide Squad” w którym to mogliśmy poznać Peacemakera. John Cena i jego (anty)bohater spełnił swoją rolę w filmie, był zdecydowanie wyrazistą postacią, ale nie sprawiał wrażenia, że jest w tym potencjał na własny serial. Wystarczyła jednak pojedyncza scena w filmie żeby James Gunn dostrzegł to, co szybko staje się jasne podczas oglądania serialu - John Cena potrafi pójść ze swoją interpretacją w niespodziewanych kierunkach i dokopać się do zaskakujących pokładów emocjonalnej głębi w tej pozornie jednowymiarowej postaci. Obaj nie boją się też pójść w najbardziej szalone miejsca bez oglądania się przy tym na własną próżność i dumę.
„Peacemaker” nie jest owocem wyrachowanej decyzji biznesowej wielkiej korporacji, która próbuje czymś zapchać bibliotekę swojej platformy streamingowej, a dzieckiem bogatej wyobraźni gościa, który nagle pomyślał sobie „czy nie byłoby ekstra gdyby...” i następnie pozwolił popłynąć swojej kreatywności. Szczęśliwie korporacja dostrzegła, że nie należy mu w tym przeszkadzać. Przy okazji zyskała atrakcyjny wypełniacz wspomnianej biblioteki. Wszyscy wygrali.
Serial sprawia widzowi tyle przyjemności, bo widać, że jest to dzieło pasji, zrobione z miłością, spontanicznie i bez jakiejś pretensji. Ewidentnie Gunn nie mógł się doczekać z przelaniem pomysłów na papier, a następnie realizacją tego na planie, bo wcisnął to wszystko w swój napięty grafik wysokobudżetowych produkcji. Gdyby tylko mógł to nakręciłby wszystkie osiem odcinków, ale musiał trochę odpuścić żeby zająć się kolejnym zobowiązaniem, czyli trzecią odsłoną „Strażników Galaktyki”. Już zapowiedział, że drugi sezon wyreżyseruje w całości.
„Peacemaker” pokazuje dlaczego Gunn jest obecnie jednym z najlepszych reżyserów tworzących produkcje superbohaterskie. Nie podchodzi do tematu z namaszczeniem, bardzo chętnie żartuje sobie z materiału i gatunku, ale też rozumie, że istotne jest zbudowanie solidnych relacji pomiędzy postaciami i sięgnięcie po powagę tam, gdzie wymaga tego historia. Poziom jego poczucia humoru bywa wprawdzie dyskusyjny, ale wynika to też z faktu, że nie boi się pójść z historią w każdym możliwym kierunku, co czyni jego produkcje chwilami lekko żenującymi, ale jednocześnie cudownie odświeżającymi w swej nieprzewidywalności. Chociaż fabularnie sięga po wiele ogranych motywów, wręcz powielając nieco pomysł na przeciwnika z „The Suicide Squad”, to jednak do samego końca nie sposób jest przewidzieć w jakim jeszcze kierunku skręci ta historia, a kilka tych przewrotek jest.
Piękna jest ta konsekwencja z jaką Gunn wyciąga ze śmietnika komiksowej historii różne indywidua o których pamiętają tylko najwięksi fani tematu. Jest to oczywiście nieprzypadkowe. W tej chwili mógłby już pewnie poprosić o każdą postać z katalogu DC i dostać ją, ale Gunn wie, że im bliżej składu Justice League, tym mniejsza wolność artystyczna, a przecież cała moc jego superbohaterskich opowieści tkwi w tym, że nie podlegają regułom i mogą zabrać postaci wszędzie, nawet w miejsce bez powrotu.
„Peacemaker” bywa nieśmieszny, chociaż usilnie stara się bawić, bywa też niezgrabny, a fabularnie czasem skręca na manowce, ale jest w nim tyle radości z opowiadania o różnych wyrzutkach komiksowego świata, szczerości w budującej się pomiędzy nimi więzi oraz pobudzającego szaleństwa w drodze, którą muszą wspólnie obrać, że wszelkie minusy tracą na znaczeniu.