niedziela, 27 sierpnia 2017

Batman: Year One, czyli o tym, jak Darren Aronofsky pracował nad filmem o Mrocznym Rycerzu.


Niesławny „Batman i Robin” Joela Schumachera powalił Mrocznego Rycerza na łopatki i sprawił, że postać przez osiem lat nie wróciła na duży ekran. Nie znaczy to, że w ogóle nie próbowano, wręcz przeciwnie, studio Warnera przez ten czas pracowało nad kilkoma różnymi projektami z Gackiem. Po pierwsze, rozważano powierzenie piątego filmu Schumacherowi, ponownie obsadzając w głównej roli George’a Clooneya (kontrakt gwarantował aktorowi występ w dwóch filmach z serii). Schumacher rozumiejąc błędy, jakie popełnił w poprzednim filmie, oznajmił Warnerowi, że podejmie się reżyserii tylko w przypadku, gdy opowieść będzie skromniejsza, z mniejszą ilością postaci, a klimat historii bliższy komiksowemu oryginałowi. „Batman i Robin” miał być odpowiedzią na dziesiątki tysięcy listów, jakie otrzymał od zatroskanych rodziców, którzy prosili, żeby nakręcił film, na który będą mogli zabrać do kina swoje dzieci (co było zapewne efektem mrocznego i nasyconego seksualnymi podtekstami „Powrotu Batmana” Tima Burtona). Tym razem natomiast zamierzał zrobić film, na który zasługują fani komiksu i podążyć w kierunku wyznaczonym przez komiks „Batman: Year One” Franka Millera.

Zarząd Warnera nie zamierzał się jednak tym razem ograniczać jedynie do reżysera, który rozwalił im dochodową markę (aczkolwiek zyski z zabawek związanych z filmem były bardzo zadowalające), więc jednocześnie skontaktowano się z autorem fascynującego „Pi”, nagrodzonego w Sundance za reżyserię. Darren Aronofsky oznajmił im na pierwszym spotkaniu, że nakręciłby film w Tokio, a w głównej roli obsadziłby Clinta Eastwooda. Zaintrygował, studio nawiązało więc z nim dalszą współpracę nad autorską adaptacją „Year One”. Bardzo autorską. Aronofsky zamierzał postawić na surowy realizm, skupić się na opowiedzeniu o problemach ulicy, miejskiej przestępczości i korupcji. Film miał być mieszanką „Życzenia śmierci” z „Francuskim łącznikiem”, kapitan Gordon miał być jak Serpico, a Batman zachowywać się jak Travis Bickle z „Taksówkarza”. Aronofsky znał się dobrze z Millerem, bo wcześniej próbowali wspólnie zrealizować ekranizację komiksu „Ronin”, napisanego przez autora „Sin City” (które natomiast było inspiracją dla „Pi”). W napisanym przez nich scenariuszu, osierocony Bruce Wayne nie zostaje wychowany w wilii przez kamerdynera, tylko przez właściciela warsztatu samochodowego (Wielki Al), który prowadzi razem z synem (Mały Al). Bruce zostaje znaleziony przez Wielkiego Ala na ulicy (krótko po byciu świadkiem morderstwa rodziców) i przygarnięty przez niego. Nakręcany przez chęć zemsty, której nie potrafi jeszcze ukierunkować, młody bohater spędza całe dnie na obserwowaniu lokalnego burdelu, przez który przepływa strumyk szumowin, dziwek, alfonsów, skorumpowanych policjantów oraz innych mętów. Tymczasem palący jak smok detektyw James Gordon próbuje się odnaleźć w szeregach Policji trawionej przez korupcję.


Bruce w końcu nie wytrzymuje i miesza się w sprzeczkę pomiędzy skorumpowanym gliniarzem Campbellem, a Seliną, zarządzającą wspomnianym burdelem. Campbell przypadkowo ginie, Bruce ucieka z miejsca zdarzenia i zostaje obwiniony za morderstwo. Dochodzi wtedy do wniosku, że musi zacząć ukrywać swoją tożsamość, co prowadzi do założenia peleryny i hokejowej maski. Strój z czasem ewoluuje w wiadomym kierunku. Korzystając z warsztatu samochodowego opracowuje różne gadżety, a także przerabia czarnego Lincolna Continentala na Batmobile, w którym zaciemnia szyby, montuje noktowizor do jazdy nocą, wzmocnione zderzaki oraz podkręcony silnik szkolnego autobusu. W nowym przebraniu, jako „The Bat-Man”, prowadzi wojnę ze światem przestępczym, a także skorumpowanym rządem, na którego czele stoi komisarz Loeb oraz burmistrz Noone. Tymczasem osoby zarządzające majątkiem Wayne’ów poszukują zaginionego dziedzica…

Ostatecznie Bruce przejmuje fortunę rodziców i wykorzystuje do dalszej walki z przestępczością. Gordon natomiast akceptuje zamaskowanego dziwaka wymierzającego sprawiedliwość na własną rękę. Zdaniem Aronofsky’ego, definiującym tę postać momentem była scena, gdy siedzi na toalecie z lufą rewolweru w ustach oraz sześcioma kulami w dłoni, rozważając popełnienie samobójstwa. W innej scenie, wziętej z „Year One”, zostaje pobity przez kolegów z pracy, co ma go skłonić do przerwania walki z korupcją. Z komiksu zresztą wzięto więcej rzeczy: nihilistyczną narrację prowadzoną przez głównego bohatera, heroiczny czyn Gordona ratującego małe dziecko, genezę Seliny Kyle oraz klimatyczne starcie w kamienicy. Scenariusz filmu jednak skupiał większą uwagę na pojęciach dobra i zła oraz cienkiej granicy pomiędzy nimi, a także słuszności poczynań zamaskowanego mężczyzny, który początkowo jest określany przez Gordona mianem terrorysty. Aronofsky wierzył, że jego film sprawi, że wersja Tima Burtona będzie wyglądać jak kreskówka: „Uważam, że Tim wykonał kawał dobrej roboty, szczególnie przy drugim filmie, który uważam za arcydzieło tej serii. Nie jest to jednak rzeczywiste. To jest całkowicie świat Tima Burtona, genialna, odpicowana, perfekcyjna gotycka mikstura. Pierwszy film zawierał pewną dawkę realizmu, ale nie brakowało w nim przesadzonych scen akcji, a ja chcę mieć prawdziwe walki, chcę zgłębić co się wydarzy, gdy dwóch mężczyzn rzeczywiście zacznie się okładać pięściami. Jeżeli zaczynasz romantyzować i fantazjować na temat superbohaterów, na zasadzie: dobrzy faceci przeciwko złym facetom, i nie próbujesz bawić się z dwuznacznością tego, co jest dobre, a co jest złe…. No cóż, nie potrafiłbym siebie zmusić do opowiedzenia tej historii.”


Aronofsky wiedział, że zarząd Warnera nigdy tak naprawdę nie wierzył, że ten film zostanie zrealizowany. Liczył jednak na to, że zdoła ich przekonać, żeby (wzorem komiksów) zrobili to obok głównej serii, tańszą, skromniejszą wersję, która będzie dla dorosłych odbiorców i zostanie wypuszczona po kolejnym Batmanie z niższą kategorię wiekową. Jeden dla dzieciarni, drugi dla dorosłych. O dziwo, ludzie z Warnera słuchali go z zaciekawieniem, płacili za prace nad scenariuszem, ale zgodnie z przypuszczeniami, nic z tego nie wyszło. Rozważano jeszcze kilka innych scenariuszów, plotki mówiły o wielu różnych projektach, miał wrócić Val Kilmer, albo Clooney, w głównej roli miał się pojawić Keanu Reeves, albo… Ben Affleck, co zostało wyśmiane przez wszystkich, łącznie z samym zainteresowanym. Ostatecznie wszystkie prace nad piątym Batmanem wstrzymano, gdy postanowiono pójść w innym kierunku, którego podstawą był scenariusz napisany przez Andrew Kevina Walkera („Siedem”), a dopracowany przez Akivę Goldsmana odpowiedzialnego za filmy Schumachera. Film miał wyreżyserować Wolfgang Petersen, premierę zaplanowano na rok 2004, a wstępny tytuł brzmiał: „Batman vs Superman”.

Oczywiście ostatecznie nic z tego nie wyszło, przynajmniej w tamtej formie, ale to opowieść na kiedy indziej...

Żródło:
"Tales from Development Hell", David Hughes.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Una - recenzja


„Una” była jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tytułów z tegorocznego programu Nowych Horyzontów. Świetna obsada, intrygująca fabuła oraz wyraźna pasja, jaką w projekt włożyła Rooney Mara, która od dawna dokładała starań, żeby wystąpić w filmowej adaptacji sztuki „Blackbird”. To mogło zaowocować czymś bardzo dobrym, nieoczywistym, stawiającym przed widzem niełatwe pytania i nieoferujące prostych odpowiedzi. A tymczasem…

Zacznijmy jednak od początku. Zgodnie z obietnicą, film zaczyna się intrygująco. Główną bohaterkę poznajemy jako osobę zagubioną życiowo. Uprawia seks w publicznej toalecie z obcym facetem, wraca bladym świtem do domu, w którym się wychowywała, niepotrafi odnaleźć się w rzeczywistości i dorosłym życiu. Jednocześnie widzimy sceny z przeszłości, gdy jeszcze była niewinną nastolatką, bez obaw i strapień spoglądającą w przyszłość. Dorosła Una przypadkowo odkrywa zdjęcie mężczyzny (Ben Mendelsohn), którego nie widziała od lat. W tajemnicy przed bliskimi postanawia się z nim spotkać i jedzie do jego miejsca pracy. Mężczyzna zmienił nazwisko, przeprowadził się, założył nową rodzinę, ewidentnie próbował zostawić coś za sobą, a może uciec od czegoś? Gdy Una ponownie pojawia się w jego życiu, Ray natychmiast blednie, najwyraźniej zobaczył ducha z przeszłości, o której próbuje zapomnieć. Una jest niestabilna emocjonalnie, zafiksowana na jego punkcie, pełna wyrzutów, ale też nieporadnie skrywanego przywiązania, a może nawet zakochana w nim. Szalona kochanka z przeszłości przed którą to Ray próbował się ukryć? No cóż, poniekąd…

Ray przeżył trzymiesięczny romans z bohaterką, gdy Una miała trzynaście lat. Skończyło się to dla niego kilkuletnim wyrokiem, więziennymi traumami (wiadomo, pedofile dostają „specjalne” traktowanie) oraz zupełnym porzuceniem dawnego życia. Una nie jest jednak typową ofiarą pedofila, w przeszłość spogląda z goryczą, ale najwyraźniej nigdy nie przestała kochać starszego mężczyznę i wciąż liczy na wspólną przyszłość. Jest to ciekawy punkt wyjścia dla fabuły, ale niewiele z niego wynika. Ciężko w tym filmie z kimś sympatyzować, bo zarówno Ray, jak i Una, są postaciami antypatycznymi. Ona jest manipulantką o obsesyjnej osobowości. On chciałby wzbudzać sympatię i współczucie, ale ciężko obdarzyć ciepłymi uczuciami dorosłego mężczyznę wykorzystującego seksualnie dziecko. Ray próbuje tłumaczyć swoje zachowanie z przeszłości i zapewnia, że jego uczucie było szczere oraz nietypowe dla niego, bo zupełnie nie pociągają go młode dziewczynki, a jego relacja z Uną była oparta na wzajemnej miłości i oddaniu. Nie chciał krzywdzić, chciał kochać. Reżyser stara się zrobić z niego postać niejednoznaczną i budować niedopowiedzenia w kwestii jego prawdziwej natury, ale to nie działa. Wprawdzie nie jest oczywiste, czy Ray jest seksualnym drapieżnikiem, czy też pogubił się w pewnym momencie życia i pozwolił sobie na „niewłaściwe” uczucie, ale jest to mało istotne, bo odpowiedź na to pytanie niespecjalnie obchodzi odbiorcę. Niezależnie od intencji, jego czyn był haniebny, a próby usprawiedliwiania tego tym bardziej świadczą na jego niekorzyść.

Jedno w tym filmie błyszczy – Rooney i Ben. On z dyscypliną i rozwagą odgrywa złożoną postać, ona odkrywa się przed widzem zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. Reżyser jednak zbyt subtelnie rozgrywa ich historię, stawiając na powolne tempo i niespieszny rozwój (oczywistych) wypadków, składając widzowi obietnicę kina pobudzającego intelektualnie, ale rozczarowując końcowym efektem. Benedict Andrews nie potrafi zaangażować odbiorcę emocjonalnie, szybko traci jego uwagę przez zbyt szybkie odkrycie wszystkich kart, a także banalne poprowadzenie niebanalnej historii. Miało być intrygująco, a wyszedł z tego fabularyzowany odcinek „Rozmów w toku”.

środa, 9 sierpnia 2017

The Party - recenzja


Nie mogłem wybrać lepszego filmu na początek dnia. 71 minut popisowego koncertu komediowego na siedem skrzypiec. Film Sally Potter może i jest krótki, ale wyciska z tych kilkudziesięciu minut więcej humoru, jak dziesięć ostatnich komedii amerykańskich razem wziętych. Formalnie jest to kino bardzo teatralne. Siedem aktorów, kilka pomieszczeń mieszkalnych i ogród. Z taką obsadą jednak, obdarowaną do tego prześmiesznymi dialogami, wystarczyło postawić kamerę w rogu pokoju i obserwować magię. Nie przeszkadza więc, że zdecydowano się na czarnobiałe zdjęcia i subtelnie komponowane kadry, które nie odciągają uwagi od najważniejszego – popisowych kreacji całej obsady.

No właśnie, obsada, pozwólcie, że popełnię szybką wyliczankę, żeby nikogo nie pominąć: Kristin Scott Thomas, Patricia Clarkson, Timothy Spall, Cillian Murphy, Emily Mortimer, Bruno Ganz i Cherry Jones. Wszyscy bez wyjątku błyszczą, każde jednak w nieco inny sposób. Najłatwiej miała Patricia Clarkson, którą obdarowano wyszczekaną, cyniczną i do bólu szczerą bohaterką, sypiącą soczystymi tekstami („You are a first-rate lesbian and a second-rate thinker”; „Tickle an aromatherapist and you’ll find a fascist”). Wszyscy tutaj uosabiają jakiś stereotyp przedstawiciela klasy wyższej, ale nie ma w tym fałszu, nie ma zwątpienia, że ta konkretna grupa ludzi, tak różnych od siebie, a zarazem tak podobnych, mogłaby utrzymywać ze sobą długoletni kontakt.

Aktorzy bawią się powierzonymi im rolami. Cillian Murphy jako napędzany kokainą, nadmiernie pobudzony, znerwicowany i paranoiczny – Tom, pokazuje coś, czego dawno nie widzieliśmy w jego wykonaniu na dużym ekranie, talent i charyzmę, tym bardziej zasmucając odbiorcę, że dobrzy reżyserzy najwyraźniej zapomnieli o tym zdolnym aktorze. Timothy Spall, który w „Panie Turnerze” pokazał, że przy pomocy samych chrząknięć, parsknięć i warknięć potrafi oddać paletę emocji nieosiągalną dla wieku aktorów, tym razem balansuje na granicy stanu delirycznego. Kristin Scott Thomas magnetyzuje, Bruno Ganz rozbawia do łez, Cherry Jones i Emily Mortimer zapewniają wdzięczną rolę ofiar bezlitosnych komentarzy April (Clarkson). Ich bohaterki są lesbijską parą, jedna właśnie odkryła, że urodzi trojaczki, druga jest specjalistką akademicką od zróżnicowania płciowego w amerykańskim utopizmie. Nuff said.

Scenariusz filmu jest dopięty na ostatni guzik, zabawny, inteligentny, wciągający, oparty na błyskotliwych dialogach, do tego oferujący kilka zaskoczeń, starannie rozłożonych w czasie, a całość jest poprowadzona pewną ręką przez panią reżyser. Na party w takim towarzystwie niewypada się nie pojawić.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

A Ghost Story - recenzja


Jestem zachwycony nowym filmem Davida Lowery’ego. Nie jest to łatwe kino, bo wymagające od widza uwagi i skupienia, ale szczodrze wynagradzające ten wysiłek. „A Ghost Story” niejednego odbiorcę odrzuci, bo jest to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Na papierze może to brzmieć jak kolejny wydumany pretensjonalny eksperyment, jakich pełno w programach festiwali filmowych, ale Lowery udowadnia, że problemem większości tych filmów nie jest powolne tempo, tylko brak ciekawego pomysłu na sprzedanie tego odbiorcy. „A Ghost Story” to genialny pomysł, a jego wielkość tkwi w sięgnięciu po prostą ideę i rozwinięcia w coś niesamowicie złożonego, wciąż jednak sprawiającego wrażenie nieskomplikowanej błahostki.

Główna idea: film o facecie ubranym w prześcieradło z wyciętymi otworami na oczy. No wiecie, najprostszy halloweenowy kostium dla pięciolatka. Wewnątrz prześcieradła – tegoroczny zdobywca Oskara, Casey Affleck. Na ekranie partneruje mu ta fajniejsza z sióstr Mara, czyli Rooney. Aktorzy wcielają się w ekranową parę, o imionach minimalistycznie skróconych do liter: C i M. C jest nieco oderwany od rzeczywistości, pochłonięty piosenkami, które komponuje. M musi podejmować większość decyzji, aktualnie pakuje ich rzeczy do pudeł, szykując wszystko do przeprowadzki z małego domku. Pewnego dnia C ginie w wypadku samochodowym, M ogląda jego zwłoki w szpitalu, przykrywa je prześcieradłem i odchodzi. Po chwili C wstaje, okryty już białym płótnem. Snuje się korytarzem. Ludzie w szpitalu nie zwracają na niego uwagę. Otwiera się przed nim portal, wpatruje się w niego, ale nie przechodzi na drugą stronę. Jeszcze nie jest gotowy opuścić tego świata. Udaje się więc do swojego domu.

Jeżeli pomyśleliście teraz z niepokojem o takich lekkich komediach jak „Uwierz w ducha” i „Tata duch”, to mogę uspokoić, zupełnie nie ten klimat. Jeżeli już to raczej krzyżówka horroru z kinem filozoficznym. A zatem horror egzystencjalny? I tak, i nie, bo Lowery jedynie flirtuje z gatunkiem, nieco się bawiąc jego regułami, a chwilami wywraca je do góry nogami, przedstawiając wydarzenia z perspektywy ducha.


„A Ghost Story” to opowieść o niespokojnej duszy, która nie jest jeszcze gotowa, żeby zostawić za sobą życie, ukochaną i dom. Wraca więc do niego, obserwuje w milczeniu partnerkę, jej cierpienie, smutek, ale też stopniową akceptację poniesionej straty i pierwsze kroki w kierunku przyszłości bez C. I wtedy staje się jasne, że to nie jest historia o tragedii, która rozdzieliła C i M, ambicje Lowery’ego nie kończą się na tym. Jest to opowieść o zagubionych duszach, które z jakiegoś powodu postanowiły pozostać na Ziemi, przywiązując się na stałe do jakiegoś miejsca, które kojarzyło się z czymś szczęśliwym, z konkretnym momentem w życiu albo osobą, której nie zdążyli czegoś powiedzieć, pożegnać się, przytulić. Czas jednak ma własne plany. I nie ma litości.

Początkowo dla C minuty trwają wieczność, nagle jednak dni zmieniają się w sekundy, następnie w tygodnie, miesiące, lata, dekady… Czas pędzi, zmienia się dom C, zmieniają ludzie, którzy go zamieszkują, zmienia się okolica i świat. Nie zmienia się tylko C, wciąż obsesyjnie poszukujący jakiegoś „podsumowania”. Czas staje się pojęciem bardzo względnym, bohater żyje w stanie zawieszenia, a zarazem potrafi egzystować poza linearnym postrzeganiem linii czasu. On zawsze był, jest i będzie częścią domu, który „nawiedza”.

Dużą zaletą scenariusza Lowery’ego jest brak łopatologicznego tłumaczenia założeń twórcy. Reżyser wykłada na stół wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia historii, od odbiorcy już jednak zależy, czy poświęci filmowi dość uwagi żeby to dostrzec. Nie jest to też przykład filmu, który stoi tylko jedną ideą, której wszystko jest podporządkowane i nie pozostaje już miejsca na nic innego. Lowery potrafi się w subtelny sposób zabawić wyjściowym pomysłem. Delikatnie balansuje też na granicy kilku gatunków filmowych, nigdy jednak nie odbija zbyt daleko od głównego trzonu historii, nie pozwalając na to, żeby postmodernistyczne zabawy z formą i autoironiczny ton zaburzyły kontemplacyjny nastrój historii. Nie traktuje filmu ze śmiertelną powagą, co nie znaczy, że nie traktuje poważnie tego, co chciał opowiedzieć odbiorcy. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Atomic Blonde - recenzja


No co tu dużo mówić, dostałem to, czego się spodziewałem. Jest dobrze. Film jest efekciarskim skrzyżowaniem współczesnego „realistycznego” kina szpiegowskiego z radosną napierdalanką ubarwioną przesadzonymi scenami akcji. Jest w tym wyczuwalny duch powieści szpiegowskich Johna Le Carrè, ale to raczej naturalne (i dość luźne) skojarzenie zważywszy na czas i miejsce akcji.

„Atomic Blonde” to jednak przede wszystkim John Wick w spódnicy, w przeciwników wchodzi jak w masło, maltretując, szlachtując, dźgając i dziurawiąc ich przy pomocy wszystkiego, co tylko wpadnie w ręce. Charlize Theron jest zjawiskowa w tym filmie, nie sposób oderwać od niej wzroku - przepiękna, wysportowana, zabójczo skuteczna, bogini wojny. Aktorka spędziła nieskończone godziny na sali treningowej i to widać. David Leitch z fascynacją śledzi każdy ruch Szarlizy, nie spiesząc się z cięciami montażowymi, napawając się wszystkimi wygibasami aktorki. W popisowej (długiej) scenie akcji opowiada przy pomocy jednego ujęcia, co prawda ściemnionego, złożonego z kilku oddzielnych, ale wysyłającego wyraźny sygnał – tutaj nie było miejsca dla kaskaderki, Blondyna musiała sobie radzić sama.

Film wygląda bardzo ładnie, kostiumy są piękne, a noszące je aktorki jeszcze piękniejsze. Wątek miłosny pomiędzy Blondyną i Francuzką (Sofia Boutella) kipi od seksualnego napięcia w scenach „łóżkowych”, ale zarysowany jest dość szczątkowo. Jest to jednak zrozumiałe, w tym fachu nie ma miejsca na prawdziwe uczucia, bo każdy próbuje coś ugrać na swoją korzyść. Scenariusz sili się na zwroty akcji, które można jedynie zbyć machnięciem ręki, bo cała intryga obraca się wokół motywu, który już wielokrotnie był katowany w tym gatunku. Zważywszy jednak na to, że fabuła przede wszystkim służy do rzucania bohaterkę w kolejne efektowne sceny akcji, nie przeszkadza to w dobrej zabawie.

Leitch w zauroczeniu prezentuje efektywność bojową bohaterki, ale też nie ucieka z kamerą, gdy przychodzi do rozliczenia rachunku strat. Blondyna rozdaje ciosy na lewo i prawo, ale też zbiera solidne cięgi, a każdy raz zebrany w boju ma swoje odbicie na jej ciele - poturbowanym, poharatanym, niemiłosiernie posiniaczonym.

„Atomic Blonde” to solidna wakacyjna rozrywka. Niespecjalnie oryginalna, ale całkiem stylowa, żywiołowa, ubarwiona wprawdzie oczywistymi piosenkami, bynajmniej nie przeszkadza to jednak w radosnym tupaniu nogą i delektowaniu się przebojowymi utworami z lat 80. Neonowy cukierek, który sprawia dużo przyjemności i nie rozpuszcza się zbyt szybko w ustach.