poniedziałek, 25 stycznia 2021

10 najlepszych seriali w roku 2020

 


2020 nie był zbyt dobrym rokiem dla ludzkości. Niespecjalnie był też udany dla kinomanów (jeszcze do tego wrócę któregoś dnia). Nie mogli natomiast narzekać odbiorcy seriali.


Zanim przejdę do listy ulubionych zeszłorocznych seriali powinienem napisać o tym, czego jeszcze nie widziałem, a wydaje mi się, że mogłoby trafić do mojej pierwszej dziesiątki. Po pierwsze, „Devs”, czyli nowe dzieło Alexa Garlanda. Garland jeszcze niczym mnie nie rozczarował odkąd przeskoczył z roli scenarzysty do pozycji reżysera pracującego na swoich tekstach. „Dredd” (nieoficjalny debiut, bo przyklepanym reżyserem był ktoś inny, ale podobno to Alex tak naprawdę zrobił ten film), „Ex Machina”, „Annihilation”, wszystko to mógłbym zaliczyć do jednych z najciekawszych filmów sci-fi ubiegłej dekady. „Devs” zbierało mieszane opinie, sam długo zwlekałem z obejrzeniem go, ale w weekend w końcu się zabrałem za niego i po zobaczeniu dwóch odcinków mogę powiedzieć, że zdecydowanie chcę więcej. Na czwarty sezon „Fargo” przyszło nam trochę poczekać, i chociaż już miał premierę w amerykańskiej telewizji, to niestety wciąż nie jest nigdzie legalnie dostępny zarówno w Polsce, jak i w Anglii. No cóż, poczekam sobie na niego jeszcze trochę. Oprócz tego jestem dopiero w trakcie nadrabiania drugiego sezonu „The Crown”, wciąż nie zebrałem się jeszcze za pierwsze sezony „Dark” i „Ozark”, a zatem żaden z najnowszych sezonów tych seriali nie mógł się znaleźć na mojej liście. Na celowniku mam też seriale „Betty” i „I may destroy you”, ale to tytuły na kiedyś tam.


Co widziałem, spodobało się, ale nie zmieściło się na listę: The New Pope, The Third Day, Gangs of London, The Mandalorian: Season 2.

 


11. What We Do in the Shadows: Season 2


„What We Do in the Shadows” to półgodzinne dawki dobrego nastroju. Nienachalny humor, zabawne pomysły, pocieszna zbieranina postaci, a do tego najlepsza serialowa piosenka tytułowa ostatnich lat. To taki trochę bonusowy punkt na granicy właściwej listy, bo dopiero teraz się zabrałem za drugi sezon, ale chciałem zasygnalizować istnienie tego pociesznego serialu komediowego.


 


10. The Umbrella Academy: Season 2


Znacząca poprawa względem pierwszego sezonu. Drugi zaczyna się od solidnego apokaliptycznego pieprznięcia w pierwszych minutach i scenarzyści już praktycznie do samego końca nie tracą zainteresowania odbiorcy. Zagrało tu praktycznie wszystko. Przeniesienie bohaterów do lat 60. zostało rozegrane wzorcowo, prawie każdy ma tutaj co robić i wiąże się z tym coś ciekawego, a klimat serialu idealnie pasują do tego okresu. Twórcy podchodzą do historii bez nadęcia i powagi, co owocuje produkcją wariacką w przyjemny sposób, bo potrafiącą wrzucić do opowieści postać z gadającą złotą rybką w akwarium umieszczonym w miejscu głowy, ale też zgrabnie operować subtelniejszym humorem w relacjach pomiędzy postaciami które iskrzą. Wykonano tutaj kawał dobrej roboty w rozkręceniu produkcji z potencjałem w coś autentycznie fajnego, a zajawka trzeciego sezonu jest na tyle obiecująca, że chciałbym zobaczyć go jak najszybciej. 

 



9. We Are Who We Are


Luca Guadagnino pozazdrościł Samowi Levinsonowi i zrealizował własny serial o nastolatkach poszukujących tożsamości seksualnej i swojego miejsca na świecie. Z „Euforią” łączy ten projekt jednak głównie autorski stempel, bo oba seriale są dziełami w których odczuwalna jest osoba głównego twórcy spinającego całość w konsekwentnym kluczu audiowizualnym. 50-letni Luca nie próbuje jednak udawać, że rozumie dzisiejszych młodych ludzi wychowanych w erze mediów społecznościowych równie dobrze, co trzydziestokilkuletni Sam. Osadza więc historię w świecie sprzed kilku lat, u progu prezydentury Donalda Trumpa, mniej uwagi poświęcając technologii, a więcej emocjom targającym młodzieżą wychowaną w bazie wojskowej położonej na skąpanym w słońcu włoskim wybrzeżu. W serial wchodziłem powoli, zajęło mi dobre kilka odcinków zanim w pełni zrozumiałem relację pomiędzy parą głównych bohaterów, ale było to ciekawe doświadczenie, pełne wielu znakomitych scen, aczkolwiek polubienie głównego bohatera było niełatwym zadaniem przez to jak został napisany i zagrany.

 

 


8. Small Axe


„Small Axe” ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre z pięciu zawartych opowieści trafiło na niejedną listę najlepszych filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta, opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm Anglii tamtego okresu. Ciekawy portret pewnej epoki, różnych odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności, jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie połączonej odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń, wrogości i rasizmu. 

 

 


7. Des


Jeżeli odczuwacie pustkę po „Mindhunterze”, a nie widzieliście jeszcze „Desa”, no to koniecznie musicie sięgnąć po ten bardzo krótki brytyjski serial. Tytułowy Des wydaje się być najmniej „filmowym” seryjnym mordercą w historii gatunku. Już w pierwszych minutach zostaje złapany przez policję i bez wahania wykłada swoje karty na stół, ochoczo odpowiada na pytania śledczych, chętnie podsuwa im tropy i wydaje się być równie zainteresowany odkryciem źródła swoich morderczych zapędów, co osoby, które go schwytały. David Tennant daje tu kolejny popis niewątpliwego talentu, ale tym razem pohamowuje nieco swój ekstrawertyczny i ekscentryczny styl (co nie znaczy, że w ogóle nie korzysta z tych aktorskich narzędzi) na rzecz stonowanej kreacji, co w efekcie przekłada się na autentycznie niepokojącą, choć bardzo fascynującą, postać. Jeżeli lubicie się zanurzyć w głębiny mroków ludzkiej natury, no to Des będzie dobrych druhem do takiej podróży.

 

 


6. BoJack Horseman: Season 6


Czyli tak w zasadzie druga połowa finałowego sezonu. „BoJack Horseman” stale poszukiwał nowych formuł na opowiedzenie widzowi czegoś ciekawego. Wielokrotnie efektem tego był niemały zachwyt nad jakimś pomysłowym odcinkiem, błyskotliwą zabawą strukturą fabularną albo zgrabnym kombinowaniem jak pokazywać różne schematyczne wątki w „świeży” sposób. Dorzucić jeszcze należy stałe pogrywanie sobie założeniami przedstawionego świata i zachowaniami zamieszkujących go istot oraz (nierzadko brutalnie złośliwymi) odniesieniami do prawdziwego Hollywood. Spędziłem z tym serialem kilka lat, często gubiąc z nim kontakt na wiele miesięcy, ale cieszę się, że zawsze do niego wracałem, bo dzięki temu zobaczyłem coś bardzo dobrego. „BoJack Horseman” pozostawia po sobie sporo mentalnych blizn, ale można z nich wyciągnąć sporo konstruktywnych myśli i zachowań. 

 

 


5. The Queen’s Gambit

 

Netflix sprezentował nam w październiku idealny serial do wyłączenia się na kilka godzin od tego, co się działo na polskich ulicach. Serial błyskawicznie stał się fenomenem na całym świecie. Co było pewnym zaskoczeniem, bo kto by przypuszczał tydzień wcześniej, że tyle emocji i radochy może dać kilkugodzinny serial o szachistach. Nie było natomiast dla mnie zaskoczeniem, że jest to tak dobre, bo Scott Frank miał u mnie spory kredyt zaufania za serial „Godless” oraz scenariusz „Logana”. Dorzucić do tego Anyę Taylor-Joy (no i Dorocińskiego) i wiedziałem od samego początku, że to będzie tytuł do zobaczenia w premierowym tygodniu. Nie przypuszczałem natomiast, że podobnie uczyni większość posiadaczy Netfliksa. Ciężko się jednak temu dziwić, bo serial wciągał niemiłosiernie, był dobrze napisany i zagrany, zarażał przy okazji miłością do szachów, co prędko się rozeszło po social mediach.



4. Better Call Saul: Season 5


Można dyskutować, czy „Better Call Saul” jest serialem lepszym od „Breaking Bad”, równym mu, czy też dalej pozostające w cieniu wielkiego brata. Spokojnie można jednak powiedzieć, że to najlepszy spin-off w historii telewizji i jeden z najlepszych aktualnie nadawanych seriali. Zarazem jeden z najbardziej ekscytujących pod względem wizualnym. Nie przestaje mnie zachwycać jak przepięknie został nakręcony. Widać, że przy każdym odcinku poświęca się bardzo dużo czasu na estetyczne i pomysłowe komponowanie kadrów oraz wyszukiwanie niebanalnych ustawień kamery. Średnio raz na dziesięć minut miałem ochotę przybić piątkę autorowi zdjęć. Od strony fabularnej oczywiście niezmiennie dostarcza się tutaj produkt najwyższej klasy, a postać Kim jest wystarczającym powodem żeby rzucić wszystko, jak tylko pojawia się kolejny sezon. No i Mike, gdyby Mike’a kiedyś nie stworzono to świat telewizji byłby teraz o wiele gorszym miejscem.

 



3. The Boys: Season 2


„The Boys” wykonał podobne zadanie, co „The Queen’s Gambit”, ale w nieco innym stylu. Oba seriale to czysta radość z oglądania świetnie wykonanego produktu rozrywkowego, który pozwala rozsiąść się przed ekranem i zapomnieć o świecie na zewnątrz. „The Boys” to już jednak jazda bez trzymanki: krwawa, wulgarna, przesycona seksem, przemocą i obscenicznością, a jednocześnie wciągająca fabularnie i zaludniona zgrabnie napisanymi postaciami. Widać, że twórcy robią wszystko, co tylko możliwe, żeby ciągle czymś szokować i zaskakiwać swoich odbiorców, ale robią to z takim wdziękiem i polotem, choć czasem w nieco gówniarskim stylu, że można im tylko przyklasnąć.

 

 



2. The Last Dance


Twórcy „The Last Dance” genialnie sobie radzą ze sztuką ściągania pełnej uwagi odbiorcy. Serial sprawia wrażenie emocjonującego thrillera, rzuca „przynęty” w ostatnich sekundach odcinków, praktycznie cliffhangerowe w swej naturze, które zachęcają do oglądania pierwszych minut kolejnych odcinków, a pierwsze minuty tychże, nasycone emocjami i zapowiedzią kolejnych ciekawych opowieści, robią jeszcze większy smak na kontynuowanie seansu. Nawet krótka czołówka, nasycona sensacyjnymi cytatami oraz dramatyczną muzyką, składa obietnicę wieczoru spędzonego na skraju fotela. I dlatego łatwo pozostać głuchym na słowa krytyków, którzy wytykają, że może Michael Jordan jednak nie powinien być producentem dokumentu o sobie. I może rzeczywiście zbyt dużo miejsca poświęcono tutaj jego osobie. I zbyt łatwo wybacza się mu różne grzechy. Siedząc jednak na skraju fotela, oglądając z wypiekami historię Chicago Bulls, chłonąc obrazki z kolejnych niesamowitych akcji na boisku, przypominając sobie o tym, dlaczego kiedyś się kochało oglądać mecze NBA, jednocześnie obiecując sobie, że spróbuje się powrócić do śledzenia tego sportu, raczej nie myśli się o tym, czy uwaga twórców została sprawiedliwie rozłożona. Myśli się natomiast, jak cudownie opowiadają o tym, co postanowili nam pokazać. 

 

 

 


1. Normal People


Nie zajęło zbyt długo żeby adaptacja bestsellerowej książki Sally Rooney podbiła moje serce. Jakieś kilkanaście minut pierwszego odcinka i byłem już kupiony. Historia związku Connella i Marianne to opowieść o wzlotach i upadkach, ale głównie o tych drugich, a tak naprawdę to o okresach pomiędzy. Cała siła „Normal People” tkwi w tym, jak pierwszorzędnie zostało to napisane, odegrane i zrealizowane. Historia podbija serce swoją szczerością i wnikliwością w opowiadaniu o relacjach ludzkich. Kolejne rozstania, powroty, ale też inne związki pomiędzy, zawsze wypadają naturalnie. Nie ma tutaj krzykliwych emocjonalnie scen i wielkich dramatów, jest natomiast jakaś prawda o życiu i szczerość w opowiadaniu o związkach. Od „Normal People” ciężko się oderwać, bo widza interesuje równie mocno oboje bohaterów i autentycznie kibicuje się ich związkowi który wydaje się być zrodzony trochę wbrew logice, a jednocześnie oparty jest na tak ogromnej wzajemnej chemii, przywiązaniu i pożądaniu, ale też ciekawości tego, co druga strona ma do powiedzenia, że nietrudno zrozumieć dlaczego bohaterowie ciągle do siebie wracają.





niedziela, 10 stycznia 2021

Small Axe (Mały topór) - recenzja


 


„Small Axe” ucieka łatwemu zaszufladkowaniu. Można go znaleźć na wielu listach najlepszych seriali roku 2020, ale jednocześnie niektóre (z pięciu) opowieści składających się na niego trafiło na niejedną listę najlepszych filmów ubiegłego roku. Autor projektu, Steve McQueen, który odżegnuje się od seriali telewizyjnych, powiedziałby pewnie, że to po prostu antologia pięciu historii opisujących życie karaibskich imigrantów w Londynie z lat 70. i 80. Będzie to chyba najuczciwsze postawienie sprawy, bo wszystkie odsłony niewiele ze sobą łączy, rozrzucone w czasie i różnych częściach miasta, opowiedziane w niejednolitym stylu wizualnym (kamera cyfrowa, ale też taśmy filmowe: 16 i 35 mm) dzielą ze sobą jedno – oskarżycielski palec wymierzony w brytyjskie społeczeństwo i systemowy rasizm Anglii tamtego okresu.


Steve’owi McQueenowi zajęło dekadę by pomysł na „Small Axe” przeobraził się w coś konkretnego, ale tak naprawdę ten projekt dojrzewał w nim od 50 lat. Urodzony w Londynie, będący dzieckiem karaibskich imigrantów, doświadczał rasizmu i niechęci ze strony białych Brytyjczyków, ale też wspólnotowego dzielenia się różnymi radosnymi momentami i walki o godne życie, przez całą młodość. Antologia jest zbiorem historii prawdziwych ludzi, kolekcją wspomnień McQueena i jego rodziny, a nawet biograficznymi fabułami. Poszczególne „odcinki” różnią się od siebie znacząco, jest dwugodzinny dramat sądowy, godzinna historia o niesprawiedliwym systemie edukacyjnym, ale też bardzo długa impreza w jamajskich rytmach. Szczególnie to ostatnie, czyli „Lovers Rock”, jest cholernie efektywne w podbijaniu serc odbiorców. Oparte na szczątkowej fabule skupia się na oddaniu piękna radosnej domówki czarnej społeczności bujającej się w rytmach reggae, soulu i przebojów disco. Długie ujęcia kamery krążącej wśród rozbawionego tłumu ludzi pozwalają zapomnieć na kilkadziesiąt minut o świecie i zanurzyć się w hipnotyzujących rytmach oraz poczuć energię tłumu, która bywa figlarna i radosna, ale też sensualna i pełna seksualnego napięcia. W roku, który był wypełniony kolejnymi nieodbytymi imprezami w prawdziwym życiu, McQueen zabrał widzów na najlepszą domówkę 2020.


„Lovers Rock” to emocje i wibracje, ale jeżeli chodzi o wartości poznawcze to najciekawszą wydała mi się historia wieńcząca „Small Axe” (tytuł jest nawiązaniem do piosenki Boba Marleya, która natomiast odnosiła się do przysłowia: „jeżeli jesteś wielkim drzewem, my jesteśmy małym toporem”), czyli „Education”, opowiadające o młodym chłopcu z dysleksją który zostaje przeniesiony do „klasy specjalnej” gdzie nie ma już szans na otrzymanie przyzwoitej edukacji. Nieprzypadkowo tak zaciekawia, ale też trafia w odpowiednie emocje, bo jest to poniekąd historia samego McQueena, którego niezdiagnozowana dysleksja, kolor skóry i opaska na oku (Steve miał „leniwe oko”) sprawiały, że był niedoceniany przez cały okres edukacji i odsyłany do klas skupionych na produkowaniu klasy robotniczej.


Warto sięgnąć po „Small Axe”, bo to ciekawy portret pewnej epoki, różnych odcieni tego samego miasta, a także pewnej konkretnej społeczności, jakże różnej pod wieloma względami, a jednocześnie niestety połączonej odbijaniem się od tej samej ściany zbudowanej z uprzedzeń, wrogości i rasizmu.

niedziela, 3 stycznia 2021

Normal People (Normalni ludzie) - recenzja

 


Nie zajęło zbyt długo żeby adaptacja bestsellerowej książki Sally Rooney podbiła moje serce. Jakieś kilkanaście minut pierwszego odcinka i byłem już kupiony. „Norman People” zaczyna się w okresie szkoły średniej, gdy narodziło się uczucie pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Jest to zaledwie przygrywka przed właściwą drogą zabierającą widza w podróż przez okres ich studiów i tego, co następuje później, ale te pierwsze nastoletnie doświadczenia, ukradkowe spojrzenia, pierwsze rozmowy o życiu i sztuce, wczesne pocałunki, orgazmy i ekstazy, ale też rozczarowania sobą nawzajem, rzutują na kolejne lata znajomości Connella (Paul Mescal) i Marianne (Daisy Edgar-Jones). „Normal People” to historia pary, która byłaby dla siebie wprost stworzona, gdyby tylko nie wchodziły ciągle w drogę ich różne neurozy, depresje, traumy rodzinne, zahamowania psychiczne i kompleksy.


Historia związku Connella i Marianne to opowieść o wzlotach i upadkach, ale głównie o tych drugich, a tak naprawdę to o okresach pomiędzy. On ma poważne problemy z wyrażaniem uczuć, nie potrafi się otwierać na innych ludzi i jasno wyrażać swoich emocji, a do tego cechuje się postawą koniunkturalną, trochę wychodzi to z niechęci do „wychylania się”, a trochę (bardziej) z gówniarskiej obawy o utracenie swojej pozycji społecznej. Ona jest pozornie bezkompromisowa, ale wewnętrznie przetrącona emocjonalnie tym, jak reagują na nią wszyscy rówieśnicy, a także niezdrową (wręcz patologiczną) relacją z oziębłą matką i pełnym pogardliwej agresji bratem. On będzie ciągle sabotować ich relację swoją trudną osobowością. Ona będzie się godzić na upokarzające podstawy większości jej związków z mężczyznami, bo uważa, że nie zasługuje na nic lepszego.

 



Cała siła „Normal People” tkwi w tym, jak pierwszorzędnie zostało to napisane, odegrane i zrealizowane. Historia podbija serce swoją szczerością i wnikliwością w opowiadaniu o relacjach ludzkich. Kolejne rozstania, powroty, ale też inne związki pomiędzy, zawsze wypadają naturalnie. Nie ma tutaj krzykliwych emocjonalnie scen i wielkich dramatów, jest natomiast jakaś prawda o życiu i szczerość w opowiadaniu o związkach. Możemy często nie rozumieć zachowań bohaterów, dziwić się temu, jak łatwo czasem odpuszczają walkę o siebie i jak głupio sabotują swoje szczęście, ale czyni to ich historię tym prawdziwszą, bo wady postaci czynią ich tylko prawdziwymi ludźmi jakich mogliśmy kiedyś poznać. Rozpisanie tego na dwanaście półgodzinnych odcinków daje tej relacji odetchnąć pełną piersią. Pozwala zanurzyć się w tych pięknych chwilach romantycznych uniesień na odpowiednio długo, żeby poczuć wraz z bohaterami ich miłość, ale też obserwować z brzegu wszystko to, co wydarza się pomiędzy, wystarczająco długo, żeby zrozumieć ewolucję jaką przechodzą postaci i wyniesione przez nich lekcje. Jest to bardzo zmyślnie opowiedziane, często jednym cięciem montażowym, albo sceną, mówi się wszystko, co potrzebne widzowi, bez niepotrzebnego nabijania metrażu. Całe tygodnie, albo miesiące, z życia bohaterów potrafią paść „ofiarą” takiego cięcia montażowego, a jednocześnie wszystko jest jasne dla widza, bo nowe realia w jakie zostaje wrzucony w naturalny sposób wynikają z tego, co widział wcześniej. Zazwyczaj spotyka to poboczne postacie, zwłaszcza partnerów i partnerki głównych bohaterów, którzy często znikają z ich żyć poza kamerą, co tylko podkreśla, że tutaj liczy się tylko Connell i Marianne, a wszystko inne służy jedynie pokazania ewolucji ich relacji.


Od „Normal People” tak ciężko się oderwać, bo widza interesuje równie mocno oboje bohaterów i autentycznie kibicuje się ich związkowi który wydaje się być zrodzony trochę wbrew logice, a jednocześnie oparty na tak ogromnej wzajemnej chemii, przywiązaniu i pożądaniu, ale też ciekawości tego, co druga strona ma do powiedzenia, że nie trudno zrozumieć dlaczego ciągle do siebie wracają. Pozostaje tylko trzymać kciuki żeby niczym Jesse i Celine z kultowej trylogii Richarda Linklatera powrócili do nas kiedyś też Connell i Marianne, bogatsi o dekadę kolejnych doświadczeń, już w zupełnie innym punkcie życia, ale wciąż przyciągani do siebie jakąś magiczną siłą.