Do „Armii umarłych” podchodziłem życzliwie. Wiedziałem, że stoi za tym Zack Snyder, co automatycznie powinno wzbudzać lekką nieufność, ale też pamiętałem jak przyjemną niespodzianką te 17 lat temu był jego debiut czyli remake „Świtu żywych trupów”. O niewielu filmach będącymi remake’ami sequela mogę powiedzieć tyle ciepłych słów co o pierwszym filmie Snydera. Fabuła „Armii umarłych” nie zapowiadała wprawdzie niczego specjalnie oryginalnego, ale historia drużyny najemników mających zamiar obrabować kasyno w Las Vegas przejętym przez hordę zombie, i to na kilka godzin przed zrzuceniem na miasto atomówki, zapowiadała potencjalnie przyjemne piątkowe odmóżdżenie przy browarze. No ciężko byłoby to jakoś bardzo zepsuć. I wtedy Zack powiedział: „potrzymaj moje piwo”.
Pierwsze co mnie zaniepokoiło to czas trwania. Gdy odpaliłem film i zobaczyłem, że czeka mnie 148 minut w nowym świecie Snydera to pojawiło się pierwsze zwątpienie. Jeżeli reżyser znacząco przekracza granicę dwóch godzin w kinie rozrywkowym to najczęściej albo nie zna umiaru i nie potrafi ocenić, co warto poświęcić dla dobra filmu, albo naprawdę ma świetną historię, która wymaga tej dodatkowej przestrzeni czasowej żeby stworzony świat miał możliwość odetchnięcia pełną piersią, a zaludniający go bohaterowie zdołali się w nim rozgościć i zdobyć serce odbiorcy. „Armia umarłych” nie ma świetnej historii. Ma przyzwoity koncept, który może być nieźle rozwinięty w kolejnych powiązanych z tym projektach, ale zbudowana wokół niego historia nie oferuje widzowi nagrody za poświęcony jej czas. Zanim bohaterowie postawią stopy za murami Las Vegas musi minąć prawie godzina wypełniona kiepskimi dialogami, papierowymi postaciami i wymuszonym komentarzem politycznym do wydarzeń z Ameryki. Dave Bautista ma ambicje bycia kimś więcej, jak tylko osiłkiem z dużym gnatem, o czym trąbi od dawna, ale jego próby odgrywania tutaj ludzkich emocji wypadają pokracznie i widz tylko modli się żebyśmy jak najszybciej przeskoczyli do kolejnej sceny.
Gdy w końcu akcja przenosi się do Las Vegas to znacząco wzrasta ilość tryskającej krwi i pękających jak arbuzy zombiaczych czerepów, ale poziom emocji podskakuje nieznacznie. Jeżeli ktoś lubi oglądać pozbawione ikry strzelanie z różnych pukawek do maszkar to będzie zadowolony. Sporo tutaj tego. Jeżeli jednak liczycie na jakieś błyskotliwie rozpisane sceny akcji, nie zrzynające nieudolnie od innych (siema, sceno przechodzenia przez hol z zastygłymi w bezruchu demonicznymi pielęgniarkami z „Silent Hilla”), wypełnione pobudzającą energią i zapadającymi w pamięci motywami, no to trafiliście pod zły adres. „Armia umarłych” ma swoje lepsze momenty, czasem siądzie jakiś gag, a czasem uśmiech sprowokuje pocieszny krwawy moment, ale nie towarzyszą temu emocje, ekscytacja, zaciekawienie, bo tej historii brak prawdziwej stawki. Jest pretekst fabularny do pchania się w paszczę lwa, ale papierowe postaci wygłaszające drętwe dialogi nie są w stanie sprawić, że odbiorcę obejdzie kto tutaj uniknie bycia ugryzionym. O wiele bardziej przerażające jest to, jak bardzo ten film się dłuży. Gdy miałem wrażenie, że Snyder wypstrykał się już ze wszystkich istotnych punktów swojego przewidywalnego scenariusza i powinien już zmierzać do brzegu, zerknąłem na pasek postępu, zobaczyłem 30 minut pozostałe do końca i pustą szklankę po browarze, no to trochę jęknąłem z bólu.
Wiem, że zaraz mogą pojawić się fani twórczości Snydera, czy też miałkich filmów rozrywkowych, którzy przylecą z tym samym argumentem co zawsze. Od takich filmów nie powinno się wymagać zbyt wiele. To tylko kino rozrywkowe! Bzdura. Jako konsumenci nie powinniśmy się godzić na bylejakość. Powinniśmy wymagać jakości, emocji, trudu kreatywnego włożonego w budowanie ekranowych atrakcji, a także jakiejś refleksji nad tym, ile materiału powinno tak naprawdę trafić do filmu rozrywkowego. Warto wymagać więcej i krzyczeć o tym głośno.