W połowie filmu „365 dni” główna bohaterka przechodzi „oszałamiającą” metamorfozę, ścina krótko włosy, farbuje je na blond, wskakuje w obcisłą kolorową kieckę, nabiera bardziej drapieżnego wyglądu, w skrócie: zamienia się w autorkę książki, Blankę Lipińską. Jest to dość znaczące, skoro oglądamy ekranizację powieści stanowiącej zapewne opis seksualnej fantazji Lipińskiej. Oczywiście mogę tylko zgadywać, że tak było, być może pomysł na „365 dni” wyniknął nie tyle z zapisu własnych marzeń, co raczej z przekonania o tym, że autorka rozumie czego pragną Polki. Ogromny sukces oryginału, jak i bardzo dobry wynik frekwencyjny jego ekranizacji, zdają się potwierdzać: seksistowska opowieść o przemocowej relacji w oparach kultury gwałtu jest tym, czego pragną Polki. Byłoby to bardziej zaskakujące i niepokojące, gdyby nie fakt, że zarówno grupa docelowa, jak i sama autorka, zdają się nie dostrzegać, co jest w tej historii takiego niewłaściwego. I ja to w pewnym stopniu jestem w stanie zrozumieć. Gdy spojrzeć na tę historię bez odrobiny refleksji i próby wgryzienia się nawet w wierzchnią warstwę, można dostrzec po prostu spełnienie czyjegoś marzenia o przystojnym Włochu z ogromnym salami między nogami i jeszcze większym kontem bankowym, który porwie kobietę, ale z czystej miłości, żeby obsypywać ją później prezentami, wozić po całym świecie i grzmocić po wszystkich kątach luksusowego jachtu.
No i wszystko pięknie, ale usunąć z tego równania przystojnego Włocha i mamy nagle dreszczowiec o agresywnym psychopacie, który uprowadza obcą kobietę, więzi ją w swoim domu, nieustannie molestuje seksualnie, a przy okazji torturuje wieczorem jakiegoś typa, którego trzyma w piwnicy (a nawet jeszcze „lepiej”, bo w lochu). Rozumiecie, jest Włochem, do tego z Sycylii, więc oczywiście, że jest też gangsterem, co nawet nie dziwi, przecież to historia zbudowana na logice fantazji seksualnej, nie musi więc mieć sensu, albo klasy, ma tylko pobudzać. Czy pobudza? No głównie do śmiechu, bo jest to żenująca opowiastka, która nie trzyma się kupy. Zachowania głównej bohaterki, jej reakcje na całą sytuację, interakcje z posiadaczem ogromnego salami (uwędzonego przez Szatana) i skokowa, niczym nie umotywowana fabularnie, ewolucja jej podejścia do niego, wszystko to stanowi niezamierzoną komedię. Albo horror, gdy się pomyśli, do jak licznego grona trafiła ta opowieść, przy okazji pompując do ich głów bardzo szkodliwy przekaz.
Kilka lat temu Barbara Białowąs objawiła się Polsce jako pełna pretensji i roszczeniowego tonu autorka debiutanckich wypocin („Big Love”), tak bardzo pozbawiona śladów jakiejś samokrytyki i zdrowego rozsądku, że pobiegła dyskutować przed kamerą z krytykiem filmowym, będąc przy tym w pełni przekonaną o swojej wyższości nad nim. Ona nie poszła tam dyskutować, ona poszła go zniszczyć, a jedyne co tym osiągnęła to zostanie internetowym memem. Można było mieć wtedy nadzieję, że wyciągnie z tego żenującego doświadczenia jakąś lekcję, albo po prostu weźmie i zniknie z polskiego kina na dobre. No cóż, lekcję chyba rzeczywiście wyciągnęła, bo nie wyzywa już krytyków na ubitą ziemię, ale powróciła z filmem jeszcze gorszym, bo szkodliwym tematycznie, nielogicznym, tandeciarskim, chwilami pokracznie zmontowanym (zdjęcia za to ładne!) i wyreżyserowanym. I mogącym pochwalić się ponad milionem widzów na koncie. Jeszcze usłyszymy więc o Barbarze Białowąs. Właśnie dostała zielone światło od masowej widowni. Z jednej strony się cieszę, bo pewnie jeszcze wywinie jakąś pocieszną akcję. Z drugiej strony się smucę, bo znowu coś nakręci.
Co ciekawe, często się zapomina o tym, że przy filmie pracował jeszcze jeden reżyser, Tomasz Mandes. Pewnie dlatego, że ciężko uwierzyć w obecność na planie tego filmidła nawet jednego reżysera, a co dopiero dwóch.