niedziela, 23 lutego 2020

365 dni - recenzja


W połowie filmu „365 dni” główna bohaterka przechodzi „oszałamiającą” metamorfozę, ścina krótko włosy, farbuje je na blond, wskakuje w obcisłą kolorową kieckę, nabiera bardziej drapieżnego wyglądu, w skrócie: zamienia się w autorkę książki, Blankę Lipińską. Jest to dość znaczące, skoro oglądamy ekranizację powieści stanowiącej zapewne opis seksualnej fantazji Lipińskiej. Oczywiście mogę tylko zgadywać, że tak było, być może pomysł na „365 dni” wyniknął nie tyle z zapisu własnych marzeń, co raczej z przekonania o tym, że autorka rozumie czego pragną Polki. Ogromny sukces oryginału, jak i bardzo dobry wynik frekwencyjny jego ekranizacji, zdają się potwierdzać: seksistowska opowieść o przemocowej relacji w oparach kultury gwałtu jest tym, czego pragną Polki. Byłoby to bardziej zaskakujące i niepokojące, gdyby nie fakt, że zarówno grupa docelowa, jak i sama autorka, zdają się nie dostrzegać, co jest w tej historii takiego niewłaściwego. I ja to w pewnym stopniu jestem w stanie zrozumieć. Gdy spojrzeć na tę historię bez odrobiny refleksji i próby wgryzienia się nawet w wierzchnią warstwę, można dostrzec po prostu spełnienie czyjegoś marzenia o przystojnym Włochu z ogromnym salami między nogami i jeszcze większym kontem bankowym, który porwie kobietę, ale z czystej miłości, żeby obsypywać ją później prezentami, wozić po całym świecie i grzmocić po wszystkich kątach luksusowego jachtu.

No i wszystko pięknie, ale usunąć z tego równania przystojnego Włocha i mamy nagle dreszczowiec o agresywnym psychopacie, który uprowadza obcą kobietę, więzi ją w swoim domu, nieustannie molestuje seksualnie, a przy okazji torturuje wieczorem jakiegoś typa, którego trzyma w piwnicy (a nawet jeszcze „lepiej”, bo w lochu). Rozumiecie, jest Włochem, do tego z Sycylii, więc oczywiście, że jest też gangsterem, co nawet nie dziwi, przecież to historia zbudowana na logice fantazji seksualnej, nie musi więc mieć sensu, albo klasy, ma tylko pobudzać. Czy pobudza? No głównie do śmiechu, bo jest to żenująca opowiastka, która nie trzyma się kupy. Zachowania głównej bohaterki, jej reakcje na całą sytuację, interakcje z posiadaczem ogromnego salami (uwędzonego przez Szatana) i skokowa, niczym nie umotywowana fabularnie, ewolucja jej podejścia do niego, wszystko to stanowi niezamierzoną komedię. Albo horror, gdy się pomyśli, do jak licznego grona trafiła ta opowieść, przy okazji pompując do ich głów bardzo szkodliwy przekaz.

Kilka lat temu Barbara Białowąs objawiła się Polsce jako pełna pretensji i roszczeniowego tonu autorka debiutanckich wypocin („Big Love”), tak bardzo pozbawiona śladów jakiejś samokrytyki i zdrowego rozsądku, że pobiegła dyskutować przed kamerą z krytykiem filmowym, będąc przy tym w pełni przekonaną o swojej wyższości nad nim. Ona nie poszła tam dyskutować, ona poszła go zniszczyć, a jedyne co tym osiągnęła to zostanie internetowym memem. Można było mieć wtedy nadzieję, że wyciągnie z tego żenującego doświadczenia jakąś lekcję, albo po prostu weźmie i zniknie z polskiego kina na dobre. No cóż, lekcję chyba rzeczywiście wyciągnęła, bo nie wyzywa już krytyków na ubitą ziemię, ale powróciła z filmem jeszcze gorszym, bo szkodliwym tematycznie, nielogicznym, tandeciarskim, chwilami pokracznie zmontowanym (zdjęcia za to ładne!) i wyreżyserowanym. I mogącym pochwalić się ponad milionem widzów na koncie. Jeszcze usłyszymy więc o Barbarze Białowąs. Właśnie dostała zielone światło od masowej widowni. Z jednej strony się cieszę, bo pewnie jeszcze wywinie jakąś pocieszną akcję. Z drugiej strony się smucę, bo znowu coś nakręci.

Co ciekawe, często się zapomina o tym, że przy filmie pracował jeszcze jeden reżyser, Tomasz Mandes. Pewnie dlatego, że ciężko uwierzyć w obecność na planie tego filmidła nawet jednego reżysera, a co dopiero dwóch.

niedziela, 2 lutego 2020

Uncut Gems (Nieoszlifowane diamenty) - recenzja


Z dużą satysfakcją obserwuję artystyczny rozwój braci Safdie, jak z dobrego kina festiwalowego z nieznaną obsadą („Bóg wie co”) płynnie przeskoczyli do dobrego kina festiwalowego ze znanym aktorem („Good Time”) żeby w końcu dostarczyć rewelacyjny film, który… leży gdzieś pomiędzy tytułem „dla wtajemniczonych” kinomanów, a kinem głównego nurtu. „Nieoszlifowane diamenty” spokojnie mogłyby się znaleźć (a wręcz powinny) w tym roku wśród grona nominowanych do najważniejszych nagród filmowych. Film został niestety zupełnie zignorowany przez większość z nich. W tym przypadku nie należy się jednak zastanawiać nad tym, czego tej produkcji zabrakło, żeby została później należycie doceniona, a raczej wskazać na to, co jej w tym przeszkodziło. Przyczyny są dwie. Jest to o tyle tragiczne, że obie te „przeszkody” stanowią jednocześnie o sile tego filmu i czynią go jedną z najlepszych tegorocznych premier.

PO PIERWSZE, Adam Sandler, który jest tutaj fantastyczny, ale jest Adamem Sandlerem, królem żenujących komedii, i choćby nie wiem jak dobrze zagrał raz na dekadę, to wiele osób nigdy mu nie zapomni tego, że przez większość czasu występuje tylko w głupich filmach. Szkoda, bo tutaj pokazuje, że nawet korzystając z wielu swoich sztuczek słabego komedianta, jest w stanie stworzyć pełnokrwistego bohatera, gdy tylko te firmowe manieryzmy zostaną odpowiednio utemperowane, ukierunkowane i umieszczone w odpowiednim kontekście. Kontekstem, czyli PO DRUGIE, są artystyczne korzenie braci Safdie wywodzących się z kina niezależnego, co czyni „Nieoszlifowane diamenty” tak ekscytującą przejażdżką, ale też odrzuci od filmu widza spragnionego kina „wygładzonego”, będącego oszlifowanym diamentem, wyzbytym brudu, natychmiast zachwycającym oczy i nie wprawiającym w estetyczny dyskomfort swoją chaotyczną naturą. Chaos jest trwale wpisany w kod genetyczny tego filmu, będącego chaotyczną, krzykliwą, energetyczną podróżą w której naszym przewodnikiem jest nieokiełznana siła natury o twarzy Sandlera.

Jego bohater pławi się w chaosie, a nieuporządkowane życie to jedyne co zna. Wieczna improwizacja, balansowanie na krawędzi, wbrew rozsądkowi i ostrzeżeniom innych, ciągłe zdawanie się na przypadkowość losu, obsesyjne wręcz rzucanie się na ślepo w głęboką wodę, ale też ciągła pogoń za jakimś wzorcem, mapą przeznaczenia, czy też wytrychem do szczęścia, nie czynią jego życia łatwym, bo wokół niego wiecznie coś wybucha, jeden rozwiązany problem prowadzi do dziesięciu innych, a egzystencja sprowadza się do wiecznej walki o utrzymanie się na powierzchni. Oddaje to konstrukcja filmu, będącego energetyczną opowieścią leżącą gdzieś na przecięciu trzymającego za gardło thrillera, a poniewierającego emocjami dramatu gościa uzależnionego od ryzyka. Bracia Safdie często wrzucają go w środek kakofonii dźwięków i krzyków, mnożąc do przesady liczbę otaczających go bodźców, tych wizualnych, dźwiękowych, ale też po prostu nakładających się na siebie wątków oraz dialogów. O ich wielkim reżyserskim kunszcie świadczy to, że nigdy nie przeradza się to w nieczytelny bełkot, zawsze potrafią wyodrębnić z tego chaosu najbardziej istotne informacje. Uczestnictwo w tym doświadczeniu może przyprawić widza o ból głowy, ale będzie on ceną warta zapłacenia za wzięcie udziału w intensywnym, ponad dwugodzinnym, filmowym rajdzie, którego finał może zwalić z nóg.