niedziela, 23 sierpnia 2020

Unhinged (Nieobliczalny) - recenzja

 

W czasach, gdy premiery kolejnych filmów są głównie wstrzymywane albo przesuwane na później, młode studio Solstice poszło odmienną drogą i przyspieszyło premierę „Unhinged” żeby „przetestować wody”, ale też uniknąć jesienno-zimowego kinowego ścisku blockbusterów. Film do tej pory zarobił dziesięć milionów, co nie jest może jakąś oszałamiającą kwotą, ale dystrybutorzy „Babyteeth” (w sumie 320 tysięcy dolarów na koncie) i „Proximy” (730 tysięcy, a film zaliczył wiele światowych premier jeszcze przed startem pandemii) przygarnęliby ją chętnie.


Jeżeli macie opory przed wybraniem się jeszcze do kina to „Unhinged” raczej nie jest tym filmem, który byłby warty „przełamania się”, ale warto o nim pamiętać, gdy już przeglądacie oferty multipleksów w poszukiwaniu czegoś nowego do obejrzenia na dużym ekranie. „Unhinged” może odstraszyć kiepskimi recenzjami, ale może też okazać się wyborną rozrywką jeżeli tylko dokona się świadomego wyboru. Film Derricka Borte’a to rasowy przebój tygodnia z osiedlowej wypożyczalni kaset VHS z lat 90. Produkcja oparta na prostym pomyśle, który można by streścić w jednym zdaniu, ale na tyle fajnym, żeby przytrzymać przed ekranem do samego końca. Nie bez znaczenia jest, że uniknięto zbyt częstego we współczesnym kinie wodolejstwa i całą historię zamknięto w zgrabnych 90 minutach. Jest to idealny czas projekcji dla tego typu produkcji.


„Unhinged” z całą pewnością nie można „zarzucić” oryginalności. Wzięto „Pojedynek na szosie”, dorzucono „Upadek”, a całość zmieszano z furą schematów gatunkowych. Nie ma tu miejsca na jakieś specjalne zaskoczenia fabularne, wiele rozwiązań przewiduje się z dużym wyprzedzeniem, a cała historia idzie jak po sznurku. Co nie znaczy, że film nie sprawia frajdy. Już otwierający go montaż nagrań z agresywnymi miejskimi „interakcjami” pomiędzy Amerykanami przypomina czasy prologów b-klasowych thrillerów z lat 90. Warto zobaczyć jeżeli tylko potraficie docenić takie kino, czyli proste, bezpretensjonalne, odtwórcze, ale przy tym dość energetyczne, zrealizowane bez zarzutu, odegrane wprawdzie bez fajerwerków, za to solidnie, bez sprawiania wrażenia, że ktoś tutaj przyszedł na plan żeby zarobić na renowację swojego dachu i nie zamierza tego ukrywać.


Największym pozytywnym zaskoczeniem jest Caren Pistorius, która wyciska zaskakująco dużo „mięsa” z niespecjalnie rozbudowanej w scenariuszu głównej postaci i nadaje bohaterce na tyle charakteru, żeby widza obchodził jej los. Russell Crowe opiera swoją kreację na groźnych warknięciach, ale już sama jego monstrualna masa ciała, „odziedziczona” z produkcji „Na cały głos”, wystarczyłaby w tym przypadku za „środek aktorski”, bo gdy tylko dochodzi do fizycznego starcia z nim to facet niewiele więcej musi już zrobić żeby wywołać odpowiedni efekt. Cały koncept filmu opiera się na tym, że widz śledzi z uwagą wydarzenia, bo jest ciekawy tego, co jeszcze odwali niezrównoważony psychicznie gość grany przez Russella Crowe. I to działa, bo napięcie jest tutaj budowane bardzo sprawnie, tempo narracji nie łapie żadnych zadyszek, a wybuchy przemocy są dość mocne, ale raczej okazjonalne. Nie ma tutaj miejsca na budowanie niewygodnej moralnie sympatii widza do antagonisty, bo bohater Russella to kawał gnoja, który bez mrugnięcia okiem morduje niewinnych i spuszcza łomot kobietom oraz dzieciom. Ostateczne starcie z nim jest na tyle satysfakcjonujące, ale przy tym pocieszne, że totalnie puściły mi już hamulce i razem z (nieliczną) resztą osób obecnych na sali kinowej, zacząłem się zarykiwać głośnym śmiechem. Już chociażby dla tego momentu było warto wybrać się do kina, bo jeszcze długo będę go wspominać, szczerząc zęby.


„Unhinged” to kwintesencja radochy, którą może dać takie niespecjalnie dobre, a zarazem bardzo udane, kino z niższej półki.